Ks. proboszcz dr Stanisław Jasionek obchodzi 40-lecie pracy dydaktyczno-naukowej, dlatego przeprowdziłem z Nim okolicznościowy wywiad, który ks. dr Daniel Bunia, jako redaktor zamieścił w jubileuszowej książce "Być sługą wiernym i roztropnym". Tomasz Łękawa
Cieszy mnie praca dydaktyczno-naukowa
Z ks. dr. Stanisławem Jasionkiem
rozmawia mgr Tomasz Łękawa
Tomasz Łękawa: Księże Doktorze, naszą rozmowę odbywamy z racji 40-lecia pracy dydaktyczno-naukowej. Wiem, że po przyjęciu święceń kapłańskich rozpoczął Ksiądz studia licencjackie, które ukończył w 1983 roku obroną pracy licencjackiej. Księdza zamiłowanie do pracy dydaktyczno-naukowej zauważył ks. dr Antoni Długosz. Proszę powiedzieć, jak rozwijała się Księdza droga naukowa.
Ks. Stanisław Jasionek: Rzeczywiście, wszystko, co określa się pracą naukowo-dydaktyczną rozpoczęło się w moim życiu w czerwcu 1983 roku. Wtedy to właśnie obroniłem pracę licencjacką. W szkolnictwie kościelnym, w odróżnieniu od licencjatu zawodowego, jest to tytuł naukowy, który można otrzymać ukończywszy po magisterium studia podyplomowe. Licencjat naukowy daje możliwość wykładania w szkołach wyższych. Już w następnym miesiącu, bo w lipcu obecny biskup Antoni Długosz, jako pracownik wydziału katechetycznego kurii częstochowskiej, zlecił mi zajęcia z teologii moralnej oraz ćwiczenia katechetyczne na Kursie Katechetycznym. Słuchaczami tego Kursu były osoby zakonne i świeckie, mieszkające w różnych miejscowościach Polski, pragnące zostać katechetami w parafialnych punktach katechetycznych. Zajęcia trwały codziennie, oprócz niedziel, w godzinach od 8.00 do 18.00. Widocznie moja praca dydaktyczna wspomagająca także organizacyjnie kierownika Kursu ks. dr. Antoniego przyczyniła się do sierpniowej nominacji na wizytatora diecezjalnego, kórą wręczył mi ks. biskup ordynariusz Stefan Bareła.
Będąc w zespole księży wizytatorów katechizacji miał Ksiądz obowiązek wizytowania młodszych księży oraz katechetów zakonnych i świeckich.
Często wyjeżdżaliśmy wspólnie z ks. Długoszem na wizytacje w teren diecezji. Staraliśmy się przede wszystkim pomóc katechetom w realizacji ich odpowiedzialnej misji, wskazując na nowe metody pracy oraz odpowiednie pomoce katechetyczne. Wizytatorem katechetycznym byłem przez 11 lat. W tym czasie prowadziłem wspólnie z ks. dr. Antonim Długoszem praktyki katechetyczne dla kleryków naszego Seminarium Duchownego.
Był Ksiądz również dyrektorem Archidiecezjalnego Kolegium Teologiczne...
W 1992 roku katecheza powróciła do szkół, stąd ks. arcybiskup Stanisław Nowak powołał do życia trzyletnie Archidiecezjalne Kolegium Teologiczne, które zgodnie z zarządzeniem władz oświatowych umożliwiało jego absolwentom podjęcie pracy w szkołach podstawowych w charakterze katechetów. Pierwszym dyrektorem tegoż kolegium został ks. dr Antoni Długosz, ale gdy w 1993 roku został on przez papieża Jana Pawła II nominowany biskupem, ja przejąłem dyrekcję kolegium.
Co Ksiądz sądzi o programie naukowym tegoż Kolegium?
Program naukowy Archidiecezjalnego Kolegium Teologicznego był bardzo ambitny. W ciągu trzech lat studenci zapoznawali się z problematyką filozoficzną, przerabiali wszystkie zagadnienia teologiczne. Mieli także dużo zajęć z zakresu katechetyki, pefagogiki, psychologii. Pan Tomasz, z którym rozmawiam, oprócz kierowania sekretariatem prowadził zajęcia ze śpiewu w katechezie.
Kiedy Kolegium Teologiczne zakończyło swoją działalność?
Archidiecezjalne Kolegium Teologiczne nie zostało formalnie rozwiązane dekretem biskupim. Zawiesiło ono jedynie swą działalność jako osobnego bytu, a dzięki ks. dr. hab. Marianowi Dudzie - rektorowi Wyższego Instytutu Teologicznego, znalazło swoje miejsce w strukturach tejże uczelni, jako studia I stopnia. Zresztą, absolwenci kolegium przyjmowani byli w uczelniach teologicznych całej Polski na IV rok studiów. Nasze kolegium ukończyło 650 osób zakonnych i świeckich.
Zorganizował Ksiądz w Częstochowie roczne studium pedagogiki religijnej. W jakim celu?
Absolwenci studiów I stopnia pisali prace licencjackie. Niestety, kolegium nie mogło przyznawać tychże tytułów zawodowych, gdyż w uczelniach kościelnych licencjat znaczy więcej niż magisterium. Chciałem jednak, by absolwenci naszej uczelni posiadali ten tytuł zawodowy, dlatego zorganizowałem w Częstochowie roczne studium pedagogiki religijnej pod auspicjami Wyższej Szkoły Filozoficzno-Pedagogicznej „Ignatianum” w Krakowie, po zakończeniu którego odbył się egzamin z przedstawieniem pracy dyplomowej. Przeszło 100 osób otrzymało tytuł licencjata pedagogiki religijnej.
Studia doktoranckie odbył Ksiądz na Wydziale Teologicznym Papieskiej Akademii Teologicznej w Krakowie, uzyskując w roku 1998 doktorat z teologii moralnej.
Uzyskałem doktorat na podstawie pracy: „Uprawnienia i zobowiązania człowieka wypływające z jego społecznego powołania w Katechizmie Kościoła Katolickiego”. Dowodziłem w swej dysertacji, że człowiek zbawia się nie tyle sam, co we wspólnocie wiary. Stąd stała mi się bliska teologia moralna społeczna.
Był Ksiądz adiunktem w Wyższej Szkole Filozoficzno-Pedagogicznej „Ignatianum” w Krakowie.
W latach 2003-2009 wykładałem w niej, jako adiunkt: wychowanie moralne, etykę społeczną, chrześcijańską naukę społeczną, społeczno-moralne aspekty wychowania. Równolegle podjąłem wykłady (2004-2010) w sosnowieckiej filii tejże uczelni wykładając: pedagogikę porównawczą, profilaktykę pedagogiczną oraz prowadziłem seminarium naukowe z teologii moralnej.
Rektor Wyższego Instytutu Teologicznego ks. dr hab. Marian Duda również zaprosił Księdza do współpracy.
Na zaproszenie rektora ks. dr. hab. Mariana Dudy podjąłem 01.10.2007 roku wykłady z metodologii pracy naukowej, pedagogiki, teologii moralnej, prowadząc także seminarium z teologii moralnej w Wyższym Instytucie Teologicznym i sekcji częstochowskiej Uniwersytetu Papieskiego Jana Pawła II w Krakowie. Z nadania Rektora byłem kierownikiem Zespołu Naukowo-Dydaktycznego Socjologii Religii i Katolickiej Nauki Społecznej. Pełniłem także funkcję przewodniczącego Komisji Dydaktycznej, w której wspierała mnie bardzo kompetentnie pani dr Beata Stypułkowska. Moim zadaniem było prowadzenie uczelnianej księgi ocen z egzaminów i zaliczeń, zaliczanie studentom sesji semestralnych oraz przygotowanie planu zajęć na poszczególne lata akademickie.
I znowu zaproszenie do współpracy. Tym razem ks. bp Antoni Długosz. Ale to już poza granicami naszego kraju.
Miałem to szczęście, że zostałem zaproszony przez ks. biskupa Antoniego do współpracy w tzw. „podziemnych”, naukowych działaniach. Było to na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku. W Związku Radzieckim mocno się jeszcze wówczas trzymał system totalitarny. Mimo to, udało nam się kilkakrotnie zorganizować podziemne kursy katechetyczne. Działaliśmy w ścisłej konspiracji najpierw we Lwowie, a później w Leningradzie, obecnym Sankt Petersburgu. Pamiętam ten nastrój panujący w domu zakonnym sióstr Honoratek we Lwowie. Czterdzieści sióstr, zgęszczonych w jednym niezbyt dużym pokoju, uważnie słuchało treści wykładów, które trwały przez cały dzień. Siostry na zmianę stały na czatach, pilnując, czy nikt nas nie śledzi. Takiej atmosfery naukowej nie spotkałem nigdzie. Siostry były spragnione wiedzy i na podziemny kurs przybyły z terenu całego Związku Radzieckiego.
W Sankt Petersburgu, w odróżnieniu od Lwowa, w kursie katechetycznym uczestniczyli katecheci świeccy.
Sam kurs był organizowany przez czołowe przedstawicielki tamtejszego laikatu – Jadwigę i Nadzię, które wcześniej studiowały u nas, w Częstochowskim Studium Katechetycznym. Tam również spotkaliśmy się z gorącym przyjęciem.
Podobno byliście także w Kaliningradzie?
Tak, poproszono nas także na prowadzenie zajęć na kursie katechetycznym w Kaliningradzie. Przybyli na tygodniowy kurs katechetyczny katecheci ze wszystkich stron Rosji. Byli wśród nich księża, osoby zakonne i świeckie. Już mieli spore doświadczenie w katechizowaniu, gdyż życie religijne w Rosji odradzało się. Cieszył nas fakt, że możemy już teraz oficjalnie, a nie jak dawniej w konspiracji, rozmawiać z zebranymi na interesujące ich tematy religijno-społeczne. Było to dla nas cenne spotkanie, wynieśliśmy z niego wiele ważkich dla naszej posługi duszpasterskiej przemyśleń.
Zapytam jeszcze o Księdza dorobek naukowy.
Jestem promotorem 105 prac licencjackich typu zawodowego oraz 43 prac magisterskich. Opublikowałem 12 książek a 14 zredagowałem. Napisałem przeszło 130 artykułów naukowych i popularnych.
Księże Doktorze, dziękuję za możliwość przeprowadzenia tej rozmowy. Sądzę, że uważne przeczytanie „curriculum vitae” zamieszczone w Księdze Jubileuszowej, uświadomi uważnemu Czytelnikowi ogrom prac, jakie podejmował ks. Doktor w czasie swej 46-letniej posługi kapłańskiej i 40-letniej działalności dydaktyczno-naukowej.
Życzę wielu jeszcze sukcesów duszpastersko-naukowych, wspartych Bożą pomocą i wdzięcznością tych, którym poświęcał Ksiądz swe pracowite, kapłańskie życie.
NAUKA REKOLEKCYJNA III
CENA ZA MNIE – JEZUSA CIAŁO ZA MNIE WYDANE – JEZUSA KREW ZA MNIE WYLANA
1. Przyzwyczailiśmy się zwracać się do siebie: moja droga, mój drogi, moi drodzy. Ale czy kiedyś zastanawialiśmy się głębiej nad tymi wypowiadanymi słowami? Jak drogi jest drugi człowiek? Jak drogi jest dla nas? Czy da się wyznaczyć cenę za człowieka? Istniał w przeszłości i istnieje dzisiaj handel ludźmi, handel niewolnikami. Dzisiaj to oględnie zwiemy handlem „żywym towarem”. To hańba jaka ciąży na ludzkości w przeszłości i hańba współczesnych barbarzyńców, mafii, gangów i przestępców, którzy zwabiają i sprzedają do domów publicznych młode dziewczęta, a nawet dzieci. Nie ma takiej waluty, nie ma takiego skarbu, takiej wartości materialnej, którą by można zapłacić za człowieka.
2. Człowiek jest bezcenny. Człowiek jest osobą, człowiek jest Boską własnością, nie należy do siebie, należy do Boga. Nie może się ani sam zaprzedać, ani nie mogą go sprzedawać inni. Jest jednak cena za człowieka. Człowiek został wyceniony nie przez jakiegoś człowieka, czy ludzką instytucję. Zostaliśmy wycenieni przez samego Boga. A tą ceną, którą Bóg zapłacił za człowieka, gdy zaprzedał się złu, grzechowi, szatanowi jest cena Jego miłości do nas. Bóg, który jest miłością, kocha nas i za miłość do nas gotów jest płacić. Lecz czym może zapłacić jeśli nie samym sobą. Dlatego posłał nam Swojego Syna, jako zapłatę, by nas wykupić, by nas odkupić z niewoli grzechu, piekła, szatana, z niewoli, którą szykujemy sobie sami dla siebie. Bóg zapłacił za mnie, za ciebie, za każdego człowieka Sobą samym, Ciałem i Krwią Swojego Syna. Człowiek jest więc wart Boga. Tak wiele kosztowaliśmy Boga! Taka jest nasza prawdziwa, rzeczywista i ostateczna cena. Jak podkreśla św. Paweł Apostoł: „Za [wielką] bowiem cenę zostaliście nabyci” (1 Kor 6,20).
„Wiecie bowiem, że z waszego, odziedziczonego po przodkach, złego postępowania zostaliście wykupieni nie czymś przemijającym, srebrem lub złotem, ale drogocenną Krwią Chrystusa, jako Baranka niepokalanego i bez zmazy” (1 P 1,18).
3. Syn Boży raz jeden zapłacił za nas na Krzyżu swoim Ciałem i Swoją Krwią. A w Eucharystii w każdej Mszy św. nieustannie płaci za nas tę samą cenę pod postaciami chleba i wina. To przecież na naszych oczach w czasie każdej Mszy św. materia chleba i wina przemienia się mocą Ducha Świętego przez sakramentalne słowa wypowiadane przez kapłana w Ciało i Krew Pańską. A po przeistoczeniu kapłan tę najwyższą cenę, jaką Bóg zapłacił za nas, okazuje nam przez Jej podniesienie. Stawia nam Żywą Ofiarę Jezusa Chrystusa przed oczy i woła: Oto wielka Tajemnica wiary. I tym samym chce nam powiedzieć: Popatrz, to jest Ciało moje za Ciebie wydane. Popatrz, to jest Krew za ciebie wylana. Przypatrz się dobrze, bo piękniejszego cenniejszego, wartościowszego widoku nigdzie i nigdy już nie zobaczysz. „Przypatrz się duszo, jak cię Bóg miłuje”. Patrzmy wtedy na białą Hostię uniesioną przez kapłana, wpatrujmy się w nią, to przecież „słońce miłości”, które nad nami wschodzi. Patrzmy z podniesioną głową na kielich z Krwią Chrystusa za nas wylaną. Jedna kropla tej Krwi zdolna obmyć z grzechów świat cały. Nie schylajmy wtedy głowy, nie zamykajmy oczu. Na to czas jest wówczas, gdy kapłan przyklęka. W czasie podniesienia nie odrywajmy oczu od tej ceny naszego zbawienia.
4. Ta cena naszego zbawienia jest nie tylko nam okazywana. To by było za mało dla Boskiej miłości. Nikt nie pożywi się ani nie ugasi pragnienia pokarmem czy napojem nawet najlepszym, lecz tylko podziwianym za witryną sklepową. Tę cenę naszego zbawienia, swoje Ciało i swoją Krewa Jezus uczynił dla nas pokarmem. I zachęcił i niejako zobowiązał nas do przyjmowania Go. „Bierzcie i jedzcie”, „Bierzecie i pijcie” powiedział Jezus w Wieczerniku i powtarza na tylu ołtarzach świata. Nie powiedział podziwiajcie, zachwycajcie – zachęcił jedzcie, pijcie. Bo gdy będziecie spożywać ten Pokarm, będziecie zjednoczeni ze Mną, będziecie przemieniani we Mnie, będziecie mieć życie w sobie. Co więcej będziecie żyć na wieki. Bo jest to pokarm na drodze do wieczności, bo jest to pokarm nieśmiertelności. W czasie Komunii św. siadasz z Jezusem do stołu. On obok Ciebie, Ty obok Niego. Dochodzi do takiego stopienie naszego życia z życiem Jezusa, że On żyje w nas, a my w Nim. My przyjmujemy Jego, a O przyjmuje nas.
5. Taka jest nasza wiara. Taka jest wiara Kościoła. „Kościół żyje Eucharystią”, zatytułował św. Jana Paweł II swoją ostatnią w swym życiu encyklikę. „Kościół otrzymał Eucharystię od Chrystusa, swojego Pana, nie jako jeden z wielu cennych darów, ale jako dar największy, ponieważ jest to dar z samego siebie, z własnej osoby w jej świętym człowieczeństwie, jak też dar Jego dzieła zbawienia” (EdE nr 11).
A skoro Kościół żyje Eucharystią a w Kościele każdy ochrzczony żyje Eucharystią, to wniosek sam się narzuca, co dzieje się z Kościołem, a w nim z każdym chrześcijaninem bez Eucharystii. Umiera! Kościół bez Eucharystii umiera. I chrześcijanin bez Eucharystii umiera. Św. Jan Paweł II nazwał Eucharystię „bijącym sercem parafii”. A jeśli żywy organizm pozbawi się serca, co się z nim stanie? Skazany jest na śmierć. Podobnie gdy chrześcijanin pozbywa się Eucharystii, stroni od niej ją opuszcza, po prostu duchowo umiera.
6. Jakże dobrze rozumieli tę prawdę pierwsi chrześcijanie, którzy wobec szalejących prześladowań i wytaczanych im procesów za udział w niedzielnej Eucharystii oświadczali: «Sine dominico non possumus!» Nie możemy żyć bez daru Pana, bez dnia Pańskiego — tak w 304 r. chrześcijanie z Abiteny, w dzisiejszej Tunezji, schwytani podczas niedzielnej Eucharystii, której odprawianie było zakazane, i doprowadzeni przed oblicze sędziego, odpowiedzieli na pytanie, dlaczego uczestniczyli w niedzielę w obrzędach religii chrześcijańskiej, choć wiedzieli, że groziła za to kara śmierci. «Sine dominico non possumus» Nie możemy!
Jak my dzisiaj wyglądamy, z naszym podejściem do Eucharystii?. Nie wy, którzy wierni jesteście ołtarzowi i stawiacie się na Uczcie Jezusa w każdą niedzielę, ale ci, których tu nie ma. Tak większości parafian w kościele nie ma. Można zapytać dlaczego? Można podawać wiele przyczyn. Są tacy, których tu nie ma i są usprawiedliwieni ze swojej nieobecności, bo są starsi, chorzy, bo nie mają z kim zostawić małego dziecka, czy chorego. Ale większość to ludzie zdrowi, którzy na co dzień pracują i do pracy nieraz udają się nawet kilka czy kilkadziesiąt kilometrów od miejsca zamieszkania. Są wśród nich dzieci, które same nie przyjdą i rodzice nie stosują żadnej metody wychowania religijnego, by do kościoła przyszły, Prof. Mirosława Grabowska zwróciła ostatnio uwagę na osłabienie przekazu wiary w rodzinach. Podkreśliła, że w ciągu 20 lat odsetek osób deklarujących, że ich rodzicom zależy na tym, by chodzili do kościoła, zmalał o ok. 20 punktów procentowych (z 52 proc. w 1998 r. do 30 proc w 2016 r.), przy czym nie zaobserwowano takich zmian, jeśli chodzi o inne wymagania rodziców, np. co do nauki, podjęcia studiów, dbania o porządek czy zaangażowania w prace domowe.
7. Jakże z bólem serca nie wspomnieć o młodzieży, która ma czas na tyle rozrywek dozwolonych i niedozwolonych, która przyjęła sakrament bierzmowania w ostatnich latach i gdyby tylko ona sama przyszła na Mszę św. niedzielną mogłaby wypełnić ten kościół. I dzieje się to w czasach, gdy do kościoła mamy taki łatwy dostęp, w kilka czy kilkanaście minut można do niego podjechać, czy dojść. Gdy nie jedna ale kilka Mszy świętych jest dla nas odprawianych w każdą niedzielę o porze dogodnej dla każdego.
Trzeba sobie to jasno powiedzieć, jeśli katolika nie ma na Mszy św. tzn., że ceni sobie coś bardziej niż Mszę św. może wypoczynek na łonie natury, robienie zakupów, spędzanie mile czasu w doborowym towarzystwie, niedzielne leniuchowanie. Msza św. z tymi czy jeszcze innymi zajęciami po prostu przegrywa.
Ale też trzeba sobie to jasno wyraźnie nam chodzącym i tym nie chodzącym na Mszę św. powiedzieć, że najważniejszą przyczyną braku nas na Eucharystii, jest brak wiary. Nie wierzymy tak na serio, że tu jest żywy Bóg, że czeka na nas, że ma przygotowane dla nas łaski, że chce nam samego siebie dać jako pokarm dla naszej duszy. Nie wierzymy tak na serio, tu jest cena mojego zbawienia jest cena mojego zbawienia i jakże za nią nie dziękować, jakże sobie z tego nic nie robić. Może nie odczuwamy już żadnej radości ze spotkania z Chrystusem Eucharystycznym. Może Komunia św. stała się dla nas jakimś zwyczajem, a Msza św. jakimś tradycyjnym obrzędem, na który przychodzimy już tylko z przyzwyczajenia.
Ale my wierni Eucharystii, Mszy św. często przystępujący do Komunii św. nie wymówimy się od winy, gdy zadowolimy się tym, że my jesteśmy w porządku. Gdy do nas dotarło czym jest tajemnica Eucharystii to będziemy apostołami Eucharystii w moim domu, środowisku, sąsiedztwie, parafii. To za mało mówić: ja jestem w porządku, ja chodzę do kościoła. Bo tu nie chodzi tylko o chodzenie, tu chodzi o wpatrywanie się w cenę mojego zbawienia, karmienie tą ceną pod postacią chleba. Jak pięknie o tym czym jest Msza św. dla niego i dla jego rodziny napisał jeden z dojrzałych ojców:
„Msza św. jest najważniejszym punktem w życiu moim i mojej rodziny. Kiedyś uważałem, że określanie katolików jako ludzi chodzących do kościoła jest banalne, ale w tym stwierdzeniu tkwi bardzo ważna prawda: katolik to człowiek, który zmierza na Eucharystię. Msza św. jest centralnym punktem, jest źródłem, z którego czerpiemy, i szczytem, do którego zmierzamy. W Komunii św. Bóg dał nam siłę i ducha, bez których nie można przetrwać w trudnych chwilach. Bez niej życie staje się mdłe, nużące i trudne. Mijając kościół, wiemy, że to jest miejsce, w którym Bóg zdecydował się być z nami. Eucharystia to Chrystus realnie wśród nas obecny, pokarm niezbędny do życia dla tych, którzy podjęli życie chrześcijanina”.
Dlatego zawołam na koniec: Siostry i Bracia, przetrzyjcie oczy wiary waszej, wytężcie wzrok Waszej duszy, skierujcie się całkowicie ku słońcu Miłości, jakie świeci nam wciąż w Eucharystii. Niech nikt wobec tego ogniska miłości nie przechodzi obojętnie. Bo tu jest Bóg nasz, umocnienie na trudy życia ziemskiego i pokarm na życie wieczne. Amen.
Ks. dr hab.Marian Duda
MOJE ŻYCIE ODDAŁAM BOGU, OJCZYŹNIE I BLIŹNIM
Wywiad z Genowefą Trędą przeprowadziła Irena Karpeta
Irena Karpeta: Wiesiu, bo pod takim imieniem Cię znam, proszę opowiedz nam o sobie. Tak … od siebie.
Genowefa Tręda: Właściwie mam na imię Genowefa, ale w najbliższym środowisku znana jestem jako Wiesia i niech tak zostanie. Urodziłam się w 1933 roku w Częstochowie. Wcześnie straciłam ojca, przedwojennego oficera wojska polskiego. Mamusia sama wychowywała mnie i młodszą o dwa lata siostrę Alinę Z powodu trudnych warunków rodzinnych trafiłam do domu dziecka prowadzonego przez siostry zakonne. Dzięki łasce Bożej wzrastałam w wierze i wartościach chrześcijańskich. Tego szczęścia nie miała moja siostra, która dostała się pod wpływy ciotki należącej do Świadków Jehowy. Jest dla mnie bolesne, że do dziś nie mamy wspólnego języka ze względu na różnice religijne, światopoglądowe i słabe więzy rodzinne.
I.K.: A w dorosłym życiu – szkoła, praca, rodzina?
G.W.: Również szkołę ukończyłam u zakonnic. Mieściła się ona wówczas przy ul. Św. Barbary. A praca? Moja pierwsza i jedyna - telefonistka. Byłam bardzo zadowolona z tej pracy. Może nieco nieskromnie dodam, że byłam cenionym pracownikiem, a i z resztą załogi też się lubiliśmy. Szczęścia małżeńskiego i rodzinnego, niestety nie zaznałam, gdyż mąż – w poszukiwaniu złudnych wrażeń – wkrótce mnie opuścił. Od lat prowadzę życie samotne, ale nie samotnicze. Moje życie oddałam Bogu, Ojczyźnie i bliźnim.
I.K.: No właśnie, pomówmy o Twoim zaangażowaniu społecznym.
G.T.: Włączyłam się czynnie w działalność w NSZZ „Solidarność”. Ten czas niósł nadzieję na inną, lepszą Polskę. Cieszyłam się, że mogę być cząstką tego ruchu. Wiemy jak się skończyło. Byłam wtedy zaangażowana w kolportaż wydawnictw związkowych, w kontakty z Warszawą. Bywałam w kościele św. Stanisława Kostki w Warszawie. Później okazało się, że już wtedy śledziły mnie „tajemnicze służby” czyli SB. Zaangażowanie przypłaciłam restrykcjami – wyrzucili mnie z pracy, pozbawili kartek żywnościowych, bo: „jak się nie pracuje, to się nie je”. Taka szatańska przewrotność. Pan Bóg mnie nie opuścił i zsyłał pomoc przez dobrych ludzi. Bogu za nich dziękuję i im jestem bardzo wdzięczna.
I.K.: Byłaś też aresztowana i więziona …
G.T.: Po jednej z Mszy świętych odprawianych przez ks. Jerzego Popiełuszkę – kapelana „Solidarności” – szliśmy ze sztandarami do katedry św. Jana na warszawskiej Starówce. Po zakończonych uroczystościach czekali już na nas przy wejściu tzw. „nieznani sprawcy”. Zostaliśmy napadnięci, pobici, spałowani i wielu z nas aresztowano. Znalazłam się wśród zatrzymanych. Przesiedziałam w areszcie tydzień. Ktoś może powiedzieć – wielkie rzeczy, przesiedziała. To był koszmarny tydzień – dręczenie całodziennymi przesłuchaniami i biciem. Wyszłam z sinymi plecami i ramionami. Szantażem chcieli mnie zmusić do zdjęcia z szyi krzyżyka. Nie udało się. To było lato, ale spałam na gołej podłodze, bez przykrycia i marzłam. Potem do mojej celi przysłano prostytutki, które niespodziewanie okazały mi serce.
I.K.: Wiem, że nie dałaś się złamać …
G.T.: Pomimo tych prześladowań nigdy nie zrezygnowałam z prawicowych poglądów. Bóg – Honor – Ojczyzna są dla mnie zadaniem nie pustosłowiem. W miarę możliwości starałam się nadal uczestniczyć w życiu społecznym tyle, że w sposób tajny kontynuowałam tę samą działalność.
I.K.: Co pomagało Ci trwać i … przetrwać?
G.T.: To oczywiste – wiara. Ona mi pomagała i nadal pomaga w trudach i radościach życia. Zawierzyłam się Panu Bogu i Matce Najświętszej, która jest niedoścignionym wzorem. Spokój i nadzieję odnajdywałam wtedy w lekturze Pisma Świętego, Eucharystii, na modlitwie, a także we wspaniałych dziełach literatury ojczystej. Tak jest nadal.
I.K.: Jest w Twoim życiu czas, który spędziłaś na obczyźnie. Jak do tego doszło?
G.T.: Zostałam wypędzona z Ojczyzny, zmuszona do emigracji. Ówczesne władze pozbywały się „niepokornych elementów”. Danie „wilczego biletu w jedną stronę” miało niejako nadać tej władzy „ludzką twarz”, a w rzeczywistości oczyścić pole działania. Ludzie długo czekali wtedy na wizy. Mnie wezwano, „zaproponowano” wyjazd i wizę otrzymałam bardzo szybko. Po drugiej stronie Atlantyku na tych wyrzuconych z Ojczyzny czekali rodacy z Polonii. I tak zamieszkałam w Los Angeles. Zaopiekowała się mną siostra mojej mamy ciocia Janeczka. Otrzymałam pracę opiekunki starszej pani – Żydówki, która znała język polski. Początki były trudne. Być może byłam sprawdzana, bo moja podopieczna bywała złośliwa. Jednak cierpliwością, spokojem, dobrocią udało mi się ją zjednać. Nazywałam ją Jaskółką. Po pięciu latach, kiedy [a jednak!] opuszczałam ziemię amerykańską, żeby wrócić do Polski, moja Jaskółka płakała i nie chciała się ze mną rozstawać. Po powrocie odzyskałam swoją pracę i z telefonii odeszłam na emeryturę.
I.K.: Wiesiu, czas płynie i lat przybywa. Czy nadal angażujesz się w jakieś dzieła?
G.T.: No cóż, z żalem stwierdzam, że obecnie, ze względu na wiek i różne dolegliwości zdrowotne niewiele mogę dać z siebie dla innych. Za to dużo czasu poświęcam na modlitwę i praktyki religijne. Należę do Bractwa Szkaplerza Świętego i w Różańcu Świętym – do Róży p.w. Bractwa Szkaplerznego. W tym dziwnym obecnie czasie, bardzo brakuje mi naszych wyjazdów do Karmelu w Czernej - do Sanktuarium Matki Bożej Szkaplerznej. Wspomniałam już, że zawsze kochałam polską literaturę, teraz mam więcej czasu na lekturę.
I.K.: Widuję Cię, Wiesiu, bardzo często w naszej świątyni …
G.T.: Każdego dnia nie przestaję dziękować Panu Bogu za łaskę wiary i możliwość codziennego uczestniczenia w Eucharystii i innych nabożeństwach. To dodaje mi sił i, chociaż trochę zaczyna ich brakować, to i tak dziękuję za każdy dzień. Panu Jezusowi i Maryi zawierzam naszą Ojczyznę i wspólnotę parafialną.
I.K.: Dziękuję, Wiesiu, że zechciałaś – w swej skromności – podzielić się z nami swoimi przeżyciami i doświadczeniami życiowymi. Niech Cię Pan Bóg błogosławi na dalsze lata i Maryja opieką otacza. Szczęść Boże.
G.T.: I ja dziękuję. Szczęść Boże.
Profanacja figury Matki Najświętszej
dokonana na terenie parafii p.w. św. Pierwszych Męczenników Polski –
rozmowę z ks. proboszczem prałatem dr. Stanisławem Jasionkiem
przeprowadziła Irena Karpeta
Irena Karpeta: Wielki Post w naszej wspólnocie zaczął się w sposób szczególnie bolesny. W nocy z Środy Popielcowej na czwartek nieznany sprawca uszkodził figurę Matki Bożej pozbawiając ją dłoni. Zdaniem wielu wiernych i moim działał z podszeptu szatana. W jaki sposób dowiedział się Ksiądz o tym fakcie?
Ks. Prałat: Zgadzam się całkowicie, że czyn ten zrodził się z szatańskiej pokusy. Dowiadujemy się o rosnącej liczbie profanacji wizerunków Maryi już nie tylko na świecie, ale i w naszej Ojczyźnie. To bardzo bolesne. Pamiętać jednak musimy, że Maryja starła głowę węża i Jej Niepokalane Serce zatryumfuje, bo „usta Pana to wyrzekły”. Maryja nas poprowadzi choćby słudzy ciemności pozbawili dłoni wszystkie Jej figury, a nasze ręce mają stać się Jej rękami.
Jak się dowiedzieliśmy ja, ksiądz prefekt i pan kościelny? Powiadomiły nas dwie osoby, które przyszły na Mszę świętą poranną – siostra zakonna i jedna z naszych parafianek. Pan kościelny przyniósł do zakrystii porzucone przy cokole dłonie i zapadła decyzja, żeby – po aktach ekspiacyjnych i wynagradzających modlitwach – jak najszybciej dokonać naprawy.
I.K.: Ale do naprawy na razie nie doszło, bo…
Ks. Prałat: Modlitwy ekspiacyjne odbyły się, z udziałem wiernych, przy sprofanowanej figurze i w naszej świątyni podczas Drogi Krzyżowej w piątek po Popielcu i niedzielnego nabożeństwa Gorzkich Żali. Pragnę dodać, że wierni nadal modlą się przy sprofanowanej figurze, świecą światełka i składają kwiaty. Jest to widomy znak, że tylko Pan Bóg ze zła wyprowadza dobro.
Dlaczego nie doszło do szybkiej naprawy, którą planowaliśmy? Otóż czyn profanacji odbił się głośnym echem nie tylko w naszym mieście, ale w całej Polsce i za granicą – nawet w Stanach Zjednoczonych i na Węgrzech. Informowały o tym fakcie różne media – agencje informacyjne, prasa, Internet, radio i telewizja. Nic więc dziwnego, że wiadomość dotarła do policji, która – z urzędu – wszczęła śledztwo i zabrała utrącone dłonie w celu przeprowadzenia badań. Z policji sprawa trafiła do prokuratury.
Zarówno policję jak prokuraturę obowiązują procedury więc odzyskanie maryjnych dłoni może trochę potrwać.
I.K.: Księże Prałacie, wspomniał Ksiądz, że Pan Bóg nawet ze zła wyprowadza dobro i zapewne za takie dobro można uznać wspaniałomyślną propozycję pewnego ofiarodawcy …
Ks. Prałat: Tak, to prawda. Jest to gest szczodrego serca pana Jana Jakóbczaka, właściciela sklepu z dewocjonaliami, który – w miejsce sprofanowanej figury Maryi – postanowił podarować nową. Podkreślam, to bardzo piękny i wzruszający gest, który mnie pozytywnie zaskoczył. Doceniam tę propozycję i jestem mu bardzo wdzięczny. Taka postawa przywraca wiarę w człowieka.
I.K.: Rozumiem, że w tej sytuacji musiał Ksiądz podjąć decyzję, która zapewne łatwa nie była.
Ks. Prałat: W podjęciu decyzji towarzyszyła mi rozterka. Zastanawiałem się jak mam postąpić. Z jednej strony nowa figura, nie chciałem też urazić ofiarodawcy. Z drugiej strony ta, która od początku powstania parafii przez lata towarzyszyła wszystkim wydarzeniom, związana jest z całą historią wspólnoty, z poprzednim proboszczem, wikarymi, a przede wszystkim z wiernymi, którzy ją omodlili niezliczonymi pacierzami. Modliłem się i ja o właściwą decyzję.
I.K.: I którą Ksiądz ostatecznie podjął …
Ks. Prałat: Tak, zdecydowałem, że pozostawimy dotychczasową figurę, naprawimy ją i odrestaurujemy. Niech jej obecność świadczy o ciągłości pokoleń. Niech nam i tym, którzy przyjdą po nas przypomina, że zło kusi, że mamy czuwać i nie usypiać sumień, że mamy wciąż się nawracać. Być może nowa figura byłaby piękniejsza, ale ta jest zapisana w historii parafii i – mam nadzieję – w naszych sercach. Niech, jak dotychczas, macierzyńskie dłonie Maryi – te sprofanowane i omodlone – nadal prowadzą naszą wspólnotę parafialną.
I.K.: Pozwoli Ksiądz na kilka słów mojej refleksji?
Ks. Prałat: Bardzo proszę, chętnie posłucham.
I.K.: Otóż, przypomniał mi się cykl felietonów, zamieszczonych kiedyś w tygodniku katolickim „Niedziela”. Cykl nosił tytuł „Mój Chrystus połamany”. Były w nim piękne rozważania kapłana, który zaopiekował się starym i zniszczonym krzyżem, na którym Chrystus był bardzo poraniony – z połamanymi rękami i nogami i prawie pozbawiony głowy. Kapłan przygarnął ten krzyż i modlił się pod nim. Czy dobrze zrozumiałam, że tak przygarnął samego poranionego Chrystusa?
Ks. Prałat: Myślę, że zna Pani odpowiedź na własne pytanie. Ale, skoro Pani pyta – też tak uważam. W tym kontekście dopowiem: i nasza poświęcona figura Matki Najświętszej nie jest tylko zniszczonym przedmiotem, który wystarczy zastąpić nowym! Mam nadzieję, że moja decyzja jest zrozumiała dla naszej wspólnoty, tak jak zrozumiał ją p. Jakóbczak i nie poczuł się urażony.
I.K.: Musimy wykazać się cierpliwością i poczekać aż organy ścigania oddadzą nam oderwane dłonie Maryi. W moim odczuciu, Matka Najświętsza zraniona w swojej figurce właśnie w Wielkim Poście, stanowi memento – przypomnienie o naszych duszach zranionych grzechami…
Ks. Prałat: … a naprawione dłonie figury mają nam przypominać, że i my możemy „naprawiać” nasze dusze i powstawać z grzechów.
I.K.: Bardzo dziękuję Księże Prałacie za rozmowę, która wielu osobom przybliży i rozjaśni tę bolesną kartę najnowszej historii naszej parafii.
Rozmowy o zjednoczeniu wiary z życiem codziennym, o znaczeniu parafii i Kościoła w życiu wiernych, a także o parafii jako wspólnocie wspólnot i wartości życia rodzinnego znajdą czytelnicy w książce pt.
„Zjednoczyła nas wiara”.
Redaktorem książki jest ks. prał. Stanisław Jasionek, wykładowca teologii moralnej oraz pedagogiki i proboszcz parafii Świętych Pierwszych Męczenników Polski w Częstochowie. Publikacja ukazała się w Częstochowskim Wydawnictwie Archidiecezjalnym „Regina Poloniae”. Prezentacja książki odbyła się wieczorem 25 czerwca w kościele Świętych Pierwszych Męczenników Polski w Częstochowie.
– Książka jest świadectwem wiary naszych parafian, którzy opowiadają o swoim życiu, wierze, rodzinie. Praca nad książką trwała dwa lata. Wywiady zawarte w tej publikacji pokazują, że życie nie jest grą na niby, ale jest ono zadaniem, które każdy z nas musi wypełnić – powiedział w rozmowie z Niedzielą ks. prał. Stanisław Jasionek.
– Ta publikacja pokazuje różne wymiary wiary. Ukazuje także bardzo konkretnie soborową wizję parafii jako wspólnotę wspólnot. Wszyscy rozmówcy są z naszej parafii – kontynuował ks. Jasionek.
Zdaniem ks. Jasionka „publikacja może posłużyć również do badań socjologicznych oraz z zakresu teologii pastoralnej, odnośnie tego jak dzisiaj parafianie rozumieją swoją obecność i zaangażowanie w życie parafii”.
– Wiara jest łaską, ale potrzebuje wcielenia, kształtu. Historia naszego życia jest historią zbawienia. Ważne jest, żeby człowiek umiał tę historię czytać – mówił w trakcie prezentacji książki ks. prał. Marian Duda.
– Wiara osobista odnajduje się w wierze wspólnotowej. Publikacja zawiera ślady wiary, które trzeba przekazać następnym pokoleniom – dodał ks. Duda.
Natomiast ks. Daniel Bunia, który zrobił m.in. projekt okładki do książki podkreślił,że „publikacja jest wkładem w rozwój wiary. Człowiek, który żyje wiara wydaje owoce wiary” – To dlatego okładka jest zilustrowaniem fragmentu Ewangelii o winnym krzewie – dodał ks. Bunia.
– W czasach kiedy walczy się z Kościołem i słabnie wiara ta książka jest świadectwem tego, że można żyć każdego dnia wiarą. Wiara zjednoczyła tych, którzy pytali i tych, którzy zechcieli na pytania odpowiedzieć – podkreśliła Irena Karpeta.
Zdaniem bp. Antoniego Długosza ta książka „pozwala nam dowiedzieć się jak parafianie starają się zrealizować swoje życie w łączności z wiarą, słowem Bożym i sakramentami”. – Wierni, którzy dzielą się swoim świadectwem pokazują również odpowiedzialność za parafię – podkreślił bp Długosz, który podczas prezentacji książki zaśpiewał m.in. piosenkę o wierze.
Książka zawiera 49 wywiadów z kapłanami, lekarzami, ludźmi nauki, profesorami akademickimi, ludźmi kultury, nauczycielami, osobami zaangażowanymi w życie parafii. W rozmowach wzięło udział 57 osób. Publikacja powstała w latach 2018-2020. Wywiady do książki przeprowadzili: ks. prał. Stanisław Jasionek, Irena Karpeta i Mieczysława Dąbrowska.
Parafia p.w. św. Benedykta, Jana, Mateusza, Izaaka i Krystyna Pierwszych Męczenników Polski została erygowana 5 maja 1990 r. przez bp. Stanisława Nowaka. Pierwszym proboszczem parafii i budowniczym świątyni w latach 1990-2014 był ks. Andrzej Filipecki.
Wszyscy powinniśmy być misjonarzami w swoich środowiskach
Rozmowę ks. prałatem Eugeniuszem Bubakiem przeprowadziła Irena Karpeta
Irena Karpeta: Pragnę dziś porozmawiać z księdzem prałatem Eugeniuszem Bubakiem, zamieszkującym w naszej parafii, który – choć przeszedł na emeryturę – nadal duszpastersko wspomaga kapłanów.
Czcigodny Księże Prałacie, św. Jan Paweł II o rodzinnych Wadowicach mówił: „to tu wszystko się zaczęło”. A jak to było u Księdza? Proszę o sentymentalną podróż w czas dzieciństwa i młodości, o kilka zdań o domu rodzinnym, szkole…
Ks. prałat Eugeniusz Bubak: Urodziłem się w Niegowonicach, ale od drugiego roku życia mieszkałem w Łazach. Tutaj chodziłem do szkoły podstawowej, a potem średniej. Następnie był Centralny Ośrodek Szkolenia Technicznych Wojsk Lotniczych w Oleśnicy i służba w Technicznej Eskadrze Wojsk Lotniczych we Wrocławiu. W 1978 roku „trafiłem” do Częstochowskiego Seminarium Duchownego w Krakowie, dla porównania z innymi klerykami 6 lat „spóźniony”.
I.K.: No właśnie, pozwoli Ksiądz, że zadam delikatne pytanie, które – jak mniemam – nie zdziwi Księdza. Wezwanie do kapłaństwa – dar i tajemnica. Czy było ono zaskoczeniem dla Księdza, czy dojrzewało stopniowo?
Ks. E.B.: Szczerze mówiąc nie myślałem o pójściu do seminarium i o kapłaństwie, pomimo, że przyjaźniłem się w wieloma księżmi wikariuszami w parafii. Miałem też serdecznego przyjaciela, nieżyjącego już, księdza Emila Cudaka – misjonarza. To Pan Bóg nieoczekiwanie i jakby przypadkiem obudził moje powołanie. Ks. Emil, jego brat i ja byliśmy na Pojezierzu Lubawskim, gdzie ks. Emil zastępował ks. Ucieklaka. Byliśmy na śniadaniu u ks. proboszcza w Sulęcinie, który najpierw zapytał o maturę, a potem stwierdził, że zabiera mnie ze sobą do Seminarium. Na moje pytanie: „ale po co?” odparł: „bo jesteś potrzebny”. Na księdza rektora czekaliśmy w katedrze w Paradyżu zwiedzając ze świecami podziemia, w których spoczywa wiele osób duchownych i szlachty. Przydarzyła mi się wtedy przygoda. Otóż zatrzymałem się przy trumnie szlachcica i nie zauważyłem kiedy pozostali wyszli, świeczka zgasła, klapa do krypty zatrzasnęła się i musiałem tam chwilę w ciemnościach pozostać dopóki mnie nie wypuszczono. Potem było spotkanie i rozmowa z księdzem rektorem, który kazał mi złożyć odpowiednie dokumenty. Poszedłem po nie do ks. prał. Mieczysława Szostka – proboszcza w Łazach, który stwierdził, że da mi pozwolenie, ale jeśli mam pójść do seminarium, to tylko „naszego” tj. częstochowskiego.
I.K.: Po studiach przyszedł moment święceń, potem Msza święta prymicyjna – wzniosłe i wzruszające przeżycia …
Ks. E.B.: W 1984 roku święcenia miały miejsce w Niedzielę Zesłania Ducha Świętego. Potem należało znaleźć kościół poza parafią, w którym odprawię swoją Mszę prymicyjną. To prawdziwie wzniosłe i wzruszające przeżycia pozostające w sercu i w pamięci na zawsze.
Po Mszy świętej prymicyjnej tradycyjne przyjęcie miało miejsce na działkach w Łazach pod przygotowanymi namiotami, tak jak 10 lat wcześniej w przypadku ks. Emila Cudaka, w 1981 r. ks. Adama Bachowskiego, w 1982 – ks. Kazimierza Świerdzy, moje w 1984, trzy lata później ks. Tadeusza Pietrzyka.
I.K.: Posługę duszpasterską, począwszy od wikariusza i zakończoną prowadzeniem parafii, sprawował Ksiądz w niejednej wspólnocie? Co z tego okresu zapadło w ojcowsko-kapłańskie serce? Może są jakieś wyjątkowe wspomnienia?
Ks. E.B.: Zaczęło się od Starczy – dwa lata, Żytno – dwa lata, po czym ks. bp Miłosław Kołodziejczyk zlecił mi zadanie odbudowy kościoła i stworzenia parafii w Łaszewie. Zostałem wikariuszem terenowym. Przez rok mieszkałem w Mierzycach ucząc dzieci w Mierzycach, Łaszewie i na Jajczakach. Jednocześnie przygotowywałem dokumenty do rozbiórki starego kościoła i budowy nowego – na nowych fundamentach i w tym samym stylu. Trzeba też było załatwić pozwolenie na budowę plebani i wystawić ją. Potem ks. bp Ordynariusz zlecił mi jeszcze zdobycie terenu na cmentarz i ogrodzenie go. Wszystko udało się wykonać z Bożą pomocą i przy ofiarnym udziale parafian.
I.K.: Wiem, że pracował Ksiądz Prałat na misjach. Pomówmy o tym szerzej. Zaczęło się od pragnienia własnego serca, czy od złożonej propozycji? I jakie były początki?
Ks. E.B.: Pracowałem na misjach w Kamerunie w Afryce. Myślę, że taka była wola Boża, a ja ją tylko realizowałem. Propozycję otrzymałem od ks. prał. Wacława Kuflewskiego, który potrzebował księdza na misje „od zaraz”. Kiedy człowiek ma 40 lat … zgodziłem się bez namysłu. Jednak ks. bp Stanisław Nowak postawił warunki, m.in. musiałem się nauczyć języka francuskiego. I tak od 1 września 1991 roku znalazłem się na kursie w Warszawie w Centrum Formacji Misyjnej, po roku pojechałem na 3 miesiące do parafii we Francji i dopiero potem nastąpił wyjazd do Kamerunu. Otrzymałem parafię Minta, która była opuszczona przez pół roku. Kierowca przywiózł mnie do Mimboe, wystawił walizki i odjechał. Zostałem sam. Powolutku ludzie zainteresowali się mną i otworzyli zakurzoną plebanię. W niej zastałem kilka węży, niezliczoną liczbę karaluchów, a także skorpiony i … małą świeczkę, która – jako źródło światła – nie posłużyłaby zbyt długo, na szczęście miałem swoją lampkę. Bóg dał, że przeżyłem te trudne początki, potem było coraz lepiej. Bardzo brakowało jakiegoś pojazdu, by docierać do około 20 wiosek w promieniu 30 kilometrów. Po upływie 1,5 roku i różnych perypetiach zdrowotnych znalazłem się w innej placówce misyjnej, gdzie pracowało dwóch księży z Polski i pięć sióstr. Była to misja o wiele większa licząca 72 wioski i małe miasteczko Nguelemendouka z kilkoma tysiącami mieszkańców. Wśród nich katolicy, muzułmanie, świadkowie Jezusa, baptyści, protestanci i animiści wierzący w różne duchy.
I.K.: Znam osobiście dwóch misjonarzy – ojca karmelitę i księdza ze zgromadzenia pallotynów. Obaj pracują w Rwandzie. Mam ich w duchowej adopcji. Dla mnie misjonarze – konsekrowani i świeccy – są jak pierwsi Apostołowie. Niosą Dobrą Nowinę w środowiska o innej kulturze, obyczajach i językach, tam, gdzie często panuje głód i groźne choroby, gdzie brak wody, gdzie toczą się wojny i prześladowania. To prawdziwi mocarze ducha i wybrańcy Boga, którzy otrzymali od Niego dar wielkiej wiary. Proszę wybaczyć tę osobistą refleksję i opowiedzieć szerzej o swojej pracy misyjnej …
Ks. E.B.: Zgadzam się z Panią – praca misyjna nie jest łatwa, ale jej wyniki sprawiają radość i satysfakcję. Opowiem jak wygląda typowy dzień zajęć księdza misjonarza. Wyjeżdżam o 700 rano, by dotrzeć do wioski oddalonej o ok. 35 kilometrów. Droga błotnista, na niej mostki z dwóch bali na wysokości kilku metrów. Docieramy bezpiecznie na miejsce. Siostra zajmuje się leczeniem, ja siadam na pniaku i spowiadam przez ok. dwie godziny. W tym czasie katechista, chórzyści, muzycy, lektorzy przygotowują liturgię. Około godz. 11-ej, gdy słońce praży niemiłosiernie, zaczynamy Mszę świętą, która trwa gdzieś do godz. 14-ej – wszak wszyscy muszą się zaprezentować, bo Msza św. w wiosce jest 2-3 razy w roku. Potem odwiedziny wszystkich chorych – jednych z Komunią świętą, innych bez, bo nie wszyscy są ochrzczeni. Około godz.16-ej posiłek przygotowany przez całą wioskę i dla wszystkich przybyłych. Jako ciekawostkę podam, co może być w menu: kura, małpa, ryby, maniok, pataty, ryż, dzikie sarenki, czasami świnia i oczywiście owoce. Po obiedzie - spotkania z katechistami z danego okręgu. Nadmienię, że w całej parafii było około stu katechistów w ośmiu okręgach plus szefowie tych okręgów (jak nasi dziekani). Na każde takie spotkanie przybywa dziesięciu katechistów. Omawia się z nimi ważne sprawy jak: ntolo tj. dar dla kościoła, chrzty – przygotowania do katechumenatu, chorzy, sprawy bieżące. Po takim dniu wypełnionym całodzienną pracą „wypompowany” wracałem na misję, by następnego dnia rano „wypuścić się” w kolejny zakątek.
W mentalności, tradycji i kulturze ludów afrykańskich zakorzeniona jest potrzeba przywódcy. Kimś takim może być kacyk, szaman. We wspólnocie parafialnej przywódcą staje się misjonarz. Jeśli zdobędzie ich zaufanie swoim życiem i przykładem będzie dla nich jak przywódca i ojciec. Misjonarz musi pamiętać, że może „dominować” tylko rozwagą, mądrością, otwartym sercem, aby – w miarę możliwości – rozwiązywać sprawy, z którymi do niego przyjdą. Różne sprawy, także sąsiedzkie i małżeńskie.
Podam taki przykład. Kiedyś o godz.1-ej w nocy musiałem interweniować w groźnej sytuacji – mąż gonił żonę z maczetą oskarżając ją o zdradę. Zdołałem nakłonić męża do oddania groźnej broni. Przegadaliśmy w trójkę noc do 5-ej rano, no i udało się – przeprosili się i pogodzili dla dobra ich siedmiorga dzieci. Maczetę – narzędzie pracy mógł odebrać po kilku dniach.
I.K.: Jeszcze jedno pytanie, już na zakończenie naszej rozmowy. Co szczególnie chciałby Ksiądz przekazać od siebie nam i może tym, którzy zechcą podjąć się pracy misyjnej?
Ks. E.B.: Nam wszystkim, a szczególnie tym wybierającym się na misje zalecam: głęboką duchowość i prawdziwą pobożność, dużo humoru i dystansu do siebie, nie poddawania się przeciwnościom i zniechęceniu. Oczywiście misjonarzom potrzebne jest też dobre zdrowie. W wielkim skrócie opisałem pracę misyjną. Jeśli ją przerwiemy i zaprzepaścimy słowa Pana Jezusa „Idźcie na cały świat”, to zgubimy drogę Apostołów. Ta praca nie przynosi korzyści materialnych, ale wielki zysk duchowy. Trzeba nam nieustannie prosić Pana Boga o to, by zawsze znaleźli się młodzi ludzie zdolni z zapałem poświęcać się dla innych. I chociaż bywa to niebezpieczne, lepiej można zrozumieć słowa: „większa jest radość z jednego nawróconego niż z dziewięćdziesięciu dziewięciu sprawiedliwych”. Na misjach trzeba być po trosze ojcem, matką, bratem, siostrą po to, by wejść w mentalność i życie tamtych ludzi i głosić im Chrystusa, głosić Jego Miłość.
Wszyscy też powinniśmy być misjonarzami w swoich środowiskach. Dlatego prośmy Pana, aby ci „posłańcy” zawsze byli i choć przez kilka lat oddawali cząstkę siebie Panu Jezusowi i innym ludziom.
I.K.: Bardzo dziękuję, Czcigodny Księże Prałacie, za udzielenie wywiadu. Mam nadzieję, że wpisał się on nie tylko w proces wzajemnego poznawania się we wspólnocie, ale też w dzieło ewangelizowania – przesłanie dla naszych następców. Życzę obfitych łask Bożych, w tym dobrego zdrowia. Ad Multos Annos!
MOJE CIERPIENIA MAJĄ MNIE ZBLIŻYĆ DO JEZUSA I JEGO MATKI
Rozmowę z Romanem Strzelczykiem przeprowadziła Irena Karpeta
Irena Karpeta: Z panem Romanem Strzelczykiem znaliśmy się wcześniej „z widzenia”, uczestnicząc w tych samych Mszach świętych. Pozwól Romku, że będę zwracać się do Ciebie po imieniu, jak to czynimy obecnie. Chciałabym porozmawiać o życiu, o wierze. Nikt z nas nie jest z nikąd, zatem na początek proszę o kilka zdań o Tobie, Rodzinie, korzeniach, pracy.
Roman Strzelczyk: Nie umiem i nie lubię mówić o sobie, ale spróbuję się otworzyć. Pochodzę z Kłobucka, w którym mieszkałem do 2005 roku. Najmłodsze dzieciństwo spędziłem u dziadków w miejscowości Rybna koło Kłobucka. To był cudowny czas. W Kłobucku ukończyłem szkołę podstawową i zawodówkę o profilu obróbka skrawaniem. Z perspektywy lat żałuję, że nie ukończyłem technikum, bo czas pokazał, iż ten zawód będzie mi towarzyszył do końca lat mojej sprawności fizycznej. W latach 90-tych z pracą było beznadziejnie. Większość absolwentów szkół trafiało wówczas na tak zwaną „kuroniówkę”. Był to czas, kiedy i ja podejmowałem różne prace dorywcze, m.in. na budowach w ramach prac interwencyjnych w Urzędzie Miasta Kłobuck. W końcu znalazłem pracę w Częstochowie, jako pomoc w piekarni, więc nic wspólnego z moim wykształceniem, ale dawałem sobie radę. Potem zostałem kierowcą – dostawcą pieczywa. Przydało się prawo jazdy zrobione jeszcze w szkole. Na pewnym etapie życia ożeniłem się i doczekałem się syna. Niestety, pojawiły się problemy rodzinne, które nie miały końca. Ponieważ jest to bardzo bolesny temat dla mnie i moich bliskich, powiem tylko, że pogubiłem się w życiu, a ucieczka w alkohol zmieniła moje życie w koszmar. Dziś wiem, że Pan Bóg i wtedy był przy mnie. Pod koniec lat 90-tych moja mamuś przeprowadziła się do Częstochowy. W Kłobucku już nie miałem co robić i na początku lat 2000-nych sprowadziłem się do mamusi na ul. Dąbrowskiego czyli do parafii świętego Jakuba. Pod koniec 2007 roku poznałem kilka osób, które pomogły mi się pozbierać i znaleźć pracę przy produkcji żyrandoli. Zakład znajdował się na ul. O. Kordeckiego, więc w bliskości Jasnej Góry, gdzie wcześniej dostarczałem też pieczywo. Udawałem się na Msze święte do Matki Bożej, szczególnie w trudnych chwilach mojego życia, ale nie tylko. Tam odzyskałem wiarę i ufność, że mogę dać radę w trudnościach, które mnie w życiu mogą jeszcze spotkać. A te, jak się później okazało, dopiero mnie czekały. W 2009 roku zmieniłem pracę na bardziej satysfakcjonującą, w tej samej branży oświetleniowej na Lisińcu. Tam mogłem się wykazać, aż do mojego … udaru w 2016 roku. Sparaliżowało mi całą lewą stronę ciała. To był cios. I znów zacząłem walkę o wszystko. Nie było łatwo, był bunt. Pan Bóg wie, że teraz myślę pozytywnie. Zawdzięczam to modlitwie mamusi i dobrym ludziom, których Bóg postawił na mojej drodze.
I.K.: Czy włączałeś się w życie Twojej poprzedniej parafii? W jaki sposób? Opowiedz nam o tym, proszę …
R.S.: Dopiero na pewnym etapie życia. Wcześniej bywało różnie. Uczestniczyłem w Mszach świętych niedzielnych, ale nie zawsze, gdyż budziły się jeszcze we mnie „demony przeszłości”. W trakcie rehabilitacji po udarze zacząłem częściej chodzić do kościoła św. Jakuba. Określiłem też sobie cel: jak uda mi się trochę pozbierać udam się na Jasną Górę. I tak zrobiłem – jesienią po powrocie z rehabilitacji z Kochcic w 2016 roku od razu udałem się do klasztoru, gdzie kupiłem sobie kolejną książeczkę do nabożeństwa – ponieważ dość często je gubiłem – oraz dziesiątkę różańca, z którą się nie rozstaję do dziś. Zawsze zabieram dziesiątkę różańca z sobą gdziekolwiek idę, czy to spacer, do lekarza, na rehabilitację, do kościoła. Można modlić się wszędzie. Utkwiły mi sercu słowa księdza Mariusza z parafii św. Jakuba, aby nic nie odkładać na później. Wydaje się nam, iż mamy czas. A kto tak powiedział? Nie znamy dnia ani godziny, gdy może nam się zdarzyć cokolwiek. Przecież nawet teraz, podczas tego wywiadu jesteśmy w trakcie walki z koronawirusem, który pojawił się niespodziewanie i rozwinął w pandemię na świecie. Musimy być zawsze gotowi i ta prawda mnie uskrzydla. Niejednokrotnie w moim życiu odsuwałem Boga na dalszy plan, aż zrozumiałem jak jest ważne, aby uczestniczyć w Eucharystii, najczęściej jak to możliwe. A uczestnictwo w życiu poprzedniej parafii … Pewnego dnia zostałem zaproszony przez koleżankę Anię – jedną z członkiń Kręgu Biblijnego na spotkanie Kręgu prowadzone przez księdza Wojciecha ówczesnego wikariusza parafii św. Jakuba. Spotkania Kręgu dały mi niejako „drugie życie” – Pismo Święte, którym staram się żyć nadal.
I.K.: Wybacz mi następne pytanie. Chodzi w nim o świadectwo, nie o zaspokojenie ciekawości. Otóż, wielu ludzi dotkniętych chorobą, cierpieniem narzeka, wręcz buntuje się. Ty swoje doświadczenie znosisz z pogodną twarzą rozjaśnioną uśmiechem. Jak to możliwe?
R.M.: No cóż, są tacy, co stale narzekają. Ja mam inne przykłady wśród moich znajomych. Chcę tu wymienić przede wszystkim Iwonkę, u której zdiagnozowano nowotwór płuc. Ona potrafiła mnie pocieszać i dodawać otuchy. Ponadto, pierwszą osobą w szpitalu, którą zobaczyłem po odzyskaniu świadomości po rozległym udarze niedokrwiennym mózgu był ksiądz z białą hostią. Nie przyjaciele, nie znajomi, to Jezus w Komunii świętej przyszedł do mnie. Mimo wielu moich zwątpień i odejść od wiary – On Jeden stale był przy mnie. To On dał mi siłę do dalszego życia mimo przeciwności. Trudne chwile w szpitalu upłynęły na walce o uzyskanie jakiejkolwiek sprawności fizycznej w kończynach po lewej stronie ciała. Po kilku dniach tylko częściowo ruszyła noga i na tym się skończyło. Do domu wróciłem po miesiącu na wózku inwalidzkim, a właściwie na noszach – był to luty 2016, a udar dostałem w styczniu 2016. Sanitariusze przesadzili mnie z noszy w karetce na wózek inwalidzki na klatce schodowej. Na dalszą rehabilitację w szpitalu musiałem czekać do kwietnia. Wtedy w głowie zrodziło się pytanie: i co dalej? To był moment zawahania, ale i szybka odpowiedź: masz walczyć, ale i poddać się woli Bożej. I jeszcze myśl: ludzie przeżyli obozy, dasz radę, tylko Bogu ufaj.
I.K.: Zastanawiałam się nieraz patrząc na Ciebie, co/Kto daje Ci siłę do zaakceptowania przeciwności i ich znoszenia? Czy na to potrzeba czasu, pracy nad sobą i modlitwy?
R.S.: Częściowo już udzieliłem odpowiedzi. Ale dobrze sformułuję ją wyraźnie. Tą siłą jest wiara, jest Jezus. Bóg nas kocha wszystkich i nie ma dla Niego znaczenia czy jesteśmy „sprawni” czy też nie. Jezus cierpiał za nas i dla nas, więc i ja mam znosić moje cierpienia w szerszym kontekście – mają mnie one zbliżyć do Niego Samego i Matki Bożej. Dany mi jeszcze czas pozwala mi pracować nad sobą, nad cierpliwością, bo jestem „narwańcem”. Mogę być bliżej Boga także przez częstszą modlitwę, którą jak byłem zdrowy odkładałem na później. Teraz jest czas!!! Dziś wiem, że z pokorą i zaufaniem Panu Bogu wszystko mogę znieść. Trudniej jest u mnie z cierpliwością, ale cały czas nad nią pracuję.
I.K.: Ograniczenia zdrowotne nie pozwalają Ci czynnie zaangażować się w życie grup parafialnych. Tym bardziej ucieszyłam się Romku, gdy bez wahania zgodziłeś się zostać członkiem naszej Różańcowej Róży p.w. św. Małgorzaty Marii Alacoque. Czym jest dla Ciebie modlitwa Różańcowa?
R.S.: Jestem sprawny na tyle, aby – obok uczestniczenia w Eucharystii –
chociaż tak włączyć się w życie wspólnoty. Jezus nas kocha – wierzę w to całym sercem. Dlatego zgodziłem się bez wahania zostać jednym z członków Różańcowej Róży. Ponadto, od 2018 roku jestem związany z Apostolatem Fatimy – uczestniczyłem w kilku akcjach związanych z apostolatem w obronie Kościoła i wiary. Różaniec jest najsilniejszą bronią człowieka wiary, bo jest modlitwą Maryjną. Modlitwa paciorkami różańca mnie uspokaja, wycisza. Siłę daje bliskość z Matką Bożą, do której się uciekam, zwracam z prośbami i podziękowaniami, w różnych sprawach. Ten „sznureczek z koralikami” – jak to powiedziała jedna z osób drwiących z Różańca – ma taką siłę, która niejednego już powaliła na kolana i z zapałem szukał go w szufladzie, aby zacząć z wiarą „przerzucać te koraliki”. Ktoś mógłby powiedzieć ironicznie: jak trwoga, to do Boga. Ja powiem: lepiej późno niż wcale. Oby było nam to dane wszystkim!
I.K.: Na koniec naszej rozmowy jeszcze dwa pytania. Czym jest dla Ciebie wiara w Boga? Czy Twoim zdaniem miłość do Boga, rodziny, Kościoła i Ojczyzny łączą się?
R.S.: Wiara jest istotą, sensem mojego życia. Z bólem stwierdzam, że żyjemy w czasach, kiedy ludzie szydzą z wiary, z Boga i nagle dziwią się, że wirus opanował świat. Wierzę, że Bóg jest dobry i nas nie karze – to tylko znak na opamiętanie. Dał nam wolną wolę i co z nią robimy?! Bóg jest Miłością, z której wypływa i miłość do rodziny, i do Kościoła, i do Ojczyzny. Jeśli o mnie chodzi, bardzo kocham moją mamę, siostrę i jej rodzinę – łączą nas silne więzi. Niestety, żona i syn od kilku lat nie utrzymują ze mną kontaktu. Dużo się za nich modlę, zwłaszcza za syna Piotra, którego widziałem ostatni raz, gdy przystępował do Pierwszej Komunii Świętej. Serce bardzo boli, że utrudnia mi się kontakty z synem nawet teraz, jak jestem po udarze. Modlę się o ich zdrowie i by zrozumieli, co jest w życiu ważne. Kocham i szanuję Kościół i Ojczyznę. To nierozłączna jedność – to nasza tradycja, historia i dziedzictwo. Czuję się patriotą i nie wstydzę się tego, natomiast wstyd mi za „pseudoelity europejskie”. Podsumowując powiem: miłość do Boga, rodziny, Kościoła, Ojczyzny są nierozerwalne – tworzą jedność, która się uzupełnia.
I.K.: Dziękuję Romku, że zgodziłeś się na tę rozmowę, a właściwie –odważne danie świadectwa wiary. Obfitości Bożych łask dla Ciebie i Tych, których nosisz w sercu. Szczęść Boże!
R.S.: To ja dziękuję, Irenko, za wyciągnięcie do mnie ręki i za zaufanie. Życzę dużo zdrowia i odporności w przeciwnościach. Jeśli pozwolisz chciałbym zaapelować: Bóg nas kocha, a nasza wiara może zdziałać cuda. W Bogu nasza siła. Jeszcze raz bardzo dziękuję Irenko. Szczęść Boże.
WIARA TO KOMPAS, KTÓRY POMAGA W ŻYCIU OBIERAĆ DOBRY KIERUNEK
Rozmowę z Marzeną Ściubilecką przeprowadziła Irena Karpeta
Irena Karpeta: Pani Marzena Ściubilecka – obok redaktorów Izabeli Tyras i Jerzego Reguli – jest kolejną przedstawicielką tego zawodu w naszej wspólnocie parafialnej. Pani Marzeno, zanim przejdziemy do rozmowy o tym, co nas szczególnie interesuje, czyli o Pani zawodzie, proszę króciutko przybliżyć nam swoje korzenie rodzinne. Czy są one częstochowskie?
Marzena Ściubilecka: Urodziłam się w Blachowni skąd pochodzi moja Mama. Gdy miałam rok przeprowadziliśmy się do Częstochowy – miasta rodzinnego mojego Taty i tutaj mieszkam do dziś.
I.K.: Pracuje Pani w Częstochowskim Wydawnictwie Archidiecezjalnym Regina Poloniae. Czy dobrze rozumiem, że Pani zawód jest twórczym i zarazem usługowym? Zapewne jego wybór nie był tylko czystym przypadkiem?
M.Ś.: Praca w wydawnictwie wymaga połączenia tych dwóch cech. Z jednej strony mam swój pomysł na książkę: jej układ, szatę graficzną, z drugiej to autor ma zawsze ostatnie zdanie. W Wydawnictwie wydajemy nie tylko książki, ale wykonujemy usługi typowo związane z marketingiem jak: wizytówki, ulotki, katalogi czy banery. Tutaj oprócz wizji grafika jest jeszcze szereg uwag i życzeń klienta, które muszą być uwzględnione w projekcie. Kiedy kończyłam studia nie myślałam o pracy w wydawnictwie, w moim wypadku był to czysty przypadek.
I.K.: Co powiedziałaby Pani Redaktor o swoim zawodzie młodym ludziom, którzy szukają ciekawej i dającej satysfakcji pracy? Czy jest on inspirujący?
M.Ś.: Praca w wydawnictwie jest bardzo złożona. Zwłaszcza, kiedy jest to dość mała firma. W Częstochowskim Wydawnictwie Archidiecezjalnym zajmuję się nie tylko stroną redakcyjną książek, ale też grafiką. Trzeba wykazać się wielozadaniowością. Kształcić się, poznawać nowe programy: zarówno do obróbki tekstu jak i grafiki, nowe techniki drukarskie, uszlachetnienia, tak, by móc to później zaproponować autorowi. Tutaj cały czas pojawiają się nowe możliwości – wymaga to ciągłego „trzymania ręki na pulsie”. Jednocześnie nie można zapominać o normach językowych, które zmieniają się i trzeba być na bieżąco. Jest to zawód twórczy, wymagający ciągłego zaangażowania i poszerzania swojej wiedzy. Kiedy jednak książka trafia do rąk autora i widać, jak bardzo jest zadowolony, wtedy satysfakcja jest ogromna. Aby pracować w tym zawodzie trzeba lubić ludzi, bo ogromna część tej pracy to spotkania, rozmowy na temat książki. Dzięki temu poznałam wiele bardzo ciekawych osób.
I.K.: Jakie przygotowanie potrzebne jest do jego wykonywania?
M.Ś.: Aby pracować jako redaktor dobrze mieć przygotowanie filologiczne. To wiele ułatwia. Ukończyłam filologię polską, dzięki temu łatwiej mi wychwycić ewentualne błędy językowe. Jednak samo wykształcenie w tym zakresie to było za mało, ponieważ potrzebna jest znajomość specjalistycznych programów do edycji tekstu oraz grafiki. Ja korzystałam z kursów, dzięki którym mogłam podjąć pracę w wydawnictwie. To na początek. Później praktyka czyni mistrza i pozwala nam coraz efektywniej wykonywać swoją pracę.
I.K.: Z pewnością potrzebne są też pewne predyspozycje, jak choćby dokładność czy umiejętność szybkiego czytania, empatia w kontaktach międzyludzkich …
M.Ś.: Od zawsze uwielbiałam książki, więc praca przy ich tworzeniu to dla mnie ogromna przyjemność. Dzięki temu wiem „od kuchni” jak to wszystko wygląda zanim książka trafi do rąk czytelnika. Czytanie to moja pasja. Książki rozwijają wyobraźnię, przenoszą nas w inny świat, uczą, bawią i wzruszają. Czasami także złoszczą. Umiejętność pracy z tekstem, szybkiego czytania bardzo pomaga w tej pracy. Tak jak powiedziałam wcześniej, trzeba lubić ludzi, aby móc wykonywać ten zawód. Autorzy są często wymagający, a z drugiej strony niezdecydowani. Trzeba wtedy potrafić doradzić im najlepsze dla ich dzieła rozwiązanie. Jednocześnie często książki, zwłaszcza tomiki poezji to zapisy emocji autora. A emocje są różne: czasem jest to wielka radość przelana na papier, a czasem smutek i ból. Wtedy trzeba być bardzo ostrożnym i taktownym, aby przy pracy nad tekstem nie zapomnieć o emocjach, które towarzyszyły twórcy.
I.K.: Proces powstawania ksiąg zmieniał się przez wieki. Począwszy od starożytnych papirusów, pergaminów, średniowiecznych ksiąg ręcznie spisywanych i kopiowanych w klasztornych skryptoriach, poprzez druk Gutenberga i potem liczne maszyny drukarskie, aż po – panującą obecnie w nim – elektronikę. Jak dziś wygląda cykl wydawniczy?
M.Ś.: Proces wydawniczy obecnie przebiega w sposób cyfrowy. Autorzy dostarczają pliki najczęściej w formie elektronicznej, a szczegóły książki ustalane są na spotkaniu. Należy ustalić: format, rodzaj czcionki, paginy, ilustracje czy zdjęcia, jeżeli takie występują, rodzaj oprawy i wiele innych szczegółów. Następnie przystępujemy do składu. Gotowy skład jest oddawany do korekty. Kiedy już wszystko jest dopracowane, wtedy autor zatwierdza książkę do druku, a ja musze przygotować pliki zgodnie z wymaganiami drukarni. Kiedy już pliki zostaną przesłane do druku, wtedy pozostaje tylko czekać na dostawę gotowego dzieła.
I.K.: Kto publikuje w Wydawnictwie Regina Poloniae i jakie rodzaje publikacji wydajecie?
M.Ś.: W CWA Regina Poloniae wydają osoby zarówno świeckie jak i duchowni, firmy i osoby prywatne. Wydajemy publikacje naukowe, prace zbiorowe, tomiki poezji, albumy, katalogi, ulotki, wizytówki, banery wielkoformatowe i wiele, wiele innych.
I.K.: Zapewne są to teksty religijne, ale zdarzają się też świeckie …
M.Ś.: Tak, teksty są zróżnicowane. Jednak, jeżeli jakiś tekst czy usługa marketingowa jest sprzeczna z wyznawanymi przez nas wartościami, wtedy rezygnujemy z takiego zlecenia.
I.K.: Proszę powiedzieć, co w tej pracy sprawia Pani Redaktor trudność, a co daje satysfakcję?
M.Ś.: Największą satysfakcję daje mi zadowolenie autora, gdy odbiera książkę i stwierdza, że jest lepiej niż sobie wyobrażał. Miło jest przyczynić się do spełnienia czyjegoś marzenia. Najtrudniejsze momenty to takie, kiedy względy finansowe nie pozwalają na spełnienie marzenia o wydaniu książki.
I.K.: Jest Pani cząstką naszej wspólnoty parafialnej i pracuje w katolickim wydawnictwie, więc nie mogę nie zadać pytania o wiarę w Boga. Czym ona jest dla Pani, czy i jak pomaga w codzienności?
M.Ś.: Wiara to kompas, który pomaga mi w życiu obierać dobry kierunek. To wsparcie w codzienności i poczucie, że nigdy nie jestem sama. Dzięki temu, że pracuję w katolickim wydawnictwie często obcuję z tekstami naukowymi z zakresu teologii i dzięki temu mogę poszerzać swoją wiedzę o Bogu i wierze.
I.K.: Bardzo dziękuję, Pani Marzeno, za ciekawe i wyczerpujące odpowiedzi. Życzę obfitości Bożych łask w życiu osobistym i rodzinnym, a także wiele radości z pracy i osiągnięć w niej. Szczęść Boże.
SZTUKA JEST PODRÓŻOWANIEM
Rozmowę z Jackiem Łydżbą przeprowadził ks. Stanisław Jasionek
Ks. Stanisław Jasionek: Znajduję się w pracowni malarskiej znanego artysty malarza, a naszego parafianina – pana Jacka Łydżby. Panie Jacku, chciałbym porozmawiać o Pana artystycznym życiu i twórczości. Proszę na początek naszej rozmowy opowiedzieć naszym Czytelnikom w kilku zdaniach o swojej rodzinie.
Jacek Łydżba: Urodziłem się w 1966 roku we Włoszczowie, ale gdy rozpoczynałem naukę w szkole podstawowej z całą rodziną przenieśliśmy się do Częstochowy. Tutaj tato dostał pracę w szkole. Studiował on najpierw w Kielcach a potem rzeźbę na Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie. Jest rzeźbiarzem i to rzeźbiarzem w prawdziwym tego słowa znaczeniu. Podchodził do swych rzeźb z kamienia emocjonalnie i zarazem intelektualnie. Miał siłę nie tylko twórczą, ale i fizyczną, żeby ten kamień przetworzyć w rzeźbę, dzieło sztuki. Było to dla mnie fascynujące. Pomagałem mu często, trzymając w ręku dłuto. Iskry szły z piaskowca, gdy tato uderzał młotkiem. Miał on wielu przyjaciół wśród artystów. Bywali u nas malarze i aktorzy. W tej atmosferze sztuki wzrastałem. Mama nie skończyła studiów, ponieważ zajmowała się domem, wychowywała mnie i moją siostrę Elżbietę.
Ks. S.J.: Studiował Pan wychowanie plastyczne w częstochowskiej Wyższej Szkole Pedagogicznej. Potem były jeszcze studia w warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych zakończone dyplomem na Wydziale Grafiki…
J.Ł.: Studia rozpocząłem w Częstochowie, jako student wychowania plastycznego w Wyższej Szkole Pedagogicznej. Chciałem studiować historię, gdyż czasy, w których przyszło mi wybierać studia były niezwykle emocjonujące, a sztuka początkowo mnie nie fascynowała. Myślałem, że przezimuję ten rok na wychowaniu plastycznym i przeniosę się na historię, która była moją fascynacją. Rysowałem żołnierzy, konie, samoloty, czołgi. Szło mi to tak dobrze, że profesorowie i koledzy namawiali mnie, żebym nie zmieniał tego kierunku, lecz rozwijał swój plastyczny talent. Tutaj, na uczelni poznałem moją przyszłą żonę Elżbietę. Wprawdzie było to tylko poznanie przelotne, koleżeńskie, gdyż po studiach wyjechałem do Warszawy, by dalej studiować na Wydziale Grafiki Akademii Sztuk Pięknych a Ela udała się na dalsze studia malarstwa do Paryża, to jednak po jakimś czasie spotkaliśmy się na ulicy i zaczęliśmy ze sobą chodzić, tak na poważnie. Poczuliśmy się szczęśliwą parą i zawarliśmy związek małżeński, z którego urodziły nam się dwie córki: Karolina i Kaja. Karolina studiuje historię sztuki, a Kaja jeszcze się uczy w szkole podstawowej. Uwielbia konie, dosiada je, maluje. Trudno powiedzieć, czy zostanie lekarką weterynarii czy malarką.
Ks. S.J.: Ukończył Pan, zatem, Wydział Grafiki w warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych?
J.Ł.: Tak, dyplom z plakatu i malarstwa, dodam nieskromnie, z wyróżnieniem otrzymałem w pracowni plakatu prof. Macieja Urbańca.
Ks. S.J.: Jest Pan malarzem i grafikiem. Która z tych dziedzin jest Panu bliższa, która daje więcej radości i satysfakcji?
J.Ł.: Rozpoczynając studia na wydziale grafiki ASP myślałem o tym, aby tworzyć plakaty. W latach 80-tych i 90-tych plakat święcił swoje triumfy. Był wyznacznikiem pewnej mody, wolności i swobody twórczej. W nim można, bowiem, zaobserwować jak w lustrze wszelkie tendencje sztuki plastycznej. Moje zainteresowania szły także w kierunku malarstwa i fotografii. Po ukończeniu studiów okazało się, że nie ma dużego zapotrzebowania na plakacistów, a ja szukałem przestrzeni do wyrażenia swych emocji, wrażliwości, rozwoju swego talentu. I właśnie w malarstwie znalazłem tę przestrzeń. Od wielu lat współpracuję z Galerią ART w Warszawie. Cieszę się, że moje obrazy się sprzedają i są cenione nie tylko przez znawców i koneserów sztuki.
Ks. S.J.: Tworzenie jest dla Pana zawodem czy pasją?
J.Ł.: Tworzenie jest dla mnie zawodem i pasją. Tego się nie da od siebie oddzielić. Kocham to, co robię. Jest to dla mnie potrzebą, tak jak oddychanie. Jestem w tej dobrej sytuacji, że tworząc nie muszę nigdzie wychodzić, bo mam pracownię w domu i mogę malować kiedy zechcę. Myślę jednak, że wyjście z domu do pracy w inne miejsce, ma też swoją wartość, gdyż może dać malarzowi nową energię, nowe spojrzenie. Pewne odizolowanie od warunków domowych stwarza nową przestrzeń, w której znajdują się inne przedmioty, inaczej wpada do nowego pomieszczenia światło. Stąd też, potrzebne są dla twórczości malarskiej plenery i przemieszczanie się do różnych miejsc. To ma dużą wartość, ta zmiana miejsca pracy.
Ks. S.J.: Może się Pan poszczycić bogatym dorobkiem artystycznym: ponad 30 wystaw zbiorowych i liczne indywidualne, nominacja do nagrody „Paszport Polityki”. Proszę nam o tym opowiedzieć.
J.Ł.: Na początku mej kariery artystycznej liczyły się wystawy, nagrody i wyróżnienia. Teraz nie ma to dla mnie znaczenia. Nie myślę o tym, co już było. Ważne jest to, co jest i co będzie w przyszłości. Ważna jest aktualna praca, nowe poszukiwania artystyczne i dalszy rozwój talentu.Liczy się dla mnie praca – tu i teraz. Trzeba iść także do przodu. Myślę, więc, także o planach na przyszłość.
Ks. S.J.: Jaki rodzaj malarstwa preferuje Pan w swej twórczości?
J.Ł.: Moje obrazy są przedstawiające, ale nie są realistyczne, malowane sposobem XIX-wiecznym. Na moich obrazach znajdują się: anioł, dziewczyna, rowerzysta, pies, samolot, portret. Liczy się w nich ruch, gest, zachwyt kolorem. Moi koledzy malarze zauważyli, że wykonuję piękne tła. Zacząłem malować same tła, ale okazało się, że nie wychodzą one tak pięknie, jak w kontekście osób i rzeczy przedstawianych na obrazie. Nie potrafię się wyzbyć tego przedstawienia na namalowanym tle. Bo rzeczywiście, wszystkie elementy przedstawiające muszą mieć „piękne tła”. Przez pierwsze lata mych doświadczeń malarskich fascynowała mnie biel i rozbielałem, łamałem bielą kolory. Ale zauważyłem, że wszystko było takie stonowane, szare i wyglądało jak wytarta cerata. Później zacząłem używać czystych barw, co sprawiło, że obrazy stały się radośniejsze. A teraz bawię się barwami, tonując je, łamiąc, by uzyskać oczekiwany efekt.
Ks. S.J.: Jest Pan współzałożycielem Regionalnego Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych w Częstochowie …
J.Ł.: Owszem, byłem jednym z założycieli, także wiceprezesem i prezesem Regionalnego Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych w Częstochowie. Teraz już nie jestem. Była taka potrzeba spotkań środowiskowych, wymiany doświadczeń i opinii. Cieszę się, że moi koledzy to kontynuują. Można zobaczyć wystawy malarskie w częstochowskiej Konduktorowni, która ustawicznie się rozwija i jest ciekawą alternatywą dla innych miejsc wystawienniczych w Częstochowie. Jest to bardzo dobre, profesjonalne miejsce. W naszym mieście jest wielu wspaniałych artystów, którzy mogą właśnie tutaj wystawiać swoje dzieła malarskie. Częstochowa jest wylęgarnią artystów, wspaniałym miejscem dla: malarzy, muzyków, aktorów. Mamy przecież Jasną Górę, która oprócz religijnego znaczenia, ma także przyjazny klimat dla artystów. Promuje tak wiele artystycznych przedsięwzięć, współpracując z twórcami kultury i sztuki.
Ks. S.J.: W Biblii czytamy o talentach i ich pomnażaniu. Czy zastanawiał się Pan, czym jest talent? Jak Pan rozumie sformułowanie „człowiek utalentowany”?
J.Ł.: Człowiek utalentowany to jest taki człowiek, który ma skłonność do twórczości. Do tej skłonności koniecznie potrzebna jest cecha, którą nazwałbym pracowitością. Poprzez pracę można talent ustawicznie rozwijać. Niektórzy ludzie, choć talent mają, nie rozwijają go czekając na natchnienie. Niestety, czekają na nie przez całe życie, marnując swój talent. Jest wielu artystów, którzy są samoukami, ale dzięki ogromnej pracowitości rozwijają swoje umiejętności. Jednak większość twórców ukończyła studia, współpracując z mistrzami swej artystycznej dziedziny i środowiskiem, które jest także ważnym miejscem w doskonaleniu swych umiejętności. Czasem malując popełnia się błędy, ale i one mają swoją wartość, gdyż są wyrazem twórczej emocji. Artystę można porównać do podróżnika, który nie wie, co odkryje, ale wyrusza w tę podróż. Podobnie artysta szuka swego wyrazu w sztuce, nie wiedząc dokładnie do końca, co odkryje. Winien, więc, być wciąż w artystycznej podróży, odkrywając swoje wnętrze, swoje duchowe stany, to wszystko, co dzieje się wokół. Jeśli tego nie czyni staje się rzemieślnikiem.
Ks. S.J.: Jako nauczyciel akademicki przyczyniał się Pan do rozwoju młodych talentów. Zapewne, lubił Pan tę pracę? Dlaczego?
J.Ł.; Wykładałem przez 20 lat w pracowni projektowania graficznego najpierw na WSP a potem, jako kierownik Instytutu Plastyki w Akademii Jan Długosza w Częstochowie. Bardzo lubiłem pracę nauczyciela akademickiego. Uczyłem studentów nie tyle techniki malarstwa, co entuzjazmu do twórczej pracy i poszukiwania rozwiązań, by umieli doprowadzić swe dzieło do upragnionego celu. Moi profesorowie z ASP starali się uwrażliwiać nas na postawę poszukiwania rozwiązań w sztuce. Mówili: „Jest zadanie, które musisz wykonać. Ja nie powiem ci, jak to zrobić. Sam musisz dojść do sposobu jego realizacji”.
Ks. S.J.: Jak udaje się Panu godzić tak rozległe działania z życiem rodzinnym?
J.Ł.: Czasem mi się udaje a czasem nie. Żona mnie rozumie, bo sama skończyła na paryskiej Sorbonie studia artystyczne. Wspomaga mnie w moich działaniach. Często rozmawiamy ze sobą na tematy sztuki. Cieszę się, że mam szczęśliwą, kochającą się rodzinę.
Ks. S.J.: Czym dla Pana jest wiara i czy ma ona swoje odbicie w Pana pracy twórczej?
J.Ł.: Wyrosłem w domu rodzinnym, który przekazał mi wiarę. Głęboko religijni byli moi rodzice i dziadkowie. Ja tak jestem zrośnięty z wiarą, że nawet nie mogę sobie wyobrazić, że mógłbym być człowiekiem niewierzącym. Wiara nadaje sens naszemu życiu i pozwala przekazywać tradycje religijne w rodzinie. Sztuka jest silnie związana z wiarą chrześcijańską, katolicką. Ja również tworząc inspiruję się nią. Namalowałem cykl obrazów przedstawiających święte kobiety. Lektura „Żywotów Świętych” była mi tutaj oparciem. Maluję anioły. Mają skrzydła i kobiecy wygląd, ale zdaję sobie sprawę z tego, że są to duchy, więc nie mają skrzydeł ani płci. Maluję je jednak w ten tradycyjny sposób, aby odróżniały się od ludzi. Skrzydła zaś są znakiem tego, że pojawiają się szybko tam, dokąd Bóg je posyła.
Ks. S.J.: Bardzo Panu dziękuję za interesującą rozmowę. Życzę, aby w swoim życiu zawsze spotykał Pan i Pańska Rodzina aniołów dobroci, którzy wspomagać będą w twórczych poczynaniach i serdecznych podróżach przez życie. Szczęść Boże!
WIARA JEST OBECNA W KAŻDEJ SFERZE MOJEGO ŻYCIA
Rozmowę z Agnieszką Młyńczyk przeprowadziła Irena Karpeta
Irena Karpeta: Wśród wywiadów przeprowadzonych z naszymi parafianami nie może zabraknąć rozmów z osobami reprezentującymi młodsze pokolenie. Taką osoba jest pani Agnieszka Młyńczyk. Znamy się długo i dzieli nas różnica wieku, więc pozwól Agnieszko, że będę zwracać się do Ciebie po imieniu. Wszyscy rozmówcy podkreślają, że wiarę wynieśli z domu rodzinnego. Niektórzy z nich swoją formację duchową rozwijali w ruchu stworzonym przez ks. Franciszka Blachnickiego. Czy Ciebie też kształtowała duchowość oazowa?
Agnieszka Młyńczyk.: Na pewno miała i ma ona bardzo duży wpływ na mój rozwój duchowy. Pierwsze moje zetknięcie z Oazą nastąpiło już w rodzinie, gdyż moja mama była „oazowiczką” – posługiwała, jako animatorka grupy i animatorka muzyczna. Mama, jako pierwsza przekazała mi wiarę i miłość do Boga oraz rozbudziła chęć wstąpienia do tej wspólnoty. W Oazie trwam od prawie 9 lat, w tym od około 6 lat jestem animatorką. W moje ślady poszła młodsza siostra, która także formuje się w Ruchu oraz prowadzi grupę.
Pierwszym etapem poznania charyzmatu i formacji Ruchu Światło-Życie, było dla mnie poznanie tej najbliższej wspólnoty funkcjonującej w parafii. Odnalazłam w niej rówieśników, którzy podobnie jak ja byli wierzący, kochali Boga i mieli podobny system wartości. Później przyszła pora na rekolekcje. W dzisiejszych czasach, kiedy młodzież ma często negatywne nastawienie do osób wierzących, była to dla mnie odmiana. Wspólnota bardzo pomaga rozwijać wiarę, zarówno przez formację jak i wsparcie. Gdy wiara i siła słabną, ona jest miejscem, z którego można zaczerpnąć na nowo, wzmocnić się. Formacja daje mi jeszcze więcej. Wspomaga we wzrastaniu w miłości do Boga, we wchodzeniu z Nim w osobistą i bliską relację, która nie zawsze jest prosta. Dzięki Oazie uczę się iść za Bogiem i powierzać Mu swoje życie, pozwalać się prowadzić, mimo, że często Jego plany są inne od moich. Moja formacja w Ruchu uczy mnie, by Mu zaufać, bo gdy pójdę za Nim, nawet tam, gdzie nie chcę i boję się, nie będę tego żałować.
I. K.: Obecnie studiujesz teologię – z greki: naukę o Bogu. Powiedz nam, proszę, skąd zainteresowanie tą dyscypliną wiedzy świętej – sacra doctrina?
A.M.: Zainteresowanie było już w szkole podstawowej. Już wtedy myślałam, by zostać katechetką. Pierwszym powodem wyboru tych studiów jest chęć pogłębienia wiedzy. Pomaga ona lepiej poznawać Boga, Pismo Święte i Kościół. Pokazuje kontekst wielu wydarzeń, dzięki czemu można lepiej zrozumieć funkcjonowanie świata, a przez to nabrać odpowiedniego nastawienia i innego spojrzenia na świat, zarówno zewnętrzny jak i duchowy. Często wracam z zajęć zafascynowana rzeczami, o których dotychczas nie wiedziałam. Moimi ulubionymi przedmiotami są teologia dogmatyczna i zajęcia związane z Pismem Świętym. Choć oczywiście wszystkie zajęcia są wartościowe i bardzo ciekawe. Tak, więc teologii uczę się chętnie dla samej siebie. Drugi powód to chęć przekazywania zdobytej wiedzy. Już teraz dzielę się nią z rodziną, przyjaciółmi i moją grupą oazową. W przyszłości mam nadzieję móc robić to podczas katechezy. Trzeci powód trochę wiąże się z poprzednimi. Jest nim wykorzystanie zdobytej wiedzy w procesie wychowawczym dzieci i młodzieży, by mogli inaczej spojrzeć na świat, postępować moralnie w życiu, poznać Boga i pogłębić swoją relację z Nim.
I.K.: Opiekując się parafialną grupą „Dzieci Maryi”, włączałaś się w życie naszej wspólnoty. Czy sprawiało Ci to radość i dawało satysfakcję? Jak wspominasz czas poświęcony tej gromadce?
A.M.: W życie wspólnoty staram się włączać cały czas, w różnych formach. Jedną z nich rzeczywiście było prowadzenie spotkań „Dzieci Maryi”. Opiekowałam się tą grupą przez 4 lata. Na spotkania przychodziło od 8 do 12 osób. Zwykle były to dzieci ze szkoły podstawowej, ale czasem przychodzili gościnnie również gimnazjaliści. Spotkania, ale i spędzanie czasu z nimi, np. na sankach, rozmowy i zabawy dawały mi dużo radości i satysfakcji. Zdarzały się sytuacje trudne i wymagające cierpliwości, ale dzieci mają w sobie coś takiego, że jak przytulą się, narysują laurkę, powiedzą coś miłego, to wszystkie ich wybryki się zacierają. Starałam się przygotowywać ciekawe spotkania i kończyć je zabawą. Cieszyłam się, że mogę z nimi rozmawiać o Bogu, czegoś ich nauczyć spędzając z nimi czas. To wszystko było motywacją. Warto było starać się dla nich.
I.K.: To zaangażowanie trwa nadal. Jesteś rozpoznawalna jako osoba, która podczas uroczystości i Mszy świętych pięknie śpiewa psalmy. Jesteś też związana z parafialną scholą. Proszę o kilka zdań na ten temat, Agnieszko.
A.M.: Jestem bardzo mile zaskoczona, jeśli tak jestem odbierana. Uwielbiam śpiewać i szczególnie cieszy mnie, gdy mogę to robić na chwałę Bożą. Zawsze się modlę, abym zaśpiewała tak, żeby podobało się Bogu. W przypadku psalmów śpiewam je, gdy jest taka potrzeba lub te, które bardzo lubię, których tekst do mnie trafia, jakby był o mnie lub do mnie, z którym się utożsamiam. Wtedy w sercu czuję pragnienie, by go zaśpiewać, a sam śpiew staje się taką szczególną modlitwą i wołaniem.
Scholę młodzieżową założył nasz poprzedni wikariusz, ks. Tomasz Chudy. Nie tylko chętnie w niej śpiewałam, ale starałam się pomagać w szukaniu nowych piosenek i uczeniu ich. Z mojej inicjatywy schola otrzymała nazwę „Cantantis Corda”, czyli „Śpiewające Serca”. Od tego roku powierzono mi opiekę nad scholą. Prowadzenie jej nie zawsze jest proste i wiąże się ze współpracą z różnymi osobami oraz sporą odpowiedzialnością, szczególnie podczas uroczystości parafialnych i ślubów, na których również śpiewałyśmy. Bardzo ważne są dla mnie uczestniczki scholi i nasza działalność prowadząca do podkreślenia piękna i wagi Mszy Świętej. Staramy się dążyć do tego, by śpiew i nasza postawa stawały się świadectwem dla innych. Kiedyś powiedziałam scholi zdanie: gdy śpiewasz podczas Mszy, niech będzie widać, że wiesz, dla Kogo śpiewasz. To motto inspirowane jest słowami św. Maksymiliana Marii Kolbego, który mówił o klękaniu przy ołtarzu. Cieszę się, że są w naszej parafii osoby, które chcą śpiewać na chwałę Bożą i jesteśmy otwarte na przyjęcie kolejnych, zarówno dziewcząt jak i chłopców.
I.K.: Twoim zainteresowaniom muzycznym towarzyszą też literackie. Czy, pisząc wiersze, tworzysz piosenki pisząc jednocześnie muzykę?
A.M.: Piszę głównie wiersze oraz powieści. Jestem autorką kilku piosenek, do których ułożyłam zarówno teksty jak i melodie.
I.K.: Możesz nam zdradzić czy i gdzie możemy je usłyszeć?
A.M.: Moim marzeniem jest wydanie pisanych przeze mnie książek i wierszy. Na razie jednak to się nie udało. Nie tracę jednak nadziei, że w przyszłości to się zmieni. Tymczasem kilka wierszy recytowałam podczas wywiadu w audycji „Ku pełni życia” w Radio Jasna Góra oraz na Poetyckim Wieczorze Debiutantów. Czasem swoje wiersze lub ich fragmenty publikuję na Facebooku. Można je także niekiedy usłyszeć na patriotyczno-religijnych wieczorach organizowanych przez pana Aleksandra Markowskiego. Wiersze znajdują się w śpiewnikach z tych wieczorów. Jeden z wierszy został opublikowany w „Niedzieli” oraz piśmie „Głos Brata”.
I.K.: Nasza rozmowa, jak wszystkie dotychczasowe, służy dawaniu świadectwa. Stąd kolejne pytanie. Jaką rolę w Twoim codziennym życiu odgrywa wiara w Boga?
A.M.: Jest to bardzo szeroki temat, na który można dużo mówić. Najprościej mogę powiedzieć, że wiary w Boga i relacji z Nim nie da się rozłączyć od reszty mojego życia. Wiara w istnienie Boga nie jest dla mnie wyborem, jest oczywistością. Wynika to zarówno z tego, jak zostałam wychowana, jak i z doświadczania Jego działania. Wiara jest obecna w każdej sferze mojego życia, ponieważ jest ona częścią mnie. Często wiara mylona jest z pobożnością zewnętrzną, takim praktykowaniem jej na pokaz. Moim zdaniem, najważniejsze jest, żeby wiarę i wynikającą z niej miłość mieć w sercu i kierować się nimi w życiu. To z postawy serca i miłości do Boga i bliźnich wynikają nasze działania zewnętrzne. Mojej grupie oazowej powtarzam, że nie jest ważne, żeby cytowali encykliki, ale żeby w głębi duszy mieli to, co z nich wynika. Ważne, żeby żyć w stanie łaski uświęcającej i postępować zgodnie z miłością do Boga i bliźniego, bo bez tego wiedza teoretyczna i zewnętrzne przejawy pobożności nie są świadectwem prawdziwej wiary. Paweł VI napisał: „Człowiek naszych czasów chętniej słucha świadków, aniżeli nauczycieli; a jeśli słucha nauczycieli to, dlatego, że są świadkami”. Tym przesłaniem staram się kierować.
I.K.: I ostatnie pytanie. Czy –Twoim zdaniem – miłość do Boga, rodziny, Kościoła i Ojczyzny stanowią jedność?
A.M.: Na pewno każda z nich stanowi ogromną wartość. W dzisiejszych czasach słowo „miłość” zarówno w kontekście do Boga, Kościoła, Ojczyzny i drugiego człowieka, często bywa wypaczane. Dlatego właśnie, do prawdziwej miłości w różnych aspektach trzeba dojrzewać i uczyć się jej. Myślę, że z miłości do Boga wynikają pozostałe, bo On jest Miłością i uczy nas tej miłości, która ma różne aspekty i wymiary.
I.K.: Dziękuję za rozmowę Agnieszko. Życzę obfitości Bożych łask i opieki Matki Najświętszej dla Ciebie wraz z Bliskimi.
A.M.: Również bardzo dziękuję. Cieszę się, że mogłam podzielić się moim świadectwem. Życzę błogosławieństwa Bożego, czyli Jego stałej i nieskończonej życzliwości. Szczęść Boże.
ŚLADAMI BOŻEJ WOLI
świadectwo
Jakże nieodgadnione ścieżki Twoje, Panie i jak przedziwna Boża ekonomia. Uczę się wolę Twoją rozpoznawać i zgodnie z nią postępować. Cokolwiek dotychczas wydarzyło się w moim życiu i w takim, a nie w innym czasie, a także to, co przede mną łącznie z wiecznością jest Bożym planem dla mnie. Interesował mnie teatr i romanistyka, a ukończyłam polonistykę. Miałam uczyć w szkole, pracowałam w politechnicznej bibliotece. Od dziecka pisałam wiersze, ale te religijne zrodziły się wówczas, gdy Słowo Boże i Eucharystia stały się w moim życiu na co dzień obecne. Dzielić się wierszami z bliźnimi zaczęłam dopiero, gdy na mojej drodze Pan postawił kapłana-poetę. Czas śpiewania w chórze, przyjęcie szaty Maryi - szkaplerza świętego i całkowite Jej zawierzenie przez wstąpienie do Bractwa Szkaplerznego, obecna posługa w Kościele, czyli Czytania Lekcyjne i śpiew Psalmów, wszystko mam od Pana. Cytując św. Jana Pawła II – to wszystko jest darem i tajemnicą, ja mam tylko realizować tę Bożą ekonomię zgodnie z Jego wolą. Wiem, że Boży plan w moim życiu obejmuje też różne doświadczenia: radosne i bolesne, w tym także zdrowotne. Przekonałam się niejednokrotnie, że nie jestem w nich sama, bo towarzyszy mi miłosierna opieka Maryi i mojego Pana. Tak wiele jest przykładów, że trudno je wszystkie wymienić, ale postaram się niektórymi z nich się podzielić.
To było w czasie pielgrzymki Civitas Christiana śladami paulinów na Litwę i Łotwę. Całe życie z lekkością „śmigałam” po schodach, a wtedy w Wilnie potknąwszy się tylko na jednym stopniu doznałam skomplikowanego złamania nadgarstka prawej ręki z przemieszczeniem i groziła mi operacja. Tobie, Matko Miłosierdzia – Maryjo Ostrobramska, zawierzyłam, Ty ręce lekarza prowadziłaś, ode mnie lęk oddaliłaś i od operacji cudownie ocaliłaś - wystarczyło nastawienie nadgarstka. Odbyłam całą pielgrzymkę bez zażywania środków przeciwbólowych i do dziś dnia nie odczuwam żadnych[!!!] dolegliwości, a ręka jest w pełni sprawna. Przez mój wypadek zmieniły się nieco plany pielgrzymki i Msza św., zamiast u oo. paulinów, odprawiona została przy ołtarzu przed cudownym obrazem Pana Jezusa Miłosiernego (namalowanym przez Kaźmirowskiego)! W tym czasie mnie udzielano pomocy w szpitalu. Muszę dodać, iż ołtarz jest usytuowany tak, że kapłan celebruje Eucharystię zwrócony do wiernych plecami. Kiedy my (ja i opiekunka pielgrzymki) dołączyłyśmy do grupy w kościele, wszyscy modlili się już po Komunii św. Kapłan, zwrócony twarzą do ołtarza, nie mógł nas widzieć kiedy nagle odwrócił się, spostrzegł nas wchodzące i … dana nam była łaska – mogłyśmy przyjąć Pana Jezusa! Zawsze, kiedy o tym myślę, odczuwam tamtą radość i wzruszenie, wielbię Miłosiernego Pana i dziękuję Maryi
Nieco później zaczęłam cierpieć bóle, które zdiagnozowano jako „zapalenie obu gałązek nerwu kulszowego”. Leczenie w tym kierunku trwało około półtora roku i nie przynosiło poprawy, a wręcz przeciwnie – nasilał się ból i rosła trudność z poruszaniem się. Tylko łasce Bożej zawdzięczam, że znosiłam to bez szemrania i tak długo jak chciał Pan, aż sprawił, że trafiłam w ręce lekarza, który postawił prawidłową diagnozę, potwierdzoną przez specjalistyczne badania: martwica głowy kości udowej, niezbędna jak najszybsza operacja endoprotezoplastyki lewego stawu biodrowego. I znów wszystko potoczyło się zgodnie z Bożą wolą. Miałam czekać 8 lat na operację w Piekarach lub 3 lata w Częstochowie. Za radą lekarza szukałam w Internecie innych szpitali, w których wykonywane są takie operacje. Pierwszym, który znalazłam był oddział ortopedii w Jędrzejowie - czekałam tylko 8 miesięcy. Dzięki Ci Panie Jezu i Matko Najświętsza! Doktorowi Maciejowi Witkowskiemu – wspaniałemu człowiekowi i chirurgowi, lekarzowi anestezjologowi, pielęgniarkom i całemu personelowi szpitala w Jędrzejowie nigdy nie przestanę dziękować za wspaniałą opiekę i atmosferę. Tam pacjent jest traktowany prawdziwie po ludzku, nie jak kolejny przypadek. Opatrzność Boża sprawiła i to, że znalazł się dobry człowiek, który bezinteresownie zawiózł mnie na operację, z niej przywiózł i woził na kolejne kontrole. Jest nim Marek – szafarz Komunii św. w mojej parafii. To Bożej opiece i wstawiennictwu Maryi zawdzięczam, że w krótkim czasie po operacji dostałam się na oddział rehabilitacyjny w Częstochowie, a potem do sanatorium w Busku. Darem Bożym są też sąsiedzi, którzy mi pomagali w okresie pooperacyjnym pełnym różnorodnych ograniczeń i utrudnień. Dziś funkcjonuję samodzielnie, chociaż wciąż potrzebuję rehabilitacji, także przez problemy z kręgosłupem. Pan mnie nie opuszcza i na tym etapie mojego życia spotkałam ludzi z Domu Uzdrowienie Chorych im. św. Jana Pawła II w Głogowie.
Chociaż byłam u Cichych Pracowników Krzyża dopiero dwa razy, mogę śmiało powiedzieć, że chcę tu wracać. Prawdziwie czuję się tu jak w domu. Dlaczego? Żeby to wyjaśnić muszę nawiązać do wypowiedzi znajomego lekarza psychiatry z mojej parafii. W udzielonym mi wywiadzie, wyznał, że jego wiara nigdy nie kłóciła się z nauką, bo człowiek to trzy sfery: pneuma, psyche i soma. To greckie terminy. Pneuma oznacza duszę i odpowiada za wiarę człowieka. Psyche to duch w rozumieniu psychiki, a więc jest to sfera myślenia, intelektu, wyobraźni, emocji, motywacji itp. Soma oznacza ciało – narządy, układy, komórki, fizyczne procesy życiowe. Medycyna lecząc człowieka nie może ograniczać się tylko do sfery ciała. Tę prawdę doskonale rozumiał bł. Luigi Novarese założyciel Cichych Pracowników Krzyża i innych dzieł służących człowiekowi, zwłaszcza niepełnosprawnemu, choremu, cierpiącemu nie tylko fizycznie, ale często przez odrzucenie czy zagubienie. Duszy, gotowej przyjąć przeciwności losu i słabości ciała, łatwiej dźwigać krzyż doświadczenia. Tę prawdę, swoje powołanie i misję realizują wszyscy konsekrowani i świeccy pracownicy Domu Uzdrowienie Chorych. Czynią to z wielkim oddaniem, wrażliwością, szacunkiem dla drugiego. Przykładem uczą nas dystansu do własnych słabości i tego jak z uśmiechem służyć bliźnim nie tracąc nic z „fachowości”. Nie okazują zniecierpliwienia, wręcz przeciwnie są jak radosne dzieci Boże. Całym sercem pragnę zaświadczyć: tu leczy się całego człowieka nie tylko jego niesprawne, obolałe ciało. Przez wspaniałe rekolekcje doznają też uzdrowienia poranione relacje z Bogiem i z drugim człowiekiem. Tu uczą, że cierpienie ma sens, kiedy złączone z cierpieniem Chrystusa staje się misją.. Czyż można się dziwić, że do takiego domu chce się wracać!
Dziękuję tym, którzy zechcieli przeczytać moje świadectwo. Poniższy wiersz niech będzie jego dopełnieniem:
Nie uciekaj
Nie uciekaj przed życiem,
nie uciekaj przed cierpieniem,
przed śmiercią, przed wiecznością nie uciekaj.
Bóg nas stworzył z miłości
i powołał do szczęścia,
byle tylko człowiek nie błądził.
To z pokusy szatana
cierpienia i śmierci rana
przez pychę w ludzkie życie wpisana.
To miłosierdziem Pana
przebaczona wina Adama,
odkupiony nasz grzech ukrzyżowania.
To przez mękę Chrystusa
otwarta wieczności brama
i zbawiona z trądu grzechu każda dusza.
Nie uciekniesz przed bólem,
przed cierpieniem nie uciekniesz –
nie narzekaj, podejmuj krzyż wiernie.
Tylko w tyglu doświadczenia
odważnie śmierć pokonasz –
osiągniesz życie wieczne.
Żyj nadzieją i radość miej w duszy –
łaska Boża chmury smutku rozproszy,
łzy utrapienia osuszy.
W kruchość codziennego bytu wpisana
gotowość w cierpieniu czuwania,
w tajemnicy nieśmiertelności ukryta
nieodwołalna przemiana.
Każdy krok, oddech każdy
do Boga nas przybliża,
to do szczęścia droga jedyna
i żadnej innej nie ma.
Irena Karpeta
MIŁOŚĆ DO KOŚCIOŁA I OJCZYZNY POZWALA CZUĆ SIĘ BEZPIECZNIE
Rozmowę z Jolantą Janeczek przeprowadziła Irena Karpeta
Irena Karpeta: Pani Jola Janeczek wraz mężem i czwórką dzieci są dla mnie wzorem kochającej się chrześcijańskiej rodziny. Jolu, porozmawiajmy o tym. Ale zacznijmy od początku – od korzeni Twoich i męża.
Jolanta Janeczek: Pochodzimy z różnych stron Polski. Jarek z Częstochowy, tak jak cała jego rodzina. Ma dwie siostry, które mieszkają obok nas. Ja spędziłam dzieciństwo w małej wsi w województwie kujawsko-pomorskim i tam lub w okolicach nadal mieszka moja rodzina. Mam sześcioro rodzeństwa, w tym tylko jedną siostrę. Dzieciństwo spędzaliśmy pomagając rodzicom w gospodarstwie, a wolny czas zajmowały nam kąpiele w pobliskim jeziorze oraz zabawy na tzw. górkach. Mąż i ja wywodzimy się z tradycyjnych rodzin katolickich.
I.K.: Jeśli się nie mylę, do Częstochowy przywiódł Cię głos serca? Studiowałaś czy pracowałaś, kiedy poznałaś przyszłego męża?
J.J.: Tak, z pewnością do Częstochowy przywiódł mnie głos serca. Najpierw było to wezwanie Matki z Jasnej Góry. Przez trzynaście lat pielgrzymowałam wraz z grupą z Ziemi Lubawskiej do tronu Maryi w Częstochowie. Trasa wynosi około 330 km i trwa 12 dni. To był bardzo dobrze przeżyty czas, bo oprócz modlitwy, obfitował też w nawiązywanie wielu wartościowych znajomości. Wtedy poznałam syna naszych parafian – obecnie księdza Krzysztofa Łęskiego, który wraz z naszą grupą kilka razy pielgrzymował na Jasną Górę i… do własnego domu. Także dzięki pielgrzymce poznałam mojego męża, choć nigdy z nami nie był w trasie. Otóż, rodzina męża, co rok przyjmowała na noclegi pielgrzymów z naszej grupy i w wyniku takich corocznych spotkań zostaliśmy parą. Proste? Niekoniecznie, trochę trwało zanim mnie do siebie przekonał [śmiech!].
I.K.: Związaliście się sakramentem małżeństwa i – co naturalne – na świat zaczęły przychodzić dzieci – błogosławieństwo, a nie „kłopot” jak mówią niektórzy. Zechcesz nam powiedzieć coś więcej o mężu i dzieciach?
J.J.: Ślub zawarliśmy 16 lipca 2005 roku w mojej rodzinnej parafii w Boleszynie. Jarek, mój mąż, pracuje w firmie zbrojarskiej i jest fachowcem od wszelkich spraw budowlanych. Jest bardzo pracowity i dobry w tym, co robi. Mamy czwórkę dzieci: Marysię – trzynastolatkę, Tosię i Kajtka – jedenastolatków i Jonasza – dziesięciolatka. Co ciekawe, cała młodsza trójka chodzi do jednej klasy, gdyż Jonasz, zgodnie z reformą, musiał zacząć edukację rok wcześniej. Bardzo ich wszystkich kocham.
I.K.: Twoje dzieciaki są zaangażowane w życie naszej parafii …
J.J.: Nasze dzieci, od kiedy tylko mogły, uczęszczały na spotkania Dzieci Maryi, a obecnie należą do oazy. Chłopcy od pierwszej klasy są w służbie liturgicznej, a dziewczynki śpiewają w naszej parafialnej scholi.
I.K.: Wspaniałe dzieci, ale wróćmy jeszcze do rodziców. Pracującym mamie i tacie trudno było zajmować się gromadką zwłaszcza, że na świat przyszły bliźnięta. Czy to wówczas podjęliście decyzję – domyślam się, że wspólną – mąż zajmie się utrzymywaniem rodziny, a Ty dziećmi i domem?
J.J.: Niezupełnie tak było. Pracowałam zawodowo tylko przed ślubem. Przez siedem lat byłam nauczycielem historii w gimnazjum. Bardzo lubiłam tę pracę. Gdy zamieszkaliśmy w Częstochowie na świat przyszły dzieci i odtąd zajmuję się ich wychowaniem. A pracy było i jest, co niemiara, choć zmieniła się jej specyfika.
I.K.: Przy czwórce dzieci chyba niemożliwy jest „sztywny” podział ról? Z pewnością jesteś logistycznie dobrze zorganizowaną osobą, ale w życiu są różne sytuacje – przypuszczam, że wspieracie się wzajemnie?
J.J.: Wspieramy się i pomagamy sobie – to naturalne. Jako że przebywam w domu, siłą rzeczy jestem bardziej zaabsorbowana obowiązkami domowymi jak bezpośrednia pomoc dzieciom – logistyka, odrabianie lekcji, gotowanie, itd. Jarek, kiedy tylko może, pomaga dzieciom w różnych pracach technicznych, plastycznych. Ma w tym lepsze wyczucie niż ja i … chyba więcej cierpliwości.
I.K.: Wspomniałaś, że uczyłaś w gimnazjum. Powiedz – nie tęsknisz czasem za tą pracą?
J.J.: Praca w szkole była dla mnie czymś wyjątkowym, bardzo ją lubiłam. Byłam wtedy niezamężna i całą swoją energię przelewałam na szkołę. Nie było rzeczy, której nie chciałoby mi się robić. Lubiłam uczniów, a ich wzajemność dodawała mi skrzydeł. Myślę, że obecnie nie miałabym tyle czasu na równie mocne zaangażowanie, a być nauczycielem „byle jakim” nie chcę. Gdy ktoś jest nauczycielem z powołania, to nie jest nim tylko w szkole, to też ogromny niewidoczny trud, który trzeba wykonać w domu. Obecnie jestem na etapie szukania pracy, ale raczej czegoś innego niż szkoła i w niepełnym wymiarze godzin.
I.K.: Zadam teraz pytanie, które pozornie może wydawać się trudne. Myślę, że śmiało sobie z nim poradzisz. Co sądzisz o tych pseudonaukowych, a w rzeczywistości ideologicznych programach gender i LGBT? Moim zdaniem dążą one do zniszczenia rodziny!
J.J.: Moje zdanie jest bardzo podobne. Zastanawiam się, kto i dlaczego tego chce? Czy łatwiej rządzić nieszczęśliwym społeczeństwem? A takim jest przecież społeczeństwo, w którym rodzina to puste słowo. Wiara i wartości zastąpione źle rozumianym słowem wolność! To bardzo niebezpieczne! Szczególnie dla młodych, których próbuje się zmanipulować operując słowem wolność w niewłaściwym znaczeniu.
I.K.: Macie dzieci, które trzeba przed tą „chorobą XXI wieku” obronić. Jak możemy się jej przeciwstawić?
J.J.: Myślę, że jedynym sposobem jest rozmowa, tłumaczenie i przykład własnego życia. Ważna jest nasza wiara i to, co z sobą niesie. Dzieciom grożą sytuacje, w których mogą się w życiu pogubić, ale mając właściwe wzorce wyniesione z domu rodzinnego, mogą się ich trzymać i będą wiedziały, jak dobrze i uczciwie żyć.
I.K.: Czy Twoim zdaniem miłość do Bliskich łączy się z miłością do Kościoła i Ojczyzny?
J.J.: Z całą pewnością tak jest. Gdy kochasz męża i dzieci i wiesz, że zostali stworzeni przez Dobrego Boga, tak jak i twoja Ojczyzna, to nie możesz nie kochać Kościoła, który jest Boga i twoim domem. Miłość do Kościoła i Ojczyzny daje poczucie udziału we wspólnocie, pozwala czuć się bezpiecznie. Chcę, by moi bliscy czuli się bezpiecznie!
I.K.: Na koniec rozmowy chcę zapytać o Twoje włączanie się w życie naszej wspólnoty …
J.J.: Właściwie zawsze myślałam, że nie włączam się w sposób widoczny w życie naszej parafii. Jestem zdziwiona, że poprosiłaś mnie o wywiad. Szukając głębiej – jestem członkinią koła różańcowego, przez kilka lat należeliśmy wraz z mężem do Domowego Kościoła. Staram się uczestniczyć możliwie najczęściej w Eucharystii i dbać, by dzieci nie zaniedbały swoich kościelnych zobowiązań. To wszystko. Myślę, że jest wielu ludzi w naszej parafii, którzy robią znacznie więcej.
I.K.: Jolu, bardzo dziękuję, że w czasach, gdy wyśmiewa się i niszczy tradycyjną rodzinę, Ty dałaś świadectwo zgadzając się porozmawiać o swojej. Trwajcie i umacniajcie się, niech Wam Pan Bóg błogosławi!
OD NAJMŁODSZYCH, DZIECIĘCYCH LAT CHCIAŁEM BYĆ BLISKO OŁTARZA
Rozmowę z Jakubem Klimasem przeprowadził ks. Stanisław Jasionek
Ks. Stanisław Jasionek: Kuba, jesteś najmłodszym parafianinem, z którym pragnę przeprowadzić wywiad. Myślę, że warto jest porozmawiać z kimś, kto mimo młodego wieku, ma coś do przekazania Czytelnikom. Najpierw powiedz nam kilka zdań na temat Twojej rodziny.
Jakub Klimas: Urodziłem się w Częstochowie w 2002 roku, podobnie jak moja mama Anna. Tato pochodzi z miejscowości o pięknej nazwie Boża Wola, znajdującej się w województwie świętokrzyskim. Rodzice mają nas - pięcioro dzieci. Oprócz mnie, który jestem najstarszy z rodzeństwa, mam siostrę Alicję, braci Antosia i Tomka oraz najmłodszą z nas dwuletnią Asię.
Ks. S.J.: Możesz nam powiedzieć coś więcej o sobie i swoim rodzeństwu?
J.K.: Aktualnie jestem uczniem klasy drugiej Katolickiego Liceum Ogólnokształcącego im. Matki Bożej Jasnogórskiej w Częstochowie. To naprawdę dobra szkoła i chętnie ją polecam moim znajomym. Nauczyciele, choć wymagający, są bardzo przyjacielsko do nas nastawieni. Ta szkoła naprawdę dobrze uczy i po chrześcijańsku wychowuje! Wcześniej uczęszczałem do Szkoły Podstawowej nr 31, znajdującej się w granicach naszej parafii. Młodszy mój brat Antek jest ministrantem. Uczestniczy razem ze mną i Alicją w spotkaniach oazowych. Ponieważ Alicja gra na gitarze jest w grupie oazowej animatorką muzyczną.
Ks. S.J.: Zawsze z podziwem patrzę na Twoich rodziców, którzy razem z najmłodszymi dziećmi, co niedzielę uczestniczą we Mszy świętej. Swoją postawą dają wam niewątpliwie bardzo dobry przykład wiary.
J.K.: Rodzice wychowują nas w duchu katolickim. Czynią wszystko, co w ich mocy, byśmy wyrośli do dobrych ludzi. Sami są bardzo pobożni. Przynależą do „Domowego Kościoła”, który jest odgałęzieniem ruchu apostolskiego „Światło - Życie” oraz do Krucjaty Wyzwolenia Człowieka. Ruchy te założył Sługa Boży ks. Franciszek Blachnicki.
Ks. S.J.: Nasi wierni widzą Cię często przy ołtarzu, spełniającym różnorodne funkcje liturgiczne…
J.K.: Od najmłodszych, dziecięcych lat chciałem być blisko ołtarza. Mając siedem lat już byłem ministrantem. Z wielkim zainteresowaniem uczyłem się nowych funkcji ważnych w liturgicznej służbie ołtarza. W 2015 roku zostałem pobłogosławiony przez ks. Biskupa do posługi lektora. Od tamtego czasu pogłębiam swoją wiedzę liturgiczną. Z dużym zainteresowaniem odnoszę się do nadzwyczajnej formy rytu rzymskiego, którą reaktywował Benedykt XVI, a która charakteryzuje się tradycyjnymi rytami i praktykami.
Ks. S.J.: Jesteś obecnie jednak o jeden stopień wyżej niż lektorzy.
J.K.: Tak, 21 września 2019 roku zostałem animatorem zgromadzenia liturgicznego oraz ceremoniarzem liturgicznym. Bardzo mile wspominam kurs ceremoniarski, który odbył się w sierpniu 2019 roku. Uczono nas przepisów liturgicznych, historii Kościoła oraz różnych form modlitewnych. Muszę jednak dodać, że oprócz służby liturgicznej uczestniczę w Ruchu „Światło-Życie”. Jeździłem na rekolekcje oazowe, zaliczając wszystkie stopnie oazy. Aktualnie pełnię funkcję animatora jednej z grup oazowych naszej parafii.
Ks. S.J.: Czym dla Ciebie jest liturgia?
J.K.: Jest przestrzenią, w której w sposób namacalny odczuwam obecność Pana Boga, z którym mogę porozmawiać w sposób niezwykle uroczysty i wysłuchać, co On przez swoje Słowo chce mi przekazać. Liturgia wytwarza atmosferę nieba, ciepło miłości i przebaczenia.
Ks. S.J.: Dziękuję Ci za szczerą i pełną młodzieńczego ciepła rozmowę. Niech Bóg błogosławi Tobie w trudzie kształtowanie siebie i obdarza łaskami całą Twą Rodzinę. Szczęść Boże!
W KOŚCIELE JAKO WSPÓLNOCIE
OD NAJMŁODSZYCH LAT BUDOWAŁ SIĘ MÓJ ŚWIAT WARTOŚCI
Rozmowę z Andrzejem Skwarą przeprowadziła Irena Karpeta
Irena Karpeta: Wśród moich rozmówców byli już pedagodzy i wychowawcy dzieci i młodzieży. Dziś jest nim nauczyciel akademicki – pan Andrzej Skwara, który, jak sam stwierdza, jest romanistą nie tylko z wykształcenia, ale i pasji. Zanim jednak porozmawiamy o tej pasji, proszę o kilka zdań o swojej własnej rodzinie. Miło nam będzie także usłyszeć o rodzicach i rodzeństwie. Wszak to w rodzinie wszystko się zaczyna…
Andrzej Skwara: Tak, rzeczywiście, wszystko zaczęło się w rodzinnym Leżajsku, gdzie się urodziłem, chodziłem do przedszkola, szkoły i do kościoła – po Pierwszej Komunii św. już jako ministrant. Mama sama mnie wychowywała, dużo pracowała, potem chorowała. Nie mam rodzeństwa, więc dużo czasu spędzałem z kuzynami i kuzynkami, którzy nadal mieszkają w okolicach Leżajska i z którymi chętnie się spotykam, co prawda odległość i obowiązki zawodowe nie pozwalają na częste spotkania, ale na szczęście jest telefon.
Mama zaszczepiła we mnie przywiązanie do Kościoła, jako wspólnoty, w której od najmłodszych lat budował się mój świat wartości. Do dziś w mojej pamięci tkwią głęboko wspomnienia pacierzy odmawianych razem przed obrazem Kochającego Serca Jezusa, święta spędzane na wsi w domu rodzinnym mamy, zwłaszcza wigilia z sianem nie tylko pod obrusem, ale i na podłodze, ze snopkami zboża w kątach pokoju, ze stołem zastawionym wigilijnymi potrawami, ze śpiewaniem kolęd i wspólnym pójściem na pasterkę.
Z moją żoną Elą spotkaliśmy się w Lublinie, gdzie studiowaliśmy na tej samej uczelni. Zakochaliśmy się w sobie od pierwszego wejrzenia, było to, jak obrazowo opisuje powiedzenie francuskie, „un coup de foudre”, czyli jakby piorun uderzył. Pielęgnujemy starannie to uczucie w naszej własnej rodzinie, którą założyliśmy po dwuletnim okresie narzeczeństwa. Uwielbiamy być ze sobą, rozmawiać, śmiać się, wspólnie planować, pić kawę … Mamy jedną córeczkę Julię, jest już dorosła, studiuje, ale dla mnie jest nadal tą Juleczką ze wspólnych zabaw, spacerów, z jej występów w przedszkolu i szkole, z czytania książek, opowiadania i odgrywania bajek zwłaszcza, kiedy była chora i musiała leżeć w łóżku, z pasją odgrywaliśmy role z Królewny Śnieżki – ja byłem złą macochą, myśliwym, krasnoludkami no i księciem.
I.K.: Studiował Pan w Lublinie i pracuje…
A.S.: Studiowałem romanistykę w Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. KUL był uczelnią, na której chciałem studiować. Była to połowa lat osiemdziesiątych, więc jeszcze w słusznie minionym ustroju. KUL kojarzył mi się z wolnością, otwartością na świat, z niezależnym myśleniem. W liceum moją pasją była matematyka i język francuski – pamiętam zdziwienie i oburzenie mojej nauczycielki od matematyki i jednocześnie wychowawczyni, kiedy dowiedziała się, że składam dokumenty na romanistykę. Po studiach praca, najpierw krótko w Lublinie i Nałęczowie, a od 1992 roku w Częstochowie za namową mojej promotor pracy magisterskiej, która jeździła wówczas z wykładami do tworzącej się uczelni prywatnej, na której była tworzona romanistyka. Pracowałem również w liceum, jako nauczyciel francuskiego. Od 2002 roku jestem pracownikiem naukowo-dydaktycznym w Instytucie Filologii Obcych Uniwersytetu Humanistyczno - Przyrodniczego im. Jana Długosza, bo taką nazwę od niedawna nosi ta uczelnia.
I.K.: Czy dobrze domyślam się, że kocha Pan swoją pracę i że daje ona Panu satysfakcję?
A.S.: Tak, bardzo lubię uczyć, lubię kontakt z młodzieżą studencką. Nauczanie daje mi dużo satysfakcji, zwłaszcza wtedy, kiedy widzę, że udało mi się wzbudzić zainteresowanie nauką języka i że młodzież chętnie uczestniczy w moich zajęciach. Niestety w UJD nie ma romanistyki, jako kierunku studiów, ale udało się uruchomić anglistykę z rozszerzonym programem języka francuskiego i już kolejna grupa studentów zmaga się z zawiłościami wymowy francuskiej i zgłębia zagadnienia kulturowe Francji. Jestem równocześnie tłumaczem języka francuskiego, z tym, że nie tłumaczę literatury, ale dokumenty polskie i francuskie jako tłumacz przysięgły. Najczęściej są to akty stanu cywilnego, dokumenty sądowe, akty notarialne, umowy, dokumenty dla firm i osób prywatnych, itp. Ta praca umożliwia mi ciągły kontakt z językiem, zachęca do stałego samokształcenia, do czytania w celu uzupełnienia wiedzy o przedmiocie tłumaczonego tekstu. Bo kiedy dostaję do tłumaczenia np. szczegółowy opis badania lekarskiego, to nie wystarczy słownik, trzeba trochę postudiować anatomię. Na szczęście w tej dziedzinie mam już nieocenioną pomoc, ponieważ córka studiuje medycynę i mogę korzystać z jej wiedzy.
I.K.: No dobrze, to teraz proszę nam powiedzieć, dlaczego wybrał Pan romanistykę skoro mogła być matematyka? Czy to zauroczenie samym językiem pięknie brzmiącym w piosenkach czy może fascynacja literaturą francuską i chęć czytania jej w oryginale lub przybliżania jej innym przez tłumaczenia? Może pragnienie zaznajamiania się z kulturą francuską podczas podróży?
A.S.: Najpierw była fascynacja językiem w liceum, gdzie przypadkiem go odkryłem. Po szkole podstawowej najważniejsze było, żebym uczył się w klasie matematyczno-fizycznej. Tak się zdarzyło, że mój rocznik miał język francuski i tak się zrodziło zainteresowanie. Zafascynował mnie język jako taki, trudno mi jest to racjonalnie wytłumaczyć – może brzmienie, może początkowe trudności, które trzeba było przezwyciężyć. W każdym razie im bardziej go poznawałem, tym bardziej go lubiłem. Pamiętam, jak marzyłem o chwili, kiedy będę mógł przeczytać powieść Balzaca (ulubionego pisarza francuskiego mojej polonistki w liceum) nie korzystając ze słownika. Literaturę francuską zgłębiłem na studiach. Na tekstach piosenek uczyłem się nowych znaczeń. Dzisiaj teksty w oryginale są łatwo dostępne w Internecie, kiedy studiowałem, trzeba było samemu usłyszeć i zrozumieć tekst. Moim ulubionym tekściarzem był, i nadal jest Georges Brassens.
I.K.: Panie Andrzeju, czy ziarenko tej pasji zasiał ktoś z rodziny, a może był to nauczyciel? I czy ktoś z Pana najbliższych dzieli z Panem tę pasję?
A.S.: Mój nauczyciel języka francuskiego z liceum, kiedy zobaczył, że interesuję się językiem bardziej niż inni, okazał mi duże wsparcie: dawał dodatkowe materiały, zachęcał do słuchania audycji językowej w radiu (raz w tygodniu, w niedziele był program nauki języka z wykorzystaniem kupowanej w kiosku broszurki z materiałami do nauki, wydawanej na szarym papierze), programu w trójce „Pod dachami Paryża”, udostępniał adresy i zachęcał do korespondowania z rówieśnikami z Francji. Do dzisiaj pamiętam, jak zaprowadził nas do pani, która mieszkała we Francji i do Leżajska przyjechała odwiedzić rodzinę, a my zrobiliśmy z nią wywiad po francusku – kolega nagrywał go na magnetofonie szpulowym! Zainteresowania dzieli obecnie ze mną żona.
I.K.: Piękne wspomnienie. Przyznaję, że Pana rozumiem – sama kiedyś chciałam studiować romanistykę, podziwiam dzieła francuskiej literatury i sztuki. Jednak dzisiejsza Francja rozczarowuje mnie. A Pana?
A.S.: Francję poznałem podczas studiów. Pierwszy raz wyjechałem po drugim roku i to od razu do Paryża. Uwielbiałem atmosferę tego miasta, jego kościoły, kamienice, muzea, zabytki – ślady dawnych czasów w każdym zaułku, ślady starej kultury. Jeśli miałem czas, lubiłem chodzić bez celu po ulicach Paryża odkrywając za każdym razem coś nowego, zwłaszcza po nocnej pracy w recepcji hotelowej, kiedy miasto budziło się ze snu, a ja szedłem mostem Aleksandra lub Polami Marsowymi. Czułem się jak w piosence Jacques’a Dutronc „Il est 5 heures, Paris s’éveille” [Jest piąta, Paryż się budzi]. Teraz miasto się zmieniło, Paryż jest smutny, w niektórych miejscach pojawiają się stosy śmieci, są dzielnice, zwłaszcza na północnych przedmieściach Paryża, gdzie nie należy chodzić, bo nawet policja rzadko tam bywa. Wydaje się, że polityka wielokulturowości nie przyniosła oczekiwanego rezultatu. Kiedyś, w ramach programu wymiany, przyjechały do Częstochowy dzieci z Rouen, dużego miasta na północ od Paryża. Mała Francuska, która u nas mieszkała, była pochodzenia tureckiego. Zaskoczyło nas, że nie potrafiła nic powiedzieć o mieście, w którym mieszka. Okazało się, że z kulturą francuską ma kontakt wyłącznie w szkole, natomiast po wyjściu ze szkoły żyje tak, jakby była w Turcji – w domu nie mówi się po francusku, mieszkają wśród Turków w dzielnicy tureckiej, chodzą do tureckich sklepów, jedzą tureckie potrawy, obchodzą tureckie święta, itd.
Od czasów rewolucji, której filozofia czerpała z idei oświeceniowych, Francja z najwierniejszej córy kościoła stała się państwem laickim. Współcześnie laickość jest podniesiona do rangi wartości republikańskiej. Wydaje się, że laickość i prawa człowieka zastąpiły „wolność, równość, braterstwo”. Prowadzi to do zdarzeń, które dla mnie są niezrozumiałe, np. zwolnienie reporterki telewizyjnej, dlatego, że podczas programu widoczny był na jej szyi medalik, albo decyzja o usunięciu pomnika Jana Pawła II z placu miejskiego w Ploermel w Bretanii, ponieważ elementem pomnika jest krzyż, który może obrażać uczucia innych ludzi [!]. Francuzi zamknęli swoją religijność w murach własnych domów, ale jest nadzieja: po pożarze katedry Notre Dame telewizja, nawet francuska[!], pokazywała modlących się i śpiewających pieśni religijne Francuzów na ulicach wokół pogorzeliska i to bez interwencji policji! Dziwi mnie też często bezkrytyczna fascynacja fasadowymi ideami socjalizmu i komunizmu, zwłaszcza w egzystencjalizmie francuskim, na którym wyrosło pokolenie roku 1968, które ma duży wpływ na współczesną politykę Francji, a także Unii Europejskiej.
I.K.: Wróćmy na rodzimy grunt. Pana znajomość języka francuskiego i dobry kontakt z młodymi ludźmi pięknie zaowocowały podczas ostatnich Światowych Dni Młodzieży w Krakowie …
A.S.: Tak, kiedy nasz wikary ksiądz Tomek ogłosił po Mszy świętej, że będziemy gościć w parafii grupę młodzieży z Francji, od razu poszliśmy z żoną, która też mówi po francusku, żeby zaoferować naszą pomoc. Przyjechała grupa bardzo zaangażowanych młodych ludzi. Podziwialiśmy ich autentyczność, chęć wspólnej modlitwy przed posiłkami, śpiewanie – przywieźli ze sobą nawet sprzęt nagłaśniający. Bardzo dobrze ich i ten czas wspominamy.
I.K.: O ile się orientuję, to nie jest jedyne zaangażowanie w życie wspólnoty parafialnej, do której Pan należy? A właśnie, od jak dawna?
A.S.: Bliżej uczestniczę w życiu parafii będąc członkiem Parafialnej Rady Duszpasterskiej. Do naszej wspólnoty parafialnej należymy od 2008 roku, kiedy przeprowadziliśmy się z innej części Tysiąclecia. Wcześniej należeliśmy do parafii Świętej Jadwigi Królowej. Tam też nasza córka była u Pierwszej Komunii, ale sakrament Bierzmowanie otrzymała już w naszej parafii.
I.K.: Ma Pan jeszcze inną pasję, jaką jest muzyka …
A.S.: Bardzo lubię słuchać muzyki, jak już mówiłem zwłaszcza francuskiej, ale nie tylko. Od dziecka fascynowała mnie umiejętność gry na instrumencie. Trochę próbowałem na gitarze, na akordeonie, ale nie jestem zadowolony ze swoich osiągnięć. Dumny natomiast jestem z córki, która ukończyła pierwszy stopień szkoły muzycznej w klasie pianina.
I.K.: Jednak coś jest w tych genach. Panie Andrzeju, wywiad jest „parafialny”, więc mam nadzieję, że nie zdziwi Pana, iż zadam bardziej intymne pytanie. Jaką rolę w Pana życiu odgrywa wiara w Boga?
A.S.: Wiara jest dla mnie darem od Boga. Jest też nieskomplikowaną odpowiedzią na pytania: „po co?” i „dlaczego?”. Pozwala mi z ufnością przyjmować to, co życie przynosi i daje siły do pokonywania trudności. Bardzo ufam Opatrzności Bożej, rzadko zastanawiam się nad zdarzeniami minionymi w takim sensie, że miałbym rozważać, czy dobrze się stało, czy mogłoby być inaczej. Oczywiście nie zwalnia mnie to od trosk o byt codzienny, o przyszłość mojej rodziny, natomiast daje poczucie ufności. Wiara jest również przynależnością do Kościoła, do wspólnoty ludzi, którzy podzielają moje wartości i wśród których dobrze się czuję.
I.K.: Zakładam, że obok fascynacji tym, co francuskie, oczywiście kocha Pan Polskę – swoją Ojczyznę. Czy, według Pana, miłość do Boga, rodziny, Kościoła i Ojczyzny łączą się?
A.S.: Jeszcze w czasie studiów i po studiach miałem okazje, żeby zostać we Francji, ale ciągnęło mnie do Ojczyzny. Wiedziałem, że tu chcę żyć. Znajomość języka francuskiego to nie jest powód, dla którego można wyjechać z Polski. Mam też wrażenie, że koledzy i koleżanki ze studiów, którzy zdecydowali się na pozostanie we Francji, nawet po wielu latach nie czują się tam do końca „u siebie”. Jeśli chodzi o miłość do Boga, rodziny, Kościoła i Ojczyzny, to, jak już wcześniej mówiłem, są to wartości, na których zostałem wychowany i jestem przekonany, że łącznie na nich trzeba budować naszą przyszłość.
I.K.: Bardzo Panu dziękuję za cierpliwe wysłuchanie pytań i udzielenie szczerych odpowiedzi. Życzę wszelkich łask Bożych potrzebnych Panu wraz z Rodziną. A dla Pana osobiście radości z pracy i osiągnięć dydaktycznych. Szczęść Boże.
CZERWCOWE DNI 1979 ROKU
MOICH BLISKICH
Z JANEM PAWŁEM II W CZĘSTOCHOWIE
AUTOR: MATEUSZ RYMKIEWICZ
Praca pod kierunkiem mgr Ewy Ossowskiej
"Ciało moje tęskni za Tobą, jak zeschła ziemia łaknąca wody...( PS 63), dusza moja oczekuje Pana bardziej niż strażnicy poranka” (PS 130).
Jak Izrael czekał na wybawienie, tak utęskniony, zmęczony jarzmem komunizmu naród polski wyglądał swego odrodzenia. Władze komunistyczne zaskoczone wyborem w 1978 r. na Stolicę Piotrową znanego im dobrze Karola Wojtyły zupełnie nie spodziewały się jego przyjazdu do Polski już jako papieża - Jana Pawła II. Stało się, 2 czerwca 1979 roku Jan Paweł II stanął na polskiej ziemi. Czy stęskniona dusza narodu znalazła ukojenie i siłę? Postanowiłem porozmawiać ze świadkami tamtych wydarzeń i znaleźć odpowiedź na nurtujące mnie pytania.
Odbyłem interesującą rozmowę z ks. prałatem dr Stanisławem Jasionkiem, proboszczem parafii Świętych Pierwszych Pięciu Męczenników Polski, ciocią Genowefą Sajko i dziadkiem Józefem Szapielem. Poniżej przedstawiam wywiad z księdzem prałatem Stanisławem Jasionkiem.
Mateusz Rymkiewicz (MR): Księże Proboszczu, rok 1979 , to czas trudny, w Polsce; panował komunizm, nie było wolności religijnej. Papież Polak przyjeżdża do kraju na pierwszą pielgrzymkę. Jak Ksiądz przygotowywał się do niej, tak emocjonalnie? Jakie uczucia towarzyszyły temu wydarzeniu?
Ks. Stanisław Jasionek ( ks. S.J): O, wspaniałe wspomnienia, wspaniałe uczucie. Ja wtedy byłem wikariuszem w parafii w Dzietrznikach koło Wielunia i dowiedziałem się tak zupełnie przypadkowo słuchając radia. Myślałem, że mi się to przesłyszało. To nie było tak, że co chwilę podawali w telewizji, czy na pasku, nie, nie, nie, trzeba było czekać do dziennika telewizyjnego, żeby coś powiedzieli. Szukaliśmy z proboszczem różnych rozgłośni, takich zagranicznych, żeby coś tam zrozumieć o tym wydarzeniu. Później był wielki entuzjazm. Pokazywali to, co się działo w Krakowie, w innych miastach. Później mi opowiadano jak ludzie wychodzili z domów, ja tego nie widziałem osobiście, ponieważ byłem w małej wiosce. Telewizja tak szczegółowo nie relacjonowała, władza była zła na to, że Polak został papieżem, no bo wiedzieli, że kończy się ich hegemonia, że nagle ludzie poczują się ważni, że mamy papieża i dlatego oczywiście było to dla nas bardzo ważne. Bardziej czuliśmy to w sobie, niż na zewnątrz, bo telewizja bardzo lakonicznie podawała informacje, takie pisane pod dyktando Moskwy. Nie czuło się u spikerów zadowolenia, entuzjazmu . To było coś innego w mediach, a coś innego na zewnątrz, w domach, na ulicach.
M.R: Jan Paweł II na placu Zwycięstwa powiedział: „Niech zstąpi Duch Twój i odnowi oblicze ziemi. Tej ziemi!". Słowa te były modlitwą, a zarazem drogowskazem dla Polaków. Jak ludzie realizowali te słowa? Czy po latach można uznać, że były drogowskazem?
Ks. S.J: Oczywiście. To były słowa z jednej strony prorocze, a z drugiej strony działania Ducha Świętego, którego On jak gdyby przywołał do tego działania. Niech zstąpi Duch Twój, prawda, i odnowi oblicze ziemi, polskiej ziemi. Ludzie rozumieli to od samego początku, że teraz wszystko się zmieni. Zmieni się przede wszystkim spojrzenie na Kościół, że już będzie można w jakiś sposób bardzo otwarty wyznawać wiarę, że się ludzie nie będą bać, że ich ktoś tam oskarży, że posłali dziecko na religię, albo że było dziecko u pierwszej Komunii Świętej kogoś kto należał do partii. Ludzie należeli do partii nie dla tego, że im się ta partia podobała tylko bardzo często, dlatego że dzięki temu mogli normalnie funkcjonować w swoim zakładzie pracy, być kierownikami w różnych urzędach. No na pewno czuło się to tchnienie Ducha Świętego, że wszystko się zaczyna zmieniać . Przecież ja sobie przypominam ile było ludzi w Warszawie na Placu Zwycięstwa, gdzie Ojciec Święty te słowa wypowiedział. A telewizja chcąc umniejszyć te słowa pokazywała tylko niektóre osoby. Nie ujmowała, nie wolno jej było ujmować, całego Placu, żeby pokazać jak wielu ludzi się cieszy, jak się modli. Tylko zakonnice pokazywali, księży, ale tylko z bliska bez tych ujęć panoramicznych. Ale to był wielki entuzjazm, ludzie czuli, że Duch Święty pomoże nam wyjść z tej zapaści, kulturowej, duchowej. Bo tchnienie Ducha przejawiło się w tym wszystkim co było także zadaniem Solidarności, że ludzie przestali się bać, zaczęli otwarcie mówić o swojej wierze, ale także otwarcie walczyć, może nie tyle orężem ile słowem z komunizmem, który zaczął topnieć na naszych oczach.
M.R: Jan Paweł II od 4 do 6 czerwca przebywał w Częstochowie. Czy Ksiądz uczestniczył w tym wydarzeniu? Jak witano Papieża?
Ks. S.J: Uczestniczyłem w tym wydarzeniu, ale nie cały dzień dlatego, że obowiązki duszpasterskie mnie wołały po południu do Dzietrznik. Ale byłem na Jasnej Górze. Pamiętam wtedy, kiedy Ojciec Święty po raz pierwszy wchodził po tych takich wysokich schodach na Jasną Górę I później, kiedy mieliśmy spotkanie księży w katedrze naszej częstochowskiej. Ojca Świętego było widać, bo on wszędzie jechał odkrytym papamobile, a kiedy wchodził do katedry, to ja stałem w drzwiach, on przechodził i go dokładnie widziałem. Kiedy przechodził obok mnie tak zmęczony, tak zmęczony, a później takie piękne słowa do nas powiedział: „Proszę księży, papieża chcą wszyscy zjeść”. Wszyscy się śmiali. Oczywiście, tego nie było może tam we wszystkich relacjach, ale świadczyło to o tym, że Ojciec Święty był tak rozchwytywany, wszyscy chcieli go dotknąć, wszyscy chcieli, by pobłogosławił. Mieliśmy takie może godzinne spotkanie, a później Ojciec Święty wychodząc z katedry podszedł do chorych, którzy tam na wózkach byli przygotowani na spotkanie. To też widziałem. A jeszcze miało być po południu spotkanie Diecezji naszej przy kościele św. Zygmunta, ale już nie byłem tam obecny, tylko w telewizji to oglądałem. Bo co było dziwnego, co jest ważne, że telewizja ogólnopolska nie transmitowała wszystkiego, co się działo, jeśli Ojciec Święty był w Częstochowie to tylko telewizja Katowice to przekazywała na obszar obecnego województwa śląskiego i opolskiego i nic więcej. Ojciec Święty pojechał do Warszawy to tylko stacja Warszawa, czy do Krakowa to tylko telewizja Kraków. Reszta Polski, to też jest bardzo ważne, nie mogła uczestniczyć w tych wydarzeniach, no chyba, że pojechano do tych miast, ale były utrudnienia w dojeździe, partia przeszkadzała. Młodzieży w Częstochowie nie wolno było nawet, kiedy Ojciec Święty był, wyjść ze szkoły, żeby go zobaczyć. To przez okna wyskakiwali z niskich pomieszczeń, po prostu ukradkiem uczestniczyli. Mam wiele takich świadectw, gdzie mówiono: jakbyśmy nie uciekli ze szkoły to byśmy papieża nie widzieli. To było tak zaplanowane, żeby jak najmniej osób zobaczyło papieża, nawet partia straszyła; „nie jedźcie do Częstochowy, bo tam was zadepczą, już w Częstochowie wykopano 50 grobów dla tych, co ich zadepczą". Przecież to było szaleństwo, tak mówić, jakby ktoś stracił życie to nie zakopią go w dole, tylko pochowają go w rodzinnej miejscowości. To była bujda, taka bujda na resorach! Kiedy się dzisiaj na to patrzy to się widzi jak oni z Ojcem Świętym walczyli, jak bardzo byli niezadowoleni, że papieżem został Polak.
M.R: Czy w pamięci utkwiło Księdzu jakieś szczególne wydarzenie związane z tą pielgrzymką? Może słowa homilii?
Ks. S.J: Tych homilii było dość dużo, no oczywiście utkwiło mi to, co mówił do nas, do księży, że mamy być tymi, którzy niosą Chrystusa światu, że nie wolno nam się zagubić w tym świecie, że jesteśmy ludziom potrzebni. Było tak wiele tych słów, że właściwie wszystkie utkwiły. Ale to, o czym mówił w Warszawie bardzo sobie do serca wziąłem i ciągle o tym myślałem: „niech zstąpi Duch Twój i odnowi oblicze ziemi. Tej ziemi”. Ojciec Święty miał bardzo wiele cennych sformułowań, które krążą, z czasem to się zaciera czy było to podczas pierwszej, czy drugiej, czy trzeciej wizyty, czy jak przyjeżdżał na Światowe Dni Młodzieży. Utkwiło wszystko, ludzie słuchali z otwartymi ustami tego, co mówił Ojciec Święty bo mówił o wolności, on mówił, że wolność ducha jest bardzo ważna, że nie wolno się człowiekowi pogrążać w beznadziei, że trzeba otworzyć drzwi Chrystusowi, otworzyć na oścież, że jest tym, który ubogaca nasze ludzkie serca.
M.R: Czy mógł Ksiądz być blisko Papieża, czy udało się wam porozmawiać?
Ks. S.J: Podczas pierwszej wizyty tylko go widziałem, nie udało mi się z nim porozmawiać. Aczkolwiek były momenty w następnych latach, że jak byłem w Rzymie to udało mi się rozmawiać i mogłem się przywitać, ale podczas pierwszego spotkania; byłem jeszcze zbyt młody. Miałem wtedy 26, czy 27 lat, nie byłem dopuszczony do tych form organizacji tej wizyty. My młodzi nie mieliśmy możliwości, żeby usłużyć jakoś papieżowi. Ale udało mi się być bardzo blisko niego jak wchodził do katedry, ja stałem w drzwiach, nikt nas nie przeganiał i on przechodził tuż, tuż obok mnie. Widziałem jego zmęczoną twarz, spoconą twarz taką, bardzo spoconą, on wtedy wiedział chyba, że jest w tym przejściu i nikt na niego nie patrzy, nie kamerują go i wtedy mógł mieć taka minę, która dawała mu pewnego rodzaju oddech. Zaraz miał mówić do księży i w światłach fleszy musiał uśmiechać się do wszystkich. Na chwilę miał takie odsapnięcie, mnie się udało to zobaczyć w tym krużganku, w tym przejściu w katedrze, bo ja tam stałem, a on przechodził obok mnie.
M.R: Jan Paweł II zawsze wzbudzał w ludziach silne emocje. Był drogowskazem. Mama opowiadała mi, że jej rodzice zawsze uczestniczyli w pielgrzymkach papieskich. Kiedy miała 5 lat Papież po raz pierwszy przyjechał do Polski, chciała bardzo iść z rodzicami, a moimi dziadkami na Jasną Górę na Apel, niestety była za mała i jej nie zabrano. Kiedy była starsza, podczas następnych pielgrzymek już w nich uczestniczyła. Najbardziej utkwiły jej w pamięci Światowe Dni Młodzieży na Jasnej Górze. A Ksiądz, którą pielgrzymkę pamięta najbardziej?
Ks. S.J: No najbardziej pamiętam VI Światowe dni Młodzieży, bo wtedy przez cały rok byłem w komitecie przygotowującym. I bardzo było to dla nas ważne, żeby to przygotować. Przewodniczącym był ksiądz Marian Duda, a ja byłem kierownikiem biura. Później to się bardzo denerwowałem, że Ojciec Święty przyjechał, a ja w tym biurze muszę być. I sobie pomyślałem, nie, nie ma co. Na drugi dzień już do biura nie poszedłem, miałem oczywiście przepustkę, poszedłem na Jasną Górę, byłem bardzo bliska Ojca Świętego, wręcz stałem za nim. Cieszyłem sie, że mam takie dobre miejsce. Później Ojciec Święty zaprosił nas do Rzymu i byliśmy całą delegacją, mam fotografie z tym związane. A w moim pokoju wisi zdjęcie bardzo ważne dla mnie, bo Ojciec Święty się modli w swojej kaplicy, a ja siedzę ubrany do Mszy Świętej, czekam, patrzę jak się pomodli. I później odprawialiśmy w koncelebrze Mszę Świętą, no i ja stałem przy Ojcu Świętym jako koncelebrans z jednej strony, a z drugiej inny ksiądz i wtedy sobie mówiłem chwilo trwaj, chwilo trwaj, a czas wtedy tak szybko biegnie jak człowiek jest szczęśliwy, kiedy się cieszy i coś takiego miłego się dzieje. To też bardzo pamiętam, zdjęcie pielęgnuję, powiększyłem, zrobiłem sobie takie portretowe, duże wiszące na ścianie.
M.R: Czy pierwszy przyjazd Jana Pawła II zostawił ślad w duszy Księdza? Czy był inspiracją do pracy, do życia?
Ks. S.J: Ależ oczywiście! Oczywiście, przecież ja byłem młodym księdzem, ja miałem dopiero dwa lata kapłaństwa, byłem na pierwszej placówce. No to po prostu Ojciec Święty, wszystko się stawało nowe, on miał takie nowe spojrzenie na duszpasterstwo, na człowieka. A może tamci papieże też, ale to do nas nie dochodziło, tu nagle ktoś po polsku nas poucza jak mamy żyć, jak mamy pracować. No, entuzjazm był tak wielki, że cały czas człowiek o tym myślał, nawet wtedy jak Mszę Świętą odprawiał za naszego papieża Jana Pawła. Później było wiele informacji o nim. Wychodziły różne gazety: „Niedziela” i inne, gdzie to wszystko było tak nagłaśniane. Wychodziły książki, chociażby ta, którą ci pożyczyłem, gdzie są wszystkie jego homilie. Ojciec Święty nas bardzo zapalił. Jest to pewien fenomen, który Ojciec Święty zostawił po sobie. Te pielgrzymki. Pierwsza wizyta, pamiętam stałem z innymi ludźmi w Alei Najświętszej Marii Panny i Ojciec Święty jechał odkrytym, nie było żadnych tam zasłonek, samochodem, tak pięknie nas pozdrawiał wszystkich, jechał wolno. Można było go zobaczyć. Byłem bardzo, bardzo zadowolony, że tam byłem. Później, jak tu dojechać do tych Dzietrznik? Nie jeździły autobusy, bo specjalnie porobili tak, żeby ludziom utrudnić. No, ale nawet gdyby jeździły to były tak rzadko w tamtą stronę, że pamiętam zatrzymałem jakąś wywrotkę i jechałem przez godzinę w tej wywrotce, ponieważ tam już nie było miejsca w tej szoferce, tylko w wywrotce, a kierowca prosił żeby tam wejść. Byłem młody to wszedłem w tej sutannie, biało wszędzie, ale tak się cieszyłem, że mogę dojechać z tak pięknej wizyty, jaką była pierwsza wizyta Ojca Świętego. Resztę zobaczyłem w telewizji, akurat była transmisja, zasięg telewizji Katowice.
**********
Zaczynając w czerwcu 1979 roku od „dziewięciu dni wolności", dni które trwają do dziś, Jan Paweł II mocą Ducha Świętego, którego przywołał na Placu Zwycięstwa zapalił wielki ogień w sercach Polaków. Ponadczasowe słowa wypowiadane podczas licznych przemówień są drogowskazem dla wielu, także i dzisiaj. Fenomenem jest to, iż wszyscy moi rozmówcy czuli powiew Ducha Świętego, podczas rozmowy ich twarze były uśmiechnięte, szczęśliwe, a oczy błyszczące, z fotograficzną wręcz pamięcią i ogromnym entuzjazmem wspominali tamte chwile. Opowiadali tak, jakby wszystko wydarzyło się zaledwie wczoraj, a nie 40 lat temu. Myślę, że władze komunistyczne nie zdawały sobie sprawy z tego, z kim mają do czynienia. Mimo, że dzieci dostawały dwóje za nieobecność w szkole, tak jak moja ciocia Ela, podczas pielgrzymki papieża, a dorosłym nie pozwalano brać urlopów tak jak moim dziadkom, wszyscy częstochowianie uczestniczyli w tych wydarzeniach. Jedni byli w Alejach, inni pod jasnogórskim szczytem, czy w innych miastach. Zupełnie nie miało znaczenia jak wrócą do domu ze spotkania, czy pójdą pieszo 50 km. gdzieś na wieś, czy pojadą nie wiadomo z kim w wywrotce, a nawet to, że w pracy specjalnie dokładano im obowiązków, tak by nie zdążyli na Apel Jasnogórski. Cudem docierali na spotkania z Ojcem Świętym. Pragnęli, aby te chwile trwały jak najdłużej. Przeciągające się Apele, zmęczenie papieża, obie strony chłonęły siebie nawzajem. Wszyscy chcieli go „zjeść", a on pół żartem, a pół serio mówił „Idźcie już spać". Jestem świadkiem historii opowiedzianej sercem, jestem dziedzicem przesłania papieża Polaka. Duch zstąpił! Dokonało się, dokonuje się ciągle. Stęsknione ciała i dusze łaknące wody zostały nasycone.
Źródła historyczne:
1. Wywiad z księdzem prałatem Stanisławem Jasionkiem; nagranie w archiwum własnym autora pracy.
2. Zdjęcia otrzymane dzięki uprzejmości ks. prałata Stanisława Jasionka i cioci Genowefy Sajko.
3. Inspiracją do przeprowadzenia wywiadu były książki:
- "Pielgrzymka do ojczyzny. Przemówienia i homilie Ojca Świętego Jana Pawła II"; Instytut Wydawniczy PAX. 1982.
- "Jan Paweł II"; Tad Szulc. Świat książki. 1996.
ZWIĄZEK MIĘDZY BOGIEM, KOŚCIOŁEM, RODZINĄ I OJCZYZNĄ JEST BARDZO SILNY
Rozmowę z Anną Rymkiewicz przeprowadziła Irena Karpeta
Irena Karpeta: Pani Anna Rymkiewicz – żona, matka, pielęgniarka – rozpoznawalna w naszej wspólnocie parafialnej, jako mama dwóch wspaniałych ministrantów. Starszy Mateusz od wielu lat pełni służbę liturgiczną, młodszy Jakub realizuje gorące pragnienie swego serca od niedawna. Ale po kolei – zacznijmy od korzeni. Pani Aniu, czy dobrze się domyślam, że wraz z mężem i synami jesteście Państwo w naszej parafii od początku? A Wasi Rodzice i Dziadkowie?
Anna Rymkiewicz: W naszej wspólnocie jesteśmy od 14 lat. W niej nasze dzieci otrzymały Chrzest święty i przyjęły Pierwszą Komunię Świętą, a my sami czujemy się w niej jak w domu. Oboje z mężem wywodzimy się z parafii św. Wojciecha, tam początkowo toczyło się nasze życie religijne. Moi rodzice brali ślub w parafii św. Wojciecha, kiedy jeszcze nie było kościoła tylko kaplica przy ul. Kilińskiego. Tata pomagał przy budowie świątyni. Nasza rodzina mieszka w różnych częściach Polski. Moi dziadkowie i pradziadkowie pochodzą zarówno z zachodniej Polski, Podkarpacia jak i z Kresów Wschodnich. Dziadkowie i pradziadkowie męża z Częstochowy.
I.K.: Tworzycie Państwo piękną rodzinę, dla której wartości chrześcijańskie nie są jedynie szczytnymi hasłami, ale zadaniem do wykonania. Co ukształtowało taką Waszą postawę życiową? Czy był to dom rodzinny, czy jakaś grupa formacyjna?
A.R.: Myślę, że człowiek najpierw kształtuje się w domu rodzinnym, to jest baza, fundament, na której buduje się dalsze życie. Później dochodzi poszukiwanie siebie. Ja odnalazłam siebie w Oazie. Wieloletnie działanie w tej wspólnocie nadało kształt mojemu życiu chrześcijańskiemu. Potem, w życiu dorosłym, takim motywatorem stała się – zarówno dla mnie jak i mojego męża – Ekstremalna Droga Krzyżowa. Po przejściu pierwszej idzie się na drugą, trzecią i kolejne – jest to doskonały czas na zweryfikowanie własnej relacji z Panem Bogiem, zajrzenie w głąb siebie. Każda taka Droga przynosi owoce i każda jest inna nawet, jeśli idzie się drugi raz tą samą trasą.
I.K.: A w przypadku Waszych synów – jak zrodziło się pragnienie służenia Bogu przy ołtarzu? Zachęta, może czyjś przykład?
A.R.: Jako matka wiem, że była to potrzeba ich serc, chęć głębszego zaangażowania się w Eucharystię, służenie podczas niej. Wyboru dokonali sami: każdy z moich synów przyszedł i powiedział, że chce być ministrantem. Kuba służy od niedawna, a Mateusz za chwilę będzie przygotowywał się do posługi lektorskiej. Z matczynym wzruszeniem obserwuję, jak wielką radość sprawia im służba przy ołtarzu.
I.K.: A ja myślę, że synowie tę postawę wynieśli z domu rodzinnego. Pani Aniu, praca zawodowa – pielęgniarka, a więc zapewne dyżury na różne zmiany – a do tego obowiązki domowe, mąż i synowie. To wymaga dobrego logistycznego przygotowania, a może też czyjejś pomocy…
A.R.: Praca na zmiany, dyżury nocne i w święta tak, to wymaga pewnej logistyki. Tu nieoceniony jest mój mąż Tomek. Posiadanie żony pielęgniarki jest wyzwaniem [śmiech]. Jakże miło jest, kiedy wracam do domu z pracy w niedzielę wieczorem, a na stole czeka upieczone przez Tomka ciasto! Jednak, bez wsparcia z Niebios nic by nie działało. Tak naprawdę wszystko zawiera się w jednym zdaniu: „Jezu Ty się tym zajmij”. Chodzi o bezgraniczne zaufanie, zawierzenie, wtedy wszystko się układa. Ludzie często traktują Pana Boga jak taką „vending machine” – automat, do którego wrzucasz monetę i otrzymujesz to, co chcesz. A to tak nie działa! „Jezu Ty się tym zajmij”, a ja Ciebie będę słuchać – wtedy wszystko jest możliwe. A Kecharitomene – Ta, która jest pełna łaski i obdarza nią swoje dzieci – działa razem ze swoim Synem. To jest cała logistyka!!!
I.K.: Pomówmy teraz bliżej o Pani samej. Wybrała Pani zawód, który – w moim odczuciu – bardziej jest misją, niż „świadczeniem usług”, choć tak niekiedy jest on odbierany. Jak to się stało, Pani Aniu, że wybrała Pani tę trudną i bywa, że niedocenianą drogę pomocy chorym i potrzebującym?
A.R.: Jak to się stało, że zostałam pielęgniarką? To jest tak, że po prostu to wiesz. To tak, jakby ktoś powiedział: „idź tam, to jest twoje miejsce” i odpowiadasz: „oto idę”. I tak przez długie lata. Nie żałuję i gdybym miała dokonać ponownego wyboru, byłby on taki sam. Lubię swoją pracę, choć nie jest łatwo, zarówno fizycznie jak i mentalnie. Zawód pielęgniarki często jest sprowadzany do relacji usługodawca – usługobiorca, co wynika przede wszystkim z regulacji prawnych, ale i stosunku społeczeństwa do pielęgniarek. W moim odczuciu jest to krzywdzące. Na człowieka patrzę całościowo i nie szufladkuję go. W mojej pracy widzę jak granica między życiem, a śmiercią jest cienka: jesteś, śmiejesz się, a za godzinę zostaje tylko twój duch, bo ciało przejmują różne urządzenia. Zaczyna się walka o wszystko, fizyczna i duchowa, leki i Sakramenty Święte. To jest człowieczeństwo – humanizm.
I.K.: Ze strony pacjentów spotyka się Pani zarówno z wdzięcznością, jak i jej brakiem. Czy, pomimo trudności i niedogodności, czuje Pani satysfakcję i radość z dobrze spełnianego powołania? Może w jakiś szczególnych sytuacjach?
A.R.: Kiedyś powiedziałam „oto idę” i nie żałuję. Nie mnie oceniać czy dobrze wykonuję swoje obowiązki. Staram się nie zatracać człowieczeństwa. W gąszczu różnorodnych trudności i roszczeń są też „perełki”! Są nimi ci chorzy, którzy mieli nie chodzić, a chodzą i… odwiedzają nas, są ci, którzy co roku wysyłają kartki z życzeniami. Radością są wszystkie rozmowy, wspólny śmiech, śpiewanie kolęd. Zdarza się także mur, wydawałoby się nie do przebicia i nagle… zmiana, bo w tym murze pojawia się pęknięcie, przez które wpada światło. I wtedy jest nadzieja! Wtedy jest nie tylko satysfakcja, ale i radość!
I.K.: Pozwoli Pani, że teraz zadam bardziej intymne pytania. Jak wiara i odniesienie do Boga pomagają Pani – osobie wierzącej i praktykującej – w codziennym życiu?
A.R.: Bez wiary, bez modlitwy, bez Boga nic nie byłoby możliwe. I tak jest! To wartość niezmienna! Bez Boga nic nie działa! „Jezu ty się tym zajmij” i całkowite zawierzenie – oto cała kwintesencja, całe codzienne życie w rodzinie i w pracy.
I.K.: Żyjemy w czasach narzucających się bezbożnych ideologii. Co dla Pani znaczą słowa: Bóg – Honor – Ojczyzna? Czy, Pani zdaniem, jest związek między miłością do Boga, rodziny, Kościoła i Ojczyzny?
A.R.: Bóg, Honor, Ojczyzna – trzy słowa określające człowieka. Ich korelacja pozwala realizować zadania każdej sfery życia. Jeżeli Bóg jest na pierwszym miejscu, to wszystko inne też jest na swoim miejscu. Istotne są też korzenie – te historyczne i te rodzinne, które należy pielęgnować. Związek między Bogiem, Kościołem, Rodziną i Ojczyzną jest bardzo silny, nierozerwalny. Ojczyzna jest rodziną i Kościół jest rodziną, a wszystko scala Bóg. Nie mam, co do tego żadnych wątpliwości.
I.K.: Dziękuję, Pani Aniu, za cierpliwe wysłuchanie pytań i szczere odpowiedzi. Życzę obfitości Bożych darów dla Pani wraz z Rodziną, a dla Pani osobiście – wiele radości w realizowaniu powołania mamy, żony i pielęgniarki. Szczęść Boże.
KAŻDY KAPŁAN POTRZEBUJE MODLITEWNEGO WSPARCIA
Rozmowę z księdzem Pawłem Góreckim przeprowadziła Irena Karpeta
Irena Karpeta: W cyklu naszych parafialnych wywiadów rozmawiałam już z księdzem seniorem – kanonikiem Stanisławem Matuszczykiem. Kolej na księdza wikariusza Pawła Góreckiego. Spróbujmy poznać Go bliżej.
Księże Prefekcie, spoglądając na Bożych wybrańców wszystkich epok, często początek ich wiary i późniejszej służby odnajdujemy w rodzinach. Choć nie zawsze. Jestem po lekturze książki-wywiadu z ks. Janem Kaczkowskim, którego Bóg powołał z rodziny niewierzących i poprowadził piękną drogą poświecenia się aż do końca chorym onkologicznie. Bóg wybiera i powołuje. A jak w „przypadku” Księdza? Czy mógłby Ksiądz przybliżyć atmosferę swojego domu rodzinnego?
Ks. Paweł Górecki: Tak, jest to zarazem i ciekawe i zdumiewające, że Pan Bóg powołuje różnych ludzi do odpowiedzialnej współpracy nie zważając na ludzkie względy, bo na szczęście: „nie tak, bowiem widzi człowiek, jak widzi Bóg”. Znam osobiście takich księży, którzy pochodzą z rodzin głęboko wierzących, jak i takich, którzy tak bogatego życia religijnego nie zaznali. A do jakich ja mógłbym się zaliczyć? Myślę, że tak pośrodku. Szymon Hołownia napisał książkę „Kościół dla średnio zaawansowanych” i to chyba będzie najlepsza odpowiedź na klimat wzrastania mojego powołania. Mój dom rodzinny to typowy model: dwa plus jeden, gdzie na szczęście ten „jeden” to ja, a nie pies czy kot [śmiech!]. O ciepło domowego ogniska zawsze dbała mama ze względu na charakter pracy mojego taty, który wyjeżdżał w delegacje i jako mały chłopak nie miałem zbyt wielkiego oparcia w jego osobie, gdyż po prostu brakowało mu na to czasu. Dlatego wielkim przyjacielem w tym okresie stał się mój dziadek. Z nim spędzałem wiele czasu, począwszy od prac przy domostwie do coniedzielnych wyjazdów na Msze Święte do parafialnego kościoła. Rodzice nigdy nie sprzeciwiali się mojemu zaangażowaniu w życie parafii, wręcz cieszyli się, że w ten sposób dzielę moje obowiązki i nie spędzam czasu na „byle czym”. Nigdy nie rozmawialiśmy na temat mojego powołania i tego, że chcę wstąpić do seminarium i zostać księdzem. Wyszło to dopiero po maturze, kiedy trzeba było podjąć życiową decyzję. Wtedy mama sama wręcz mnie postawiła pod murem i zapytała: „To składasz dokumenty do seminarium czy idziesz do wojska? Pamiętaj, że cokolwiek byś zrobił zawsze możesz na mnie liczyć i zawsze będę z tobą”. I tak jest do tej pory. A tata? Tata trochę się oglądał, że może nic z tego nie będzie, ale ostatecznie też zaakceptował moją decyzję i świecy w dużym ołtarzu nie palił, aby mi się „noga powinęła i żebym szczęśliwie do domu wrócił” [śmiech!] – jak to było w filmie „Sami swoi”. Pamiętam, kiedy mieli przyjechać do seminarium na pierwszy dzień skupienia dla rodziców, tato był strasznie stremowany i przejęty, ale od momentu, kiedy przekonał się, że „krzywda tam mi się nie dzieje” już był zupełnie spokojny o moją przyszłość.
I.K.: Ksiądz lepiej ode mnie wie, że wiara musi się rozwijać. Mistrzem jest sam Jezus, najpiękniejszym wzorem Maryja. A czy wśród ludzi spotkał Ksiądz – świętego, a może kapłana – osobę, która w znaczący sposób wpłynęła na wybór kapłańskiej drogi i, może nadal, pomaga nią kroczyć?
Ks. P.G.: Pierwszym świadkiem tej drogi był dla mnie mój ksiądz proboszcz, człowiek bardzo poczciwy i czcigodny. To on udzielił mi sakramentu chrztu, przygotował do pierwszej spowiedzi i Komunii Świętej oraz sakramentu bierzmowania. Co ciekawe, jest człowiekiem bardzo prostym, nigdy nie starał się skupiać uwagi na sobie. Nie ma samochodu, a zarazem jest niezależny, nie głosi płomiennych kazań, a bije od niego ogromne ciepło, nie jest wytrawnym spowiednikiem, do którego ustawiają się ogromne kolejki przed konfesjonałem, a jednak posiada ogromną życiową wiedzę. To właśnie jego przykład, takiego prawdziwie „Vianney`owskiego” sposobu życia, wpłynął na moją decyzję o wstąpieniu do seminarium. Zawsze mogłem liczyć na jego dobre słowo przez czas formacji, kiedy stawiałem pierwsze kroki w kapłaństwie i teraz, kiedy już jest na emeryturze, też ma dla mnie czas, choćby podczas rozmów telefonicznych. Tak, śmiało mogę powiedzieć, że to jego wina [śmiech!]. Kiedyś słyszałem o jednym z proboszczów, że kiedy chrzcił chłopaków, to patrzył im głęboko w oczy, aby któryś z nich został księdzem. Nie wiem czy w taki sam sposób zadziałał mój proboszcz, ale na pewno jego osoba odegrała ważną rolę w budzeniu się i rozwijaniu mojego powołania.
I.K.: Św. Jan Paweł II mówił o kapłaństwie, że jest darem i tajemnicą, a ks. Jan Twardowski w jednym z wierszy wyznał: „jadę z innymi tramwajem, biegnę z innymi ulicą – nadziwić się nie mogę mej duszy tajemnicą”. Ksiądz, tak jak oni, nosi ją w sobie. Czy zechciałby Ksiądz uchylić nieco jej rąbka, jeśli jest to w ogóle możliwe?
Ks. P.G.: Jest takie powiedzenie, co prawda odnosi się ono do narzeczonych, którzy myślą o ślubie, ale jestem pewien, że śmiało można je odnieść do kapłaństwa: „w tym cały jest ambaras, żeby dwoje chciało naraz”. Tak jak zakochanie dwojga ludzi potrzebuje akceptacji i pozytywnej odpowiedzi na miłość drugiej strony, tak i tego samego potrzeba w przyjęciu i odpowiedzi na Boże wezwanie. Rozeznając nie tylko własne powołanie, ale i przyglądając się moim kolegom, z którymi stworzyliśmy wspólnotę rocznikową, jestem przekonany, że tak właśnie jest. Seminarium zaczęło nas dwudziestu jeden, a do święceń kapłańskich przystąpiło jedenastu. Ktoś z nich przeżywał nie swoje powołanie tylko pragnienie mamy czy babci, inny znów chciał pokazać światu, że to jest jego droga, a wcale nią nie była, kolejny wydawał się idealnym kandydatem na księdza, ale pociągnęło go to, co światowe. Patrząc po ludzku na kapłaństwo jest ono o wiele bardziej proste od życia rodzinnego, ale od strony duchowej jest wielką odpowiedzialnością. W Kościele kapłan musi czuć się „jak u siebie”, tak, żeby zachowywał się pewnie i w jakimś sensie dobrze, swobodnie, a zarazem umiał zaprosić ludzi do skorzystania z tego, w czym sam odnajduje szczęście i sens swojej posługi – z łaski, jaką nam daje Bóg.
I.K.: Jest Ksiądz młodym kapłanem. Spytam jednak, co znaczy dla Księdza dotychczasowe sześć lat zdobywania doświadczeń – „szlifów duszpasterskich”? Co w tym okresie sprawiło sercu kapłana największą radość, satysfakcję, a co rozczarowanie, może ból?
Ks. P.G.: Każdy dzień kapłańskiej posługi niesie ze sobą jakieś ciekawe doświadczenie. Przez ten czas byłem wikariuszem w Sanktuarium Maryjnym Pajęczańskiej Matki Kościoła w Pajęcznie, w parafii Świętego Józefa w Porębie, w Sanktuarium Kalwaryjskiej Matki Zawierzenia w Praszce, a od niedawna tutaj u św. Pierwszych Męczenników Polski w Częstochowie. Oprócz obowiązków wikariusza i szkolnego katechety, przez trzy lata pełniłem funkcję kapelana szpitalnego, czasami odprawiałem Msze Święte w zakładzie karnym, organizowałem dla wiernych pielgrzymki. Wielką radością jest dla mnie spełnianie posługi wobec penitentów przy konfesjonale, ludzi przychodzących do kancelarii, dzieci i młodzieży ze szkoły czy chorych czekających na dobre słowo. To wszystko daje wielką i głęboką satysfakcję. Doskonale pamiętam tych wszystkich, którzy z serdecznym uśmiechem na twarzy odchodzili zadowoleni z tego, iż mogli znaleźć wsparcie, zrozumienie w mojej osobie. Pamiętam panią Irenkę ze szpitalnego oddziału ZOL w Pajęcznie – sparaliżowana, nic nie mówiąca, ale zawsze serdecznie trzymająca mnie za rękę, abym został trochę dłużej przy jej łóżku, bo nikt jej nie odwiedzał. Pamiętam małego Stasia z przedszkola, który najgłośniej z całej grupy wołał, kiedy wchodziłem na zajęcia do pięciolatków: „o wreszcie wybawienie przyszło” czy małą Oliwkę z czterolatków, która co niedzielę przynosiła mi laurkę do kościoła. Pamiętam Tomka, który przez wszystkich był skreślony, bo pijak i agresywny. A on, za pomoc udzieloną po śmierci jego mamy, przyprowadził do mnie wózek inwalidzki i zapas pampersów i powiedział: „tyle mogę się odwdzięczyć za twoją pomoc, ty będziesz wiedział najlepiej, co z tym zrobić, żeby pomóc innym”. Pamiętam też tych wszystkich młodych ludzi ze szkół, którzy z różnymi problemami przychodzili, aby się nimi podzielić, poszukać odpowiedzi, zrozumienia, by usłyszeć zwykłe: nie martw się, wszystko będzie dobrze. Mógłbym tak wymieniać wielu. Dzięki Bogu za nich! Ale pamiętam i te pochmurne twarze, którym nie udało mi się pomóc spełniając ich prośby, ale mimo to, ze zrozumieniem szli przed siebie.
Pamiętam jak na jednej z konferencji podczas kapłańskich adoracji w seminarium, abp Stanisław Nowak mówił, że kapłan powinien pamiętać po pierwsze, że jest człowiekiem, po drugie, że jest człowiekiem i po trzecie, że jest człowiekiem. Myślę, że te wszystkie radości kapłańskiego posługiwania płyną przede wszystkim z ludzkiej życzliwości i ludzkiego traktowania tych, którym przewodzimy, a smutki płyną z każdej innej postawy wobec każdego bliźniego. Więc, korzystając z okazji, w tym miejscu chcę przeprosić za moje czasami nieludzkie zachowanie, które ostatecznie i mnie samemu sprawiło ból czy rozczarowanie.
I.K.: Przytoczę jeszcze fragment innego wiersza ks. Jana Twardowskiego, w którym, z pewną dozą smutku, ale i nadzieją, pisał: „Pewnego razu na lekcji religii zapytałem: Kto z was chce być kapłanem?Nikt nie podniósł ręki do góry. […]Dla chłopca z klasy 4a czy 5b to za trudne, ale kiedy dorośnie – może się zastanowi?” Pozwoli Ksiądz, że zapytam: czy nosi Ksiądz w sercu pragnienie ukształtowania, wychowania następców w służbie Bożej?
Ks. P.G.: Niech to będzie wiadome tylko Panu Bogu i samemu zainteresowanemu…
I.K.: Zmarły 10 lat temu w opinii świętości dominikanin o. Joachim Badeni powtarzał, że „kapłaństwo to nie jest hobby” i „nasza wiara to jest whisky on the rock”. Porzucenia stanu kapłańskiego nazywał zdradą. Mówił też, że byłych księży należy traktować z miłością, ale przy pełnej dezaprobacie dla tego, co zrobili. Księże Pawle, chciałabym zadać jeszcze jedno, trudne pytanie: czy w dzisiejszym zlaicyzowanym świecie łatwo być kapłanem? Co Wam kapłanom najbardziej pomaga?
Ks. P.G.: Często czytam czy słyszę takie mądrości współczesnego świata typu: „tylko orły latają samotnie” albo: „wilki chodzą samotnie a barany chodzą stadami”. Odnosi się to do wybicia się poszczególnych jednostek, do pewnego rodzaju indywidualizacji, a w Kościele chodzi zupełnie o coś innego – o komunię, o współpracę w dziele zbawienia. Człowiek pozostawiony sam sobie, w porządku duchowym jest „łatwym kąskiem” dla księcia tego świata. Tak, więc, wydaje mi się, że to właśnie poczucie wspólnoty jest bardzo ważnym elementem pracy kapłańskiej. Wspólnoty nas kapłanów, ale i kapłanów z wiernymi, bo w końcu wszyscy jesteśmy umiłowanymi dziećmi Boga. Ta współpraca daje mi sens działania, poczucie tego, że jestem potrzebny, jako kapłan, który targuje się z Bogiem o łaskę dla wszystkich, choćby ze względu na dziesięciu sprawiedliwych, jak targował się Abraham o uratowanie Sodomy.
A poza tym, jak wszyscy ludzie i my kapłani, potrzebujemy modlitewnego wsparcia, życzliwego słowa, uśmiechu, bo one tworzą komunię – jedność.
I.K.: Dziękuję, Księże Pawle, za to piękne świadectwo wiary. Jesteś na początku duszpasterskiej drogi – niech Twoje uprawianie winnicy pańskiej wydaje obfite owoce ku chwale Trójcy Świętej, radości Matki Najświętszej i dla naszego pożytku. Bardzo dziękuję za wyrozumiałe wysłuchanie pytań i za życzliwe udzielenie odpowiedzi. Szczęść Boże!
UCZESTNICZENIE W ŻYCIU BRACTWA SKŁANIA MNIE DO JESZCZE WIĘKSZEGO ZAANGAŻOWANIA W ŻYCIE PARAFIALNE
Rozmowę z Kazimierzem Zbrojkiewiczem przeprowadził ks. Stanisław Jasionek
Ks. Stanisław Jasionek: Pana Kazimierza Zbrojkiewicza wielu naszych parafian kojarzy z aktywnym członkostwem w Bractwie Szkaplerza Świętego. Zanim jednak o tym porozmawiamy, proszę panie Kazimierzu powiedzieć naszym Czytelnikom kilka zdań o swojej rodzinie.
Kazimierz Zbrojkiewicz: Urodziłem się w Przyrowie, nieopodal klasztoru w Świętej Annie, w rodzinie katolickiej. Mama Genowefa była gospodynią domową, gorliwie troszczącą się o nas. Ojciec Kazimierz był szczerym i gorącym patriotą. Uczestniczył w zwycięskiej wojnie polsko-radzieckiej w 1920 roku, a następnie w Trzecim Powstaniu Śląskim w 1921 roku. Działał potem jako pierwszy wójt Przyrowa i inicjował powstanie Szkoły Podstawowej w tejże miejscowości. W miejscowym, parafialnym kościele św. Doroty zostałem ochrzczony i bierzmowany. Do Pierwszej Komunii św. przygotowywał mnie ks. Józef Słomian, późniejszy proboszcz parafii św. Wojciecha w Częstochowie, a wówczas wikariusz naszej parafii.
Ks. S.J.: Od jak dawna jest Pana rodzina w naszej wspólnocie parafialnej? Czy pamięta Pan jej początki?
K.Z.: Po ukończeniu szkoły podjąłem pracę w Częstochowie. Tutaj w 1970 roku, w parafii św. Jakuba, zawarłem związek małżeński z moją żoną Krystyną. Po trzech latach zamieszkaliśmy w parafii św. Wojciecha. Kiedy powstała nowa parafia św. Pierwszych Męczenników Polski, nasze osiedle zostało do niej włączone. Razem z ks. proboszczem Andrzejem Filipeckim budowaliśmy w wielkim trudzie nową świątynię. Początki parafii były trudne. Początkowo Msze św. odbywały się w adaptowanym dla potrzeb duszpasterskich baraku. W tym kościele "barakowym" moja córka Magdalena przyjęła sakrament małżeństwa, a wnuczka Karolina przyęła chrzest św. Jestem wraz z rodziną, od samego początku w naszej parafii i cieszę się jej ustawicznym rozwojem. Kocham moją parafię!
Ks. S.J.: Powracając do mego stwierdzenia o aktywnym członkostwie Pana w Bractwie Szkaplerza Świętego, proszę nam bliżej o tym opowiedzieć...
K.Z.: Do Bractwa należę od chwili przyodziania mnie w szkaplerz przez ks. Adama Hrabię, to jest od 8 grudnia 2001 roku. Uczestniczę aktywnie w comiesięcznych spotkaniach naszego Bractwa. Nadto, biorę udział w corocznych ogólnopolskich Spotkaniach Rodziny Szkaplerznej w sanktuarium Matki Bożej Szkaplerznej w Czernej. Przynależność do tej grupy duszpasterskiej daje mi wiele duchowego pokoju. W chwilach słabości gorliwie szukam pomocy u Pana Boga i proszę Go o Bożą interwencję. A więc, uczestniczenie w życiu Bractwa wzmacnia moje morale i skłania do jeszcze większego angażowania się w życie parafialne. Jestem szczęśliwy, że Bractwo istnieje w naszej parafii.
Ks. S.J.: Miłość do Boga łączy się z umiłowaniem rodziny, Kościoła i Ojczyzny…
K.Z.: Trafnie to zostało ujęte! Rodzina jest pierwszą i podstawową ludzką wspólnotą. Jest środowiskiem życia i miłości. Od tego, jaka jest rodzina zależy los narodu. Rodzina także kształtuje powołania kapłańskie. Od jej wiary zależy, jak zostaną uformowani przyszli kapłani, którzy uobecniają w liturgii Kościoła Chrystusa, Najwyższego i Jedynego Arcykapłana. Stąd też nasze rodziny winny być Bogiem silne!
Ks. S.J.: Dziękuję za te refleksje, wynikające z Pana wiary. Życzę, by czynne uczestnictwo w życiu parafii, przynosiło zbawienne owoce Panu, Rodzinie i całej naszej wspólnocie parafialnej.
SZKAPLERZ JEST NASZĄ OBRONĄ I DROGOWSKAZEM W DRODZE DO BOGA
Rozmowę z Anną i Zofią Rolak przeprowadziła Irena Karpeta
Irena Karpeta: Z radością przyjęłam zaproszenie sióstr: Ani i Zosi Rolak, by porozmawiać o ich rodzinie, o rodzinie parafialnej, Szkaplerznej i o tej, jaką jest Ojczyzna. Powiedzcie, proszę, kilka zdań o Waszych bliskich. Skąd się wywodzicie, o rodzicach i rodzeństwie.
Zofia Rolak: Rodzice nasi pochodzą ze wsi: mama Władysława ze Skrzydlowa, tato Józef z Grabowej. Mamusia została półsierotą w wieku 5 lat i wychowywali ją dziadkowie. Jej młodość to lata wojny – wywieziona na roboty do Niemiec, nie załamała się. Mówiła, że to babcia ukształtowała jej głęboką wiarę w Boga i zaufanie do Maryi. Po wojnie zamieszkała w Częstochowie. Tu urodziliśmy się: Halina, Zofia, Anna i Tadeusz. Rodzice nasi byli ludźmi głęboko wierzącymi i praktykującymi. Nauczyli nas miłości i szacunku do siebie wzajemnie i do bliźnich.
Anna Rolak: Dodam, że rodzice, mimo nacisków, nie ulegli namowom wstąpienia do PZPR-u. Wychowali nas w wierze katolickiej i w miłości do ojczystej ziemi, jej historii i kultury. Ukształtowali nasze charaktery i przygotowali do przyjmowania w życiu zarówno radości, jak i trosk w łączności z Panem Bogiem. Oboje już nie żyją. Zmarła też niedawno nasza siostra Halinka. A my, pozostała trójka, żyjemy w zgodzie i wspieramy się w codzienności.
I.K.: Powiedzcie coś o sobie. Czy pracujecie jeszcze zawodowo?
Z.R.: Z wykształcenia jestem technikiem technologiem odzieżowym i w tym zawodzie przepracowałam 30 lat. Obecnie jestem już na emeryturze.
A.R.: Ja mam wykształcenie średnie i pracowałam, jako księgowa też przez 30 lat, aż do emerytury.
I.K.: O ile się nie mylę, w naszej parafialnej rodzinie jesteście od jej powstania? Co Wam szczególnie zapadło w pamięć z jej początków?
Z.R.: To prawda. Jesteśmy w naszej wspólnocie od zarania, tj. od momentu wyłonienia jej z parafii-matki p.w. św. Wojciecha, do której całą rodziną należeliśmy wcześniej. Początki, jak zawsze były niełatwe, ale Msze św. celebrowane jeszcze w baraku przyciągały bardzo dużo ludzi. Nie wszyscy parafianie włączali się czynnie w pomoc przy budowie. Właściwie, to była taka stała grupka mocno zaangażowanych. Należałoby wspomnieć przynajmniej niektórych z nich: Jana i Walentynę Birletów, państwa Gruzlów. Pana Birleta zapamiętałyśmy, jako tego, który bardzo ciężko pracował fizycznie. Pan Gruzla pomagał też w kancelarii parafialnej, był takim pierwszym kościelnym. Po nim tę funkcję pełnił, chyba ponad 20 lat, pan Tadeusz Woźniak. Panie pomagały w tym czasie na miarę swoich sił kobiecych. Było też wiele osób, których nazwisk niestety nie znamy.
A.R.: Chciałabym wspomnieć też o zaangażowaniu naszych rodziców. Tatuś udzielał się systematycznie – pracując fizycznie. Mamusia i kilka pań – Marta Saleta, Zofia Cichecka, Maria Kluczna – zajmowały się wnętrzem kościoła układając kwiaty i dbając o porządek.
Z.R.: Głęboko w serce i pamięć wpisały się nam zaangażowanie organizacyjne i ciężka praca fizyczna pierwszego proboszcza i budowniczego naszej wspólnoty ks. Andrzeja Filipeckiego, który pracował nawet przy rozładunku materiałów budowlanych.
A.R.: To dzięki nim wszystkim i tym, którzy wspierali budowę finansowo, kościół został wybudowany w rekordowym tempie – 3 lat!
I.K.: Wiem, że włączacie się czynnie w życie naszej wspólnoty. Proszę, opowiedzcie nam o tym bliżej.
Z.R.: Jesteśmy członkiniami Żywego Różańca, a konkretnie Róży p.w. św. Faustyny, której zelatorką jest pani Ewa Rydz, małżonka naszego kościelnego pana Jana. Należymy do Różańca od kilkunastu lat i modlimy się za Kościół i w intencjach przez Kościół wyznaczonych, za nasze wspólnoty: parafialną i różańcową, w intencjach własnych, ale także za naszą kochaną Ojczyznę, tak ostatnio przez niektóre środowiska polityczne doświadczaną.
A.R.: Należymy też do Bractwa Szkaplerznego Zakonu Karmelitów Bosych, które powstało z inicjatywy pierwszego proboszcza ks. Andrzeja Filipeckiego i przy wsparciu ówczesnego wikariusza ks. Adama Hrabi, obecnie ojca karmelity. Zgodę na jego powstanie i poparcie wyraził ks. abp Stanisław Nowak, ówczesny metropolita częstochowski. W 2002 r. otrzymałyśmy, wraz z innymi, legitymacje członków Bractwa, choć oficjalnie erygowane i zatwierdzone zostało dekretem Przełożonego Generalnego Karmelitów Bosych w Rzymie w 2003 r., jakby w prezencie w roku jubileuszu naszych Patronów – Kościoła i Parafii.
I.K.: Kiedy przyjęłyście Szkaplerz Maryi?
A.R.: Szkaplerz św. otrzymałyśmy, podobnie jak ty Irenko, 16 lipca 2001 roku, a więc w uroczystość Matki Bożej z Góry Karmel. Przyjęłyśmy go z rąk, wspomnianego już, ks. Adama Hrabi. Odbyło się to po Mszy św. odprawionej w naszym kościele i miało uroczysty charakter, z modlitwami należącymi do tego obrzędu.
Z.R.: Z wpisu w Kronice Bractwa wynika, że Szatę Maryi przyjęło wtedy 100 osób. Spotkania dla tych osób odbywały się 16-ego dnia każdego miesiąca. Trzy razy odwiedził nas karmelita o. Dawid Ulman i wtedy zrodziła się myśl utworzenia Bractwa. Niestety, do Bractwa zapisała się tylko nieliczna grupa.
I.K.: Bractwo jest grupą zorganizowaną i ma swoją strukturę…
A.R.: Na czele wszystkich Bractw w Prowincji Południowej stoi Animator Prowincjonalny wybrany z pośród ojców w Czernej. Aktualnie jest nim o. Włodzimierz Tochmański. Moderatorem każdego parafialnego Bractwa jest proboszcz danej parafii. Bractwu przewodzi animator wybrany z naszego grona, który ma swego zastępcę. Jest też skarbnik i kronikarz. Osoby te powoływane są w drodze wyborów. Pierwszym i długoletnim animatorem naszej grupy był niezapomniany śp. Jerzy Adamik. Obecnie tę funkcję pełni Kazimierz Świeżak, którego żona Joanna była skarbnikiem i kronikarzem przez kilka lat. Jednak, z powodu poważnej choroby, Joasia nie mogła już podołać tym obowiązkom. Wtedy, gdzieś tak około roku 2011, na funkcję skarbnika powołano mnie, do prowadzenia kroniki ciebie. I tak jest do dzisiaj.
Z.R.: Chciałabym dodać, że Bractwo ma też swoje statutowe obowiązki. Należą do nich: przede wszystkim modlitwy w różnych intencjach, zwłaszcza te do Maryi z Góry Karmel, także comiesięczne spotkania modlitewne i organizacyjne 16-ego dnia każdego miesiąca, uczestnictwo w corocznych Ogólnopolskich Spotkaniach Rodziny Szkaplerznej w Czernej, w jubileuszach i w uroczystościach karmelitańskich i parafialnych, prenumerowanie i czytelnictwo prasy karmelitańskiej, dobrowolne indywidualne uczestnictwo w zamkniętych rekolekcjach w Czernej. Jesteśmy Różańcową Różą Bractwa Szpalerznego w naszej Parafii. Zaczęło się od modlitwy o beatyfikację Jana Pawła II, potem o jego kanonizację, obecnie modlimy się o wyniesienie na ołtarze sługi Bożego ks. kard. Stefana Wyszyńskiego i oczywiście w innych intencjach naszych, Kościoła z papieżem Franciszkiem na czele, a także za Polskę i nie zapominamy o tych, którzy z naszego grona odeszli do wieczności.
I.K.: Spróbujcie powiedzieć, czym Szkaplerz jest dla Was?
Z.R.: Niełatwo jest odpowiedzieć. Powiem tak: jest obroną i drogowskazem. Obroną, bo gdy w drodze do Boga potykam się i upadam, to wiem, że ucząc się żyć jak Maryja mogę liczyć na Jej matczyną pomoc i ją otrzymywać. Drogowskazem, bo Szkaplerz na mojej szyi przypomina mi, jaki jest kierunek mojej drogi i pomaga mi z niej nie schodzić. Od Maryi uczę się pokory i cierpliwego znoszenia wszelkich przeciwności, w tym chorób, których, jak wiesz, wiele doświadczyłam i doświadczam.
A.R.: Mogłabym podpisać się pod tym, co powiedziała Zosia. No, może bez doświadczenia tylu chorób. Dodam, że okryta Szatą Maryi uczę się naśladować Ją w miłości do Boga i bliźnich, także do tych „trudnych”.
I.K.: Czy ta forma głębszego zaangażowania w życie parafii daje satysfakcję?
Z.R.: Mogę spokojnie odpowiedzieć za nas obie – oczywiście, że tak – daje nie tylko satysfakcję, ale radość i pokój serca. Idąc za Maryją i służąc jak Ona możemy poczuć się na właściwej drodze do Boga.
A.R.: Przykład takiego życia dali nam dziadkowie i rodzice. My staramy się tę tradycję rodzinną kontynuować.
I.K.: Jaką rolę w Waszym codziennym życiu odgrywa wiara w Boga?
A.R.: Z pewnością wiara jest najważniejsza! Pragnę, by tak było w moim życiu. Bóg mnie stworzył i do Niego zdążam. Jako słaby człowiek upadam, ale dzięki wierze mogę się dźwigać i starać się upadać jak najrzadziej. Wierzę, że Bóg mi w tym zawsze pomaga i wybacza. Dzięki wierze w Boga staję się lepsza i silniejsza w przeciwnościach.
Z.R.: Całkowicie zgadzam się z siostrą. Dodam, że odnosi się to także do wiary narodu. Historia naszej Ojczyzny uczy, że Polska była silna wtedy, gdy trwając przy Maryi, a więc Ją naśladując, z wiarą służyła Bogu.
I.K.: Z Dekalogu i Hymnu o Miłości św. Pawła Apostoła wynika, że najważniejsza jest miłość. Jest miłość do Boga, rodziny, bliźnich, Kościoła, Ojczyzny. O którą z nich chodzi? A może one wszystkie łączą się?
Z.R.: Myślę, że chodzi o wszystkie i że nie tylko się łączą, ale i przenikają. Nie może być inaczej, bo Bóg jest Miłością, przez nią nas stworzył, w Synu odkupił i przez Ducha Świętego uczy nas jej. Dlatego myślę, że każda czysta miłość ludzka od Niego pochodzi, a więc umiłowanie rodziny, bliźnich w Kościele i tych poza nim…
A.R.: … i Ojczyzny, czyli rodziny rodzin – ludzi żyjących na tym samym skrawku ziemi podarowanym przez Boga, pod tym samym niebem, mówiących tym samym językiem. A na bezgraniczną miłość Bożą mamy odpowiadać naszą ludzką miłością do Niego i Jego stworzeń.
I.K.: Co daj Boże – Amen! Aniu i Zosiu, serdecznie dziękuję za gościnę i udzielenie wywiadu. Staropolskie „Szczęść Boże” dla Was i dla wszystkich Wam Bliskich.
POWOŁANIA KAPŁAŃSKIE W MOJEJ RODZINIE ODCZYTUJĘ JAKO SZCZEGÓLNY ZNAK BOŻEJ ŁASKI
Rozmowę z Zofią Żwirek przeprowadziła Irena Karpeta
Irena Karpeta: Myślę, że Pan Bóg szczególnie błogosławi naszej parafii pod względem powołań - pani Zofia Żwirek jest matką kolejnego kapłana wywodzącego się z naszej wspólnoty. Pani Zofio, wraz z mężem Stanisławem wychowaliście dwoje dzieci i doczekaliście się wnucząt? Proszę powiedzieć nam kilka zdań o swojej rodzinie.
Zofia Żwirek: Tak, to prawda, mam dwójkę dzieci: syna Roberta – kapłana z 33-letnim stażem i córkę Krystynę – pielęgniarkę. Moje trzy wnusie: Dominika, Judyta i Karolina są już osobami dorosłymi. Najstarsza Dominika pracuje w Irlandii, Judyta w krakowskiej filii tej samej irlandzkiej firmy, a Karolina będzie studiować filologię włoską w Katowicach. Mąż niestety zmarł wcześniej i musiałam sobie radzić sama wychowując dzieci. Ufam, że z Bożą pomocą, całkiem nieźle mi się to udało.
I.K.: Skąd się Państwo wywodzą? Czy Państwa korzenie są w Częstochowie?
Z.Ż.: Oboje, mąż i ja, wywodzimy się z ziemi krakowskiej. Kraków to moja młodość: szkoła średnia, studia pedagogiczne i pierwsza praca w szkole podstawowej. Do dziś bardzo ciepło wspominam ten czas – atmosferę w szkole, grono pedagogiczne i niektórych uczniów. Moje związki z wawelskim grodem to także harcerstwo – byłam drużynową, mam stopień harcmistrza. Z Częstochową związałam się po zawarciu małżeństwa. Zamieszkaliśmy początkowo w Blachowni, a potem w dzielnicy Tysiąclecie. Do czasu przejścia na rentę inwalidzką pracowałam w szkole podstawowej w Blachowni.
I.K.: O ile się nie mylę, jest Pani wraz z rodziną w naszej wspólnocie parafialnej od początku?
Z.Ż.: Najpierw była to parafia p.w. Św. Wojciecha – „parafia matka”, z której wyłoniły się z czasem następne. To u św. Wojciecha syn odprawił swoją Mszę św. prymicyjną i była to pierwsza prymicja w tej wspólnocie. Dodam, że kościół był jeszcze w stanie na wpół surowym, np. nie było ławek, co nie przeszkodziło, że wierni wypełnili świątynię „po brzegi”, a syn rozdał tysiące prymicyjnych obrazków. Potem uczestniczyliśmy w budowie kościoła p.w. Św. Pierwszych Męczenników Polski. Jak wszyscy pamiętamy, pierwsze Msze święte i uroczystości kościelne odbywały się w baraku. Ślub mojej Krysi był pierwszym ślubem w naszej parafii i udzielony został – ku zaskoczeniu niektórych – właśnie w baraku, co nie umniejszyło jego podniosłości. Celebrę prowadził i nowożeńców pobłogosławił ks. Robert – brat panny młodej i mój syn. Licznie uczestniczyła w nim młodzież oazowa – koleżanki i koledzy Krysi.
I.K.: Zatrzymajmy się na chwilę przy ks. Robercie. Uważam, że powołanie kapłańskie czy zakonne jest łaską dla osoby powołanej i wyróżnieniem dla całej rodziny. Czy decyzja syna o wybraniu takiej drogi życia była dla Pani zaskoczeniem? O ile dobrze pamiętam, syn miał też zainteresowania muzyczne?
Z.Ż.: Zacznę od tego, że w mojej rodzinie nie jest to pierwsze powołanie, co odczytuję, jako szczególny znak Bożej łaski. Księżmi diecezjalnymi byli: ks. Stanisław Guzik – brat ojca i ks. Wincenty Guzik – stryjeczny brat ojca. Ks. Stanisław, pierwszy proboszcz parafii w Dźbowie, zginął z rąk Niemców. Ks. Wincenty był kapłanem w diecezji opolskiej. Siostra mamusi Weronika zakonne imię Marcyna, w zakonie albertynek dożyła 99 lat i zmarła w Wadowicach. Moja mamusia modliła się też o powołania w młodszym pokoleniu i wymodliła powołanie wnuka Roberta.
Decyzja syna nie była dla mnie zaskoczeniem, tym bardziej, że realizując swoje dziecięce pragnienie został ministrantem już w drugiej klasie, a więc przed przystąpieniem do Pierwszej Komunii św., co wtedy było ewenementem. Do seminarium wstąpił po maturze. Obecnie jest duszpasterzem w Olkuszu. Zapraszany, często odwiedza parafie rozsiane po całej Polsce, by głosić Słowo Boże. Co do jego zainteresowań muzycznych – przejawiał je od dzieciństwa i chętnie uczęszczał na zajęcia do ogniska muzycznego. „Słabość” do muzyki towarzyszy mu przez całe życie. Dzięki Opatrzności udało się ją połączyć z kapłaństwem. Już jako ksiądz ukończył muzykologię na KUL-u, skierowany tam przez bp. Adama Śmigielskiego, ówczesnego ordynariusza diecezji sosnowieckiej. Równocześnie odbywał studia doktoranckie z liturgiki. Później dodał do tego jeszcze dyrygenturę studiując w Warszawie. Komponuje, pisze teksty, nagrał dziewięć autorskich płyt. Obecnie przygotowuje krążek obejmujący cały dorobek. Oczywiście tworzy piosenki religijne – taką formę ewangelizacji przez śpiew. Muszę dodać, że i Krysia przez wiele lat służyła swoim głosem Panu Bogu, śpiewając w chórze Filharmonii Częstochowskiej, a wypatrzył ją, czy raczej „wysłyszał”, śp. Krzysztof Pośpiech.
I.K.: Chciałabym Panią – matkę kapłana zapytać, jak radzi sobie Pani z tą falą obrzydliwości wylewanych obecnie na, wierne w większości, sługi Boże…
Z.Ż.: Przede wszystkim jestem dumna jak matka z syna – dobrego, uczciwego człowieka i, co za tym idzie, wiernego kapłana. Jak sobie radzę z tymi obrzydliwościami? Myślę, że jak każdą matkę kapłana, pomówienia bolą. Choć, Bogu dzięki, nie dotyczą one bezpośrednio mego syna, to współodczuwam ból z innymi matkami. Pomówienia bolą jak każde niesłuszne, fałszywe oskarżenie skierowane także do osób świeckich. Pozostaje modlitwa! W niej odnajduję ukojenie. Wzorem jest Chrystus, który przebaczył swoim oprawcom i modlił się za nich. Modlę się też za tych kapłanów, którym – narażonym jak wszyscy na podszepty złego – zdarzyło się zbłądzić. Wszyscy jesteśmy słabymi ludźmi, i świeccy i konsekrowani popełniamy błędy, grzeszymy. I wszyscy też możemy się poprawiać. Pan Jezus powiedział, żeby nie potępiać grzesznika tylko grzech. Tak zwyczajnie po ludzku myślę, że jakie wychowanie w rodzinie i w szkole, takie społeczeństwo, a w nim kapłani. Uważam, że musimy się bardziej modlić za nich, trwać przy nich. A oszczercom nie dać się zmanipulować.
I.K.: Pani Zofio, wiem o Pani głębszym zaangażowaniu w życie parafii, chociażby przez wieloletnie prowadzenie prekan – nauk przedmałżeńskich przygotowujących młodych ludzi nie tylko do zawarcia ślubu, ale do życia w rodzinie.
Z.Ż.: Moje pierwsze zaangażowanie w życie Kościoła zawdzięczam ks. Greli, który namówił mnie na kurs dotyczący rodziny katolickiej. Patronował temu przedsięwzięciu ks. bp Franciszek Musiel. Jakiś czas potem ukończyłam Studium Rodziny Katolickiej przy Kurii Częstochowskiej. Dyrektorem Studium i naszym opiekunem był ks. dr Jan Wilk. Dyplom z tytułem instruktorki otrzymałam z rąk ówczesnego ordynariusza naszej diecezji ks. bp. Stanisława Nowaka. Do naszych obowiązków należało duszpasterstwo rodzin, w tym m.in. prekany i poradnictwo indywidualne w parafiach. Przez pewien czas pełniłam obowiązki instruktorki diecezjalnej. Wówczas zajmowałam się również szkoleniem przyszłych instruktorek dla rejonów zawierciańskiego i zagłębiowskiego. Z sentymentem wspominam ten czas, chociaż pracy nie brakowało, a wprost przeciwnie – często brakowało czasu. Niestety, z powodów zdrowotnych musiałam z tej – społecznie prowadzonej działalności – zrezygnować.
I.K.: Jak Pani wspomina ten okres swego życia? Czy ta forma zaangażowania sprawiała Pani radość, dawała satysfakcję? Może jest coś, co szczególnie zapadło Pani w pamięć i czym zechciałaby się Pani z nami podzielić?
Z.Ż.: Tak, jak harcerstwo ukształtowało moją zaradność życiową, tak duszpasterstwo rodzin – formację duchową. Oczywiście, że ta forma zaangażowania sprawiała mi dużo radości i satysfakcji, zwłaszcza, gdy widziałam młodych ludzi rozumiejących przyszłe zadania małżonków i rodziców. Muszę podkreślić, że praca była odpowiedzialna, bo poruszane były tematy trudne i intymne. Jednak najważniejszy był kontakt z wieloma interesującymi i odpowiedzialnymi młodymi ludźmi i muszę powiedzieć, że do dziś spotykam się z wyrazami wdzięczności za katolickie przygotowanie do życia w małżeństwie i rodzinie. A to jest największa radość i nagroda.
I.K.: Tradycyjna rodzina chrześcijańska wyśmiewana przez genderyzm i inne „chore ideologie” jest usilnie spychana na margines życia i zmuszona bronić swoich wartości. Chcę Panią zapytać: jak się bronić? Co może nam podpowiedzieć Pani doświadczenie matki i osoby głoszącej prekany?
Z.Ż.: Jesteśmy kobietami i mężczyznami i żadne „chore ideologie” tego nie zmienią. Choćby wymyślono następne kilkadziesiąt płci, dzieci rodzą się ze związku kobiety i mężczyzny. I wszystkim, dorosłym i dzieciom, należy się szacunek. Charaktery dzieci i młodzieży powinny być kształtowane zgodnie z ich rozwojem fizycznym i intelektualnym. Nie wolno demoralizować, jak to chcą czynić niektórzy! Zatem, bronić się musimy, to nie podlega dyskusji. Ratunek widzę oczywiście w modlitwie. Także we wzajemnym wspieraniu się nas chrześcijan. W dawaniu dobrego przykładu i świadczeniu własnym życiem, że – jak mówi polskie przysłowie – „bez Boga ani do proga”. Rodziny chrześcijańskie muszą być zakorzenione w Bogu. Nie mogą też zapominać o swoich rodzinnych korzeniach, ani odcinać się od wiary przodków. Jako matka starałam się wpoić moim dzieciom to, czego nauczyli mnie moi rodzice. Pochodzę z rodziny wielodzietnej – trzy siostry i dwóch braci – i jestem z tego dumna. Mama była osobą przepełnioną miłością i troską o najbliższych. Tato, bardziej wymagający, był także czułym i wyrozumiałym ojcem. Piękne wzorce! Potrzebna jest współpraca rodzin i Kościoła. Uważam też, że prekany są nadal – a może teraz jeszcze bardziej – niezbędne i powinny być obowiązkowo prowadzone w dzisiejszym Kościele.
I.K.: Pani Zofio, na koniec pragnę zadać pytanie niejako podsumowujące naszą rozmowę. Czy i jak, według Pani, łączą się miłość do Boga z umiłowaniem rodziny, Kościoła i Ojczyzny?
Z.Ż.: To jest tak oczywiste, że nikt myślący nie będzie temu zaprzeczał. To wszystko łączy się, bo Bóg jest miłością i czysta miłość jest z Niego. Rodzinę łączy miłość małżonków i dzieci. Kościół jest rodziną rodzin. Ojczyzna – rodziną przeszłych, teraźniejszych i przyszłych pokoleń złączonych językiem, historią, kulturą, miejscem na ziemi danym od Boga i … pamięcią.
I.K.: Bardzo dziękuję, Pani Zofio, za gościnę i poświęcony czas. Życzę, by – pomimo różnych dolegliwości – zachowała Pani młodość serca widoczną w uśmiechniętych oczach, dotychczasową jasność umysłu i sprawność paluszków, które wykonują m.in. piękne ozdoby choinkowe, jakimi i ja zostałam obdarowana. Niech Pan Bóg błogosławi Pani i Rodzinie.
PRACA BYŁA MOJĄ PASJĄ I TO DODAWAŁO MI SIŁ
Rozmowę z Mirosławą Bruś przeprowadziła Irena Karpeta
Irena Karpeta: Dziś mam przyjemność rozmawiać z panią Mirosławą Bruś – pedagogiem i długoletnią dyrektor Szkoły Podstawowej nr 31 w Częstochowie. Pani Dyrektor, proponuję rozmowę o Pani życiu, rodzinie, pracy i … nowym doświadczeniu – emeryturze. Czy to prawda, że urodziła się Pani w innym regionie Polski i do Częstochowy „przywędrowała za głosem serca”? Proszę o kilka zdań na ten temat. Także o Pani korzeniach i wyborze zawodu. Słuchamy…
Mirosława Bruś: Urodziłam się na Mazowszu, w Płocku. Po skończeniu szkoły średniej zdałam na studia do Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Siedlcach na kierunek nauczanie początkowe. Na studia namówiła mnie moja nauczycielka ze szkoły podstawowej, która była też druhną szczepową ZHP. Przez cały okres szkoły średniej prowadziłam drużyny zuchowe. Harcerstwo było dla mnie całym życiem, a druhna Zofia moją „drugą matką” i autorytetem. Na studiach wyszłam za mąż za częstochowianina i w taki oto sposób znalazłam się w mieście, które dla mnie jest szczególne z uwagi na Jasną Górę. Wychowałam się w rodzinie, gdzie zawsze były pielęgnowane wartości chrześcijańskie i miłość do Pana Boga. Z domu rodzinnego i harcerstwa wyniosłam też miłość do Ojczyzny. Na tych podwalinach stworzyłam wspólnie z mężem i dwoma synami swoją rodzinę.
I.K.: Czy studia przygotowały Panią do pracy w szkole? Jak ocenia to Pani z perspektywy czasu?
M.B.: Uważam, że studia dobrze przygotowały mnie do pracy w szkole pod względem teoretycznym. Doświadczenie zaczęłam zdobywać z chwilą, kiedy zostałam wychowawcą. Szkoła Podstawowa nr 31 była moją pierwszą placówką, w której podjęłam pracę. I tak zdobywałam to doświadczenie pracując w niej przez 35 lat, jako nauczyciel, wicedyrektor i dyrektor szkoły.
I.K.: Zechce Pani rozwinąć i dokończyć zdanie: Dobry nauczyciel, dobry pedagog musi być… I, proszę uzasadnić, dlaczego?
M.B.: Dobry nauczyciel, dobry pedagog musi kochać dzieci, traktować swoją pracę jak misję, mieć dużo empatii i tolerancji. Powinien być refleksyjny i umieć słuchać. Ważne jest, by miał dla ucznia czas i uśmiech, by umiał znaleźć w każdym dziecku coś wyjątkowego. Dlaczego? Wszak przyczynia się do rozwoju nie tylko wiedzy młodego człowieka, ale przede wszystkim całej jego osobowości.
I.K.: Z czasem, po objęciu stanowiska dyrektora szkoły, zmieniły się zadania i pojawiły się nowe wyzwania …
M.B.: Jako dyrektor szkoły byłam nie tylko nauczycielem, ale również pracodawcą i menadżerem. Pomogły mi studia podyplomowe związane z zarządzaniem oświatą w ówczesnej Wyższej Szkole Pedagogicznej w Kaliszu – "kuźnicy polskich dyrektorów". Priorytetem stała się dla mnie organizacja szkoły integracyjnej, w której będzie miejsce dla wszystkich uczniów, również tych o specjalnych potrzebach edukacyjnych. Wymagało to odpowiedniego przygotowania kadry pedagogicznej. Przewodnim hasłem było "prawdziwa integracja zaczyna się w sercu człowieka" i nie muszę chyba tego wyjaśniać. Naszym celem było także to, aby uczniowie SP nr 31 zdobywali wysoki poziom kształcenia. Następny cel – to stworzenie bardzo dobrych relacji uczeń – nauczyciel – rodzic.
I.K.: Odkąd katecheza wróciła do szkół, ważne stały się też relacje szkoła – parafia. Jak układały się stosunki ludzkie i służbowe z księżmi proboszczami i katechetami?
M.B.: Szkoła podstawowa nr 31 funkcjonuje w środowisku rodziców, którzy w 99% deklarują nauczanie religii rzymskokatolickiej swoich dzieci. Jako dyrektor szkoły starałam się, aby współpraca z parafią nie ograniczała się tylko do ustawowo przewidzianej relacji. Bardzo pomagali mi w tym proboszczowie – poprzedni ks. Andrzej Filipecki i obecny ks. Stanisław Jasionek. Obaj służyli mi swoją pomocą i radami w ciągu 20 lat, kiedy kierowałam szkołą. Wspólnie, szkoła i parafia, organizowaliśmy koncerty bożonarodzeniowe, zbiórki charytatywne, konkursy wiedzy, wycieczki. Nasi katecheci uczestniczyli w wielu inicjatywach Szkolnego Koła Caritas. Zarówno ks. Andrzej Filipecki, jak i ks. Stanisław Jasionek chętnie uczestniczyli w uroczystościach szkolnych, często sponsorując nagrody dla uczniów. Co roku chór szkolny uczestniczył w wycieczce całkowicie finansowanej przez parafię. Dialog i współpraca wychowawcza pomiędzy parafią i szkołą były dla mnie priorytetem w realizowaniu mojej misji na stanowisku dyrektora SP nr 31.
I.K.: Z mojej perspektywy, prowadzenie placówki dydaktycznej, zarządzanie dużym zespołem ludzi, w tym dorosłych i dzieci, do tego sprawy organizacyjne i finansowe, to zadanie bardzo odpowiedzialne i z pewnością stresujące. Jak radziła sobie z tym „wątła kobieta”, mająca własną rodzinę?!
M.B.: Starałam się być odpowiedzialną żoną i matką. Było to bardzo trudne i wymagało dobrej organizacji. Na szczęście, praca była moją pasją i to dodawało mi sił. Ponadto, pracowałam w bardzo dobrym środowisku. No i miałam wsparcie i pomoc męża. A nad wszystkim czuwała Boża Opatrzność, której się polecałam.
I.K.: Co pomagało lub, Kto pomagał Pani w rozwiązywaniu problemów czy to z niesfornymi uczniami, czy miedzy szkołą a rodzicami, czy nawet w gronie pedagogicznym? Wszak konflikty są nieuniknione na styku wielu różnych charakterów i temperamentów, jak to ma miejsce w szkole.
M.B.: Dzięki Bogu, w swoim otoczeniu spotkałam dobrych ludzi, którzy traktowali swoją pracę w sposób odpowiedzialny i profesjonalny. Często wsłuchiwałam się w ich głos, mogłam przedyskutować problem zanim podjęłam decyzję. Za nich wszystkich i za każdy rok szkolny dziękowałam i dziękuję Panu Bogu. Bez Jego opieki nie dałabym rady, u Niego w modlitwie szukałam pomocy.
I.K.: Pani Dyrektor, proszę wybaczyć, że zadam to pytanie. Dotyczy ono wyposażenia szkoły, remontów, modernizacji i zdobywania funduszy na nie i w ogóle na funkcjonowanie szkoły?! Jak Pani to wszystko ogarniała? Czy mogła Pani liczyć na czyjąś pomoc?
M.B.: To prawda – remonty, modernizacja, zdobywanie funduszy należą do zadań dyrektora współczesnej szkoły. Oprócz istniejących funduszy rządowych, samorządowych, unijnych musiałam szukać sponsorów oraz organizować różne przedsięwzięcia na terenie szkoły, które wspierały budżet szkolny. Tradycją stał się kiermasz szkolny i kiermasze świąteczne. Nie byłam sama – zawsze mogłam liczyć na rodziców i grono pedagogiczne.
I.K.: Zastanawiam się, jakie cechy charakteru musi posiadać dyrektor szkoły, by być dobrym szefem i zapisać się „złotymi zgłoskami” w historii szkoły, w pamięci uczniów i rodziców?
M.B.: Istnieją odpowiednie rozporządzenia, które określają, kto może zostać dyrektorem szkoły. Moim zdaniem, obok tych wymagań formalnych, powinien to być człowiek dialogu, umiejący budować relacje międzyludzkie, otwarty na nowe, ale i refleksyjny, kreatywny – tworzący przestrzeń do podejmowania inicjatyw. Dobry dyrektor to taki, który, gdy popełnia błędy (a to się wszystkim zdarza) – pyta o radę i nie kroczy samotnie swoją drogą.
I.K.: Od niedawna, czas pracowitego zabiegania o dobro wspólnoty, jaką jest szkoła, już za Panią. Teraz zasłużony odpoczynek. I co dalej na emeryturze? Zapewne są jakieś plany, a może nawet działania? Jakoś nie mogę wyobrazić sobie Pani, osoby czynnej, by nagle „spoczęła na laurach” i spędzała czas na „nic nie robieniu”?!
M.B.: Przejście na emeryturę dla kogoś, kto jak ja podchodził do pracy z pasją jest bardzo trudnym momentem. Ale teraz czas pozwoli, że na pewno będę więcej czytać, może podróżować, częściej chodzić do kina i teatru. Wrócę do śpiewania w kościelnym chórze. Częściej będę odwiedzała swój rodzinny Płock, gdzie mieszka siostra z naszą 90-letnią mamą. A kiedy pojawią się wnuki, pewnie oszaleję ze szczęścia i całkowicie się im poświęcę.
I.K.: Życzę radosnego realizowania tych planów. Serdecznie dziękuję za wyrozumiałość, otwartość i szczere odpowiedzi. Za „niewygodne pytania” przepraszam. Staropolskie Szczęść Boże dla Pani i Jej Bliskich.
CENIMY SOBIE NASZĄ PARAFIĘ
Wywiad z Heleną i Adamem Saneckimi przeprowadził ks. Stanisław Jasionek
Ks. Stanisław Jasionek: Z radością przyjąłem zaproszenie Pani Helenki i jej męża Adama na poranną herbatę, w czasie której miałem okazję porozmawiać z nimi o ich owocnym życiu. Pierwszy rozmowę ze mną podjął senior rodu – pan Adam.
Adam Sanecki: Urodziłem się niedaleko Lwowa w 1927 roku. Tam rozpocząłem swą edukację. Moi rodzice to Stanisława i Jan. Mąż mojej jedynej siostry Marysi był wojskowym i kiedy wybuchła wojna Ukraińcy chcieli go ująć i zabić, ale udało mu się jakoś zbiec. Niestety, został złapany i Rosjanie zabili go wraz z innymi wojskowymi w Katyniu. Mnie wraz moimi rodzicami i siostrą wywieziono na Sybir, gdzie przebywaliśmy przez sześć lat. Bardzo ciężkie były to lata. Najpierw mieszkaliśmy w wykopanym przez siebie w ziemi pomieszczeniu. Ziemia była już miękka, bo był to miesiąc kwiecień. Później przeniesiono nas do „byle jakich” baraków.
Ks. S.J.: Po wojnie udało się Wam jakimś cudem wrócić do Polski?
A.S: Tak, udało się nam wrócić i za to Bogu chwała! Przymuszano nas do zamieszkania w Szczecinie, ale nie chcieliśmy tam pozostać. Przenieśliśmy się do Przemyśla. Tu zrobiłem maturę i zdawałem na Akademię Górniczo-Hutniczą w Krakowie. Nie przyjęto mnie, gdyż uważano moją rodzinę za wrogów ustroju, wszak byliśmy wywiezieni na Sybir. Napisałem skargę do Bieruta i to poskutkowało. Zostałem przyjęty na uczelnię, którą ukończyłem w wyznaczonym terminie.
Helena Sanecka: A ja urodziłam się w Częstochowie w 1933 roku. Moimi rodzicami byli Stefania i Antoni. Mam jednego brata Mirosława. No i męża, z którym mam dwóch synów
Ks. S.J.: Gdzie Państwo się poznali?
A.S.: Żonę moją Helenę poznałem w pracy. Po studiach dostałem nakaz pracy w Częstochowie, w Przedsiębiorstwie Geologicznym Rud Żelaza, gdzie moja przyszła żona była kreślarką.
H.S.: Rzeczywiście, poznałam mego przyszłego męża w tymże przedsiębiorstwie. Pracowałam tam po ukończeniu częstochowskiej Szkoły Handlowej. Chciałam pójść na studia do Warszawy na handel zagraniczny, ale mama sprzeciwiła się temu, mówiąc że musimy budować nowy dom na rodzinnym placu przy ul. Kiedrzyńskiej w Częstochowie, gdzie później zresztą zamieszkaliśmy. Brat Mirosław był już wtedy w seminarium zakonnym, więc moja pomoc była rodzicom niezbędna.
Ks. S.J.: Macie Państwo dwóch synów Cezarego i Artura, z których jesteście dumni!
H.S.: Staraliśmy się wychować ich na dobrych ludzi. W naszej rodzinie pielęgnujemy życie religijne, ważne są dla nas modlitwa i wartości moralne. Starszy syn Cezary jest zawodowym muzykiem – pianistą. Jego żona Agnieszka jest również muzykiem. Oboje pracowali w Liceum Muzycznym w Częstochowie. Tam się poznali. Obecnie Cezary jest rektorem Akademii Muzycznej w Łodzi. Młodszy syn Artur jest kapłanem zakonnym – sercaninem. Przez wiele lat pełnił funkcję wykładowcy w seminarium zakonnym i prowincjała polskiej prowincji księży Sercanów. Obecnie mieszka w Rzymie, jest pomocnikiem Generała zakonu. Rzeczywiście, jesteśmy ze swych synów dumni!
Ks. S.J.: Wspomniała Pani o bracie Mirosławie…
H.S.: On także jest kapłanem zakonnym – salezjaninem. Pamiętam, jak ojciec namawiał go, by zdobył zawód i pozostał na gospodarstwie w Borowiance. On jednak pragnął zostać salezjaninem. Biegał codziennie na Mszę św. do klasztoru w Kopcu. Jako salezjanin miał wiele funkcji zakonnych. Wykładał, m.in. klerykom Pismo święte i przez pewien okres był rektorem salezjańskiego seminarium duchownego.
Ks. S.J.: Ale to jeszcze nie koniec rodzinnych powiązań z duchownymi. Jest Pani, Helenko kuzynką ks. biskupa Antoniego Długosza.
H.S.: Nasze mamy były siostrami, więc wychowywaliśmy się blisko siebie. Mieszkaliśmy w sąsiadujących ze sobą domach przy ulicy Kiedrzyńskiej. Antoni, już jako chłopiec, miał talent aktorski i pięknie śpiewał. Choć w jego sercu rozpalało się powołanie kapłańskie, złożył po maturze dokumenty do Szkoły Teatralnej w Krakowie. Jednak pragnienie bycia kapłanem zwyciężyło i w dniu egzaminu wycofał dokumenty z tejże uczelni i przeniósł do Seminarium Duchownego diecezji częstochowskiej w Krakowie.
Ks. S.J.: Macie Państwo wnuki?
H.S.: Mamy troje wnucząt: Basię, Anię i Bartka. Najmłodsza Basia jest tancerką i występuje w Łodzi. Ania jest lekarzem weterynarii, pracowała w Częstochowie, a teraz wyprowadziła się do Warszawy, a Bartek pracuje w Warszawie, jako tłumacz języka angielskiego.
Ks. S.J.: Od samego początku istnienia naszej parafii mieszkacie na jej terenie…
H.S.: Cenimy sobie naszą parafię. Uczestniczymy w nabożeństwach, także w tygodniu. Cieszymy się, że mamy dobrych kapłanów, a także wspaniałego organistę – pana Tomasza Łękawę, który jest szkolnym kolegą naszych synów.
A.S.: Wiara w Boga kształtuje nasze życie, choć niekiedy żalimy się Panu Bogu, że czas tak nas nie oszczędza i coraz trudniej żyć staruszkom.
Ks. S.J.: Dziękuję Państwu za to serdeczne spotkanie. Jest mi bardzo miło, że mogłem tak szczerze porozmawiać o Waszym życiu i rodzinie. Zdradzimy Czytelnikom, że znamy się już blisko 40 lat, gdyż spotykaliśmy się z okazji różnych uroczystości w domu ks. biskupa Antoniego. Życzę Państwu jeszcze wielu lat w zdrowiu i radości, wspartych Bożym błogosławieństwem.
WSZYSTKO ZAWIERZAJĄC JEZUSOWI I MARYI UCZYMY SIĘ KAŻDEGO DNIA KOCHAĆ BARDZIEJ I DOJRZALEJ
Rozmowę z Leszkiem Grabowskim przeprowadziła Irena Karpeta
Irena Karpeta: Kolejnym moim rozmówcą jest Leszek Grabowski. Pozwól Leszku, że zaczniemy tradycyjnie – powiedz nam o swoich korzeniach, domu rodzinnym.
Leszek Grabowski: Wprawdzie pradziadek przywędrował z Suwałk, ale już dziadkowie, rodzice i ja urodziliśmy się w Częstochowie. Zatem, jestem częstochowianinem w trzecim pokoleniu. W Częstochowie ukończyłem szkołę techniczną i obecnie prowadzę zakład mechaniczny. Przyszedłem na świat w rodzinie katolickiej. Od rodziców – mamy Zofii i ojca Leszka – otrzymałem dobre wychowanie. W domu rodzinnym miałem przykład miłości i wzajemnego szacunku. Wzorem dla mnie był i jest nieżyjący już ojciec, który całe swoje życie poświęcił służbie drugiemu człowiekowi. On był zawsze gotów nieść pomoc tym, którzy tej pomocy potrzebowali i czynił to w sposób bezinteresowny, z miłością, entuzjazmem i zapałem. Dziękuję Bogu za to, że mogłem uczyć się od ojca jak być darem dla drugiego człowieka i niczego nie oczekiwać w zamian.
I.K.: Z żoną Anią jesteście przykładem pięknego związku małżeńskiego, który – patrząc na Was – odbieram jako związek dusz. Proszę o kilka zdań o rodzinie, którą założyliście. Skąd czerpiecie siłę dla swojego związku?
L.G.: Dzięki za te krzepiące słowa. Jesteśmy małżeństwem z 38-letnim stażem. Mamy tylko córkę Kasię, bo Bóg zabrał do Nieba trójkę naszych nienarodzonych dzieci. Dziękujemy Panu Bogu za nasz związek i za to, że w pewnym momencie naszego życia obdarzył nas łaską wejścia na drogę bliższej z Nim relacji. Nazywam to „nawróceniem”, bo chodzi o to, by nie być już „letnim, niedzielnym katolikiem”. Stało się to po głęboko przeżytych rekolekcjach na przełomie 2000 i 2001 r. Wkrótce po tym zachorowała córka Kasia, ale było to już doświadczenie, które przyjęliśmy i przeżyliśmy z głęboką wiarą, że Bóg jest naszą mocą i On nas prowadzi. Każdy dzień rozpoczynamy wspólną modlitwą i ucałowaniem Krzyża. Bogu zawierzamy swoje życie: „Ojcze, bądź wola Twoja, nie tak jak my, ale jak Ty chcesz niech się stanie”. Czerpiemy siłę ze Słowa Bożego, z Eucharystii, z częstych spotkań formacyjnych we Wspólnocie Przymierza Rodzin „Mamre”, z rekolekcji, ale przede wszystkim z osobistej relacji z Panem Jezusem. To właśnie ta relacja z Jezusem otwiera nas na oblubieńczą miłość względem siebie, która przejawia się w codzienności: w prostych gestach, spojrzeniu, w umacnianiu się wzajemnym w chwilach słabości, we wzajemnej wymianie darów, jakimi obdarzył nas Bóg. Wszystko zawierzając Jezusowi i Maryi uczymy się każdego dnia kochać bardziej i dojrzalej, by to, co dla nas trudne i niezrozumiałe przyniosło dobry owoc we właściwym czasie.
I.K.: A co sądzisz o miejscu i roli tradycyjnej rodziny chrześcijańskiej w dzisiejszym – powiedziałabym – „trudnym” świecie?
L.G.: Bóg tak stworzył świat, że – od najdawniejszych czasów – rodzina jest podstawową grupą społeczną. To mężczyzna i kobieta związani sakramentem i ich dzieci tworzą rodzinę. To w rodzinie przychodzą na świat dzieci, które powinny być przyjmowane z prawdziwą miłością jako cenny dar. To ojciec i matka przekazują dzieciom wartości, normy, wzorce zachowań religijnych. Rodzice od początku wychowują dzieci i przygotowują je do samodzielnego życia, aby kiedyś one potrafiły założyć zdrowe rodziny. W dzisiejszym świecie nie jest to łatwe, ponieważ „dziwny ten świat” narzuca coraz bardziej nachalnie pseudo wartości i wizje niezgodne z naszą wiarą i nauczaniem Kościoła katolickiego. Dlatego, tak ważne jest, aby trzymać się prostej linii Prawdy, którą jest Chrystus. Jestem przekonany, że tylko mocna wiara oparta na fundamencie Chrystusa i nauczaniu Kościoła, pozwoli każdej rodzinie przetrwać różne burze i huragany, które będą nam towarzyszyły w świecie, w którym żyjemy.
I.K.: Włączasz się w życie naszej wspólnoty. Jesteś członkiem Parafialnej Rady Duszpasterskiej i zapewne należysz też do jakiejś grupy działającej przy parafii. Czy to zaangażowanie sprawia Ci radość i daje satysfakcję? Zechcesz opowiedzieć o tym bliżej?
L.G.: To prawda, jestem członkiem Parafialnej Rady Duszpasterskiej i przez nią włączam się w sprawy naszej wspólnoty. Należę też do Żywego Różańca, a konkretnie do Róży Świętego Józefa. Zawsze staram się świadczyć miłosierdzie przez modlitwę i na tyle, na ile jest to możliwe czynnie w codzienności i kiedy jest taka potrzeba. Był taki czas, że razem z żoną Anią – w ramach Akcji Katolickiej – odwiedzaliśmy rodziny i osoby potrzebujące niosąc im wsparcie słowem i dostarczając chleb i różne artykuły spożywcze. Obecnie, ze względu na mnogość codziennych obowiązków wynikających z sytuacji w rodzinie, w życie parafii staram się włączać na tyle, na ile mogę. Zawsze sprawiało mi to radość i dawało satysfakcję i tak jest nadal. Ogromnie cieszymy się, że również nasza córka Kasia zaangażowała się i uczestniczy systematycznie w spotkaniach Kręgu Biblijnego.
I.K.: Widząc Cię prawie codziennie na Eucharystii, raczej nie powinnam pytać o to jak ważną rolę odgrywa w Twoim życiu wiara. A jednak, może zechcesz podzielić się z nami swoimi przemyśleniami?
L.G.: Wiara w moim życiu jest fundamentem, na którym wszystko buduję. Otrzymałem ją od Boga jako dar na Chrzcie Świętym i staram się ją pogłębiać. Szczególnie ważna jest dla mnie osobowa relacja z Jezusem przez zapraszanie Ducha Świętego do mojego życia. Słowo „wiara” ma szerokie znaczenie – nie wystarczy wierzyć, że Bóg istnieje, trzeba Mu siebie całkowicie zawierzyć. Po wieloletnich naukach i zgłębianiu Pisma Świętego odkrywam, że Bogu zależy na relacji osobistej z każdym człowiekiem. Tak bardzo obdarzył nas swoją miłością, że pragnie miłości oblubieńczej, dialogu. Więc zawierzam wszystko Panu Jezusowi – moje życie, rodzinę, pracę i serce, aby powiększał w nim miłość do drugiego człowieka. Przy wielu trudnych doświadczeniach mojego życia, nadzieja i miłość nadają sens wszystkiemu, co mnie spotyka. Wtedy „jarzmo staje się słodkie, a brzemię lekkie”. Dlatego Eucharystia jest w centrum mojego życia i z niej czerpię siłę, radość i zrozumienie tego, czego bym po ludzku nie rozumiał. Patrząc na Oblubieńca, który oddaje za mnie życie, aby podarować mi zbawienie, pragnę dzielić się wiarą jak chlebem z innymi, a szczególnie z tymi, którzy niedowierzają i tymi, co są w kajdanach grzechu.
I.K.: Leszku, oboje z żoną angażujecie się w życie tej rodziny, którą jest Kościół. Należycie do Wspólnoty Przymierza Rodzin „Mamre”. Przybliż ją nam. Opowiedz od jak dawna istnieje, skąd nazwa, jakie są jej cele, jakich ma patronów, jaką strukturę?
L.G.: Wspólnota Przymierza Rodzin „Mamre” sięga korzeniami 1983 roku, a od 14 lutego 2000 roku jest stowarzyszeniem wiernych o charakterze pro rodzinnym i jako organizacja kościelna posiada osobowość cywilno-prawną, zatwierdzoną przez ks. abp. Stanisława Nowaka. Patronem wspólnoty jest św. Andrzej Bobola. Nazwa wywodzi się ze źródeł biblijnych i pochodzi od nazwy miejsca, gdzie pod dębami Mamre Abraham gościł u siebie Boga (Rdz 18; Hbr 13,2). Toteż, gościnność przynależy do charyzmatu Wspólnoty – jest jedną z form miłości i służby wobec potrzebujących. Do charyzmatu należy również słuchanie obietnic Pana Boga i pielgrzymowanie według Jego wskazówek. Celem jest szukanie i głoszenie Królestwa Bożego przez ewangelizację i służbę w Kościele katolickim, zwłaszcza przez służbę rodzinie w duchu Maryi spieszącej do Elżbiety (Łk 1,39-56). Wspólnota realizuje swoje cele poprzez podejmowanie różnego rodzaju dzieł. „Mamre” działa według Statutu, do którego załączone jest „12 Drogowskazów” określających duchowość, zasady życia i zobowiązania członków Wspólnoty. Podstawowy rytm życia Wspólnoty wyznaczają: spotkania członków i kandydatów połączone z formacją – raz w miesiącu; spotkania otwarte o charakterze liturgicznym z posługą ewangelizacyjną i charyzmatyczną; spotkania w małych grupach z animatorami – 2 razy w miesiącu; rekolekcje formacyjne i ewangelizacyjnie – 2 razy w roku. Wspólnota „Mamre” podlega biskupowi miejsca, ma swojego moderatora – kapłana, który sprawuje pieczę nad Wspólnotą. Jest nim ks. dr Włodzimierz Cyran. Moderatorowi pomocą służy Rada Wspólnoty i odpowiedzialni za poszczególne diakonie i małe grupy. Formacja Wspólnoty oparta jest na Piśmie Świętym, na nauce Kościoła katolickiego i na świętych mistrzach duchowości. Jest to pełna formacja chrześcijańska: teologiczna, liturgiczna, ascetyczna, mistyczna, eklezjologiczna, moralna i ewangelizacyjna.
I.K.: Zastanawiałam się kiedyś, czy jest jakieś powiązanie miedzy Wspólnotą „Mamre”, a Kościołem Domowym? No i mam okazję, żeby zapytać o to osobę kompetentną.
L.G.: Postaram się odpowiedzieć najlepiej jak potrafię. Wspólnota „Mamre” w swej duchowości wywodzi się z katolickiego Ruchu Odnowy w Duchu Świętym „Światło-Życie” i korzysta z jego doświadczeń. Ma charakter ewangelizacyjny i pro rodzinny. Służy rodzinom, ale też osobom samotnym. Obejmuje wszystkie grupy wiekowe, ludzi różnych zawodów. Należą do niego całe rodziny, młodzież i osoby żyjące samotnie. „Mamre” pomaga swoim członkom wzrastać w świętości i pragnie przyczyniać się do odnowy i uświęcania życia w rodzinach, parafiach, w różnych wspólnotach kościelnych. Duchowość jej członków jest realizowana przez podjęcie zobowiązań m.in. do codziennej modlitwy, osobistych spotkań ze Słowem Bożym, do czytania Katechizmu Kościoła Katolickiego i dokumentów kościoła, do adoracji Najświętszego Sakramentu, kształtowania swego życia według zasad Ewangelii i 12 Drogowskazów Wspólnoty oraz do abstynencji od jakichkolwiek używek i do udziału w spotkaniach Wspólnoty i Rekolekcjach. Charyzmatem Domowego Kościoła jest charyzmat Ruchu „Światło-Życie” realizowany na drodze duchowości małżeńskiej, której celem jest wzajemne uświęcanie się małżonków, tworzenie jedności małżeńskiej. Domowy Kościół prowadzi do odkrycia, że małżeństwo to sakrament, przez który dwoje ludzi z Bożą pomocą może zdążać do świętości. Małżonkowie, przyjmując dokument „Zasady Domowego Kościoła Ruchu „Światło-Życie”, zobowiązują się żyć według niego i według duchowości wyrażonej w „Drogowskazach <Nowego Człowieka>”. W ramach Domowego Kościoła realizowana jest duchowość małżeńska. Dzieje się to przez przyjęcie zobowiązania: codziennej modlitwy osobistej, małżeńskiej, rodzinnej; comiesięczny dialog małżeński; regularne spotkania ze Słowem Bożym; przez regułę życia, czyli pracę nad sobą, małżeństwem i rodziną; comiesięczne uczestnictwo w spotkaniach Kręgu Rodzin i raz w roku w rekolekcjach małżeńskich.
I.K.: Dla mnie Ojczyzna jest rodziną rodzin przez język, historię, kulturę i miejsce na ziemi dane przez Boga. A jak Ty uważasz? Czy – Twoim zdaniem – istnieje związek miedzy miłością do Boga i umiłowaniem rodziny, Kościoła i Ojczyzny?
L.G.: Jestem głęboko przekonany, że tak. Między miłością do Boga, rodziny, Kościoła i Ojczyzny musi istnieć ścisły związek i nie ma innej możliwości, bo Bóg jest Miłością! Ta pierwsza i najważniejsza miłość do Jedynego Boga otwiera serce na wszystkie Jego dzieła, na wszystko, co stworzył. Bez tej fundamentalnej miłości nie ma zrozumienia, że jesteśmy stworzeni do życia we wspólnocie i abyśmy się w niej miłowali. Tak, jak Niebo jest wspólnotą Świętych, tak rodzina jest wspólnotą ludzi bliskich uświęconą przez Boga. Kościół jest wspólnotą ludzi ochrzczonych, a więc i rodziną rodzin, której głową jest Chrystus. Dalej, Ojczyzna to ziemia dana przez Boga i ludzie na niej żyjący są wspólnotą – rodziną, którą łączy język, kultura, historia, korzenie i pokolenia przodków. Warto przy tym pamiętać, że choć różnimy się sposobem myślenia, poglądami, to Pan Bóg złożył w każdym z nas różne dary po to, byśmy służyli sobie nawzajem, „byśmy się wzajemnie miłowali, jak On nas umiłował”. Pomimo różnorodności powinno nas łączyć wspólne dążenie do jedności zanurzonej w Jezusie Chrystusie.
I.K.: Bardzo dziękuję Leszku za poświecony czas, za mądre i piękne wypowiedzi. Staropolskie Szczęść Boże dla Ciebie i Twoich Bliskich.
ZAWÓD NAUCZYCIELA TO NIEZWYKLE TWÓRCZA PRACA
Rozmowę z Reginą Pajączek przeprowadził ks. Stanisław Jasionek
Ks. Stanisław Jasionek: Zaproszenie do rozmowy ze mną przyjęła pani Regina Pajączek – pedagog, wieloletnia nauczycielka języka francuskiego w jednym z częstochowskich liceów. Co skłoniło Panią do wyboru romanistyki?
Regina Pajączek: Na początek, proszę pozwolić na krótką refleksję na temat mojej szkoły średniej – IV Liceum Ogólnokształcącego im. Henryka Sienkiewicza. Nauczyciele byli wymagający a przekazywana wiedza pozwalała na dokonanie wyboru kierunku dalszego kształcenia. W moim przypadku była romanistyka. I tutaj chciałabym wyrazić moją wdzięczność i podziękowanie mojej pani profesor od języka francuskiego – Marii Gądzio, wieloletniej więźniarki obozu koncentracyjnego w Ravensbrűck, która oprócz intensywnej pracy z uczniami, dzieliła się świadectwem życia z tamtych lat – dramatem pozostawionego małego synka, a po wojnie bezskutecznego oczekiwania powrotu męża Stefana Gądzio, żołnierza Armii Krajowej. „Zaginął bez wieści”, tak brzmi napis na grobowcu rodzinnym. Również chciałabym przypomnieć wybitnego profesora Zygmunta Czernego z Uniwersytetu Lwowskiego, a później Uniwersytetu Jagiellońskiego i podziękować z wdzięcznością za interesujące wykłady, a także szlachetną postawę wobec studentów. Pozostaje dobre wspomnienie i modlitwa za dobroczyńców.
Ks. S.J.: Dlaczego podjęła Pani pracę w szkole?
R.P.: Odpowiedź będzie prosta. Jedno z najczęstszych podejmowanych zajęć, było właśnie nauczanie w szkole, np. języka francuskiego. Zresztą, po 38 latach pracy z młodzieżą nie zamieniałabym jej na inną. Dodam, że znam nauczycieli podzielających tę opinię. Zawód nauczyciela to niezwykle twórcza praca, więcej – osobo twórcza, wymagająca stałego samokształcenia i odkrywania nowych horyzontów.
Ks. S.J.: Jak wspomina Pani pracę z młodzieżą?
R.P.: Jednym z pierwszych celów pracy z uczniem to nauczanie i rozbudzenie zainteresowania, czasem pasji np. do języka francuskiego, a także zachęty do samo uczenia się. Inny aspekt to budowanie relacji, gdzie nauczyciel może próbować realizować jedną z idei edukacyjnych: „pobudzać do czynienia dobra” (myśl pedagoga Dawida). Wyzwaniem też jest wzajemne uczenie się bycia we wspólnocie klasowej, szkolnej. Dodam, że wśród moich uczniów byli uczestnicy Centralnych Olimpiad Języka Francuskiego i osiągnęli sukcesy. Radość i satysfakcja!
Ks. S.J.: Uśmiech zadumy po latach?
R.P.: Tak, jest nim nieoczekiwane spotkanie po latach absolwentów i okazanie sobie życzliwości, sympatii, zainteresowania, udzielenie pomocy, niespodziewana kartka z serdecznymi życzeniami.
Ks. S.J.: Pani Regino, czym dla pani jest praca?
R.P.: Misja, powołanie to piękne i odpowiedzialne słowa. A nauczyciel zwyczajnie pracuje, służy i towarzyszy uczniowi na każdym etapie nauczania bez wielkich słów i fanfar. Jednak najlepiej wyraził to nasz wieszcz Cyprian Kamil Norwid w Promethidionie:
„Kształtem miłości piękno jest /…/
Bo piękno na to jest, by zachwycało
Do pracy – praca, by się zmartwychwstało”.
Ks. S.J.: Ks. prof. Marian Duda napisał książkę „Parafia – kawałek nieba…”. A czym jest ona dla Pani?
R.P.: Niewątpliwie, parafia jest szkołą wiary. Radością dla mieszkańców dzielnicy jest nasza parafia, pracujący kapłani i wszyscy, którzy wspomagają organizację życia wspólnoty. Dziękujemy za mobilizację do wspólnej modlitwy, „śpiewanych” Mszy św., za wybudowanie i dbanie o piękno świątyni – domu Pana. Przychodzimy do kościoła, by modlić się za siebie i za innych, chorych, przeżywających trudności. Modlimy się za Kościół święty, Ojczyznę, którą polecamy przez Najświętszą Maryję Pannę – Bogu w Trójcy Jedynemu.
Wyrażamy głęboką wdzięczność Panu Bogu za kapłanów, którzy troszczą się o naszą wiarę i prowadzą nas do naszego Zbawiciela Jezusa Chrystusa.
Ks. S.J.: Należy Pani do Ruchu Focolari. Proszę wyjaśnić naszym Czytelnikom, czym jest ten Ruch i jakie ma cele?
R.P.: Ruch Focolari – oficjalna nazwa Opera di Maria (Dzieło Maryi), poznałam we Francji. W latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku przyjeżdżali do Polski zaangażowani członkowie Ruchu z NRD, Włoch, którzy przybliżali duchowość jedności. „Aby wszyscy byli jedno” – Testament Jezusa. „Przykazanie nowe daję wam, abyście się wzajemnie miłowali tak, jak ja was umiłowałem”. Bóg jest miłością i powołuje nas do przekazywania tej miłości w codziennym życiu. Żyć Słowem Bożym zawartym w Ewangelii.
W ramach różnych spotkań członków, sympatyków są rekolekcje wakacyjne zwane Mariapoli (Miasto Maryi), na które często przyjeżdżają całe rodziny. Przez 76 lat na świecie powstały 33 centra zwane „miasteczkami” – wzorcowym jest Loppiano k./ Florencji, we Włoszech. W Polsce, 20 lat temu zostało powołane do życia Mariapoli Fiore, które otworzyła osobiście Chiara Lubich, założycielka Ruchu Focolari. Mieszkańcy starają się realizować w życiu codziennym Nowe Przykazanie a przede wszystkim kochanie Jezusa w Jego ostatnich Słowach wypowiedzianych na krzyżu. W ten sposób żyją pełną duchowością Dzieła Maryi, jako zaczynu nowej ludzkości. Mariapoli Fiore jest w Trzciance (Wilga) k./ Garwolina. Zachęcam do odwiedzenia strony internetowej Ruchu Focolari.
Ks. S.J.: Bardzo dziękuję, Pani Regino, za interesującą rozmowę, która z pewnością uświadomi wielu z nas, jak ważną rolę w życiu młodego człowieka mogą spełnić dobrzy pedagodzy. Niech Pan Bóg Pani błogosławi a wychowankowie odwzajemniają Pani do nich miłość swą wdzięcznością.
MAM OGROMNE SZCZĘŚCIE WYCHOWYWAĆ SIĘ W KOCHAJĄCEJ SIĘ RODZINIE
Rozmowę z Adamem Woszczyną przeprowadził ks. Stanisław Jasionek
Ks. Stanisław Jasionek: Poprosiłem o rozmowę młodego członka naszej wspólnoty parafialnej - Adama Woszczynę, aby zechciał nam opowiedzieć o swej rodzinie, o jego dostrzeganiu obecności Boga w liturgii oraz o jego doświadczeniach w pracy z grupami dziecięcymi i młodzieżowymi naszej parafii i diecezji. Adamie, na początek proszę opowiedzieć nam w kilku zdaniach o swojej rodzinie.
Adam Woszczyna: Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! Bardzo serdecznie dziękuję księdzu Proboszczowi za zaproszenie mnie do udzielenia tego wywiadu, jestem tym niezmiernie podekscytowany, ale jednocześnie zdaję sobie doskonale sprawę, jak znamienite osobistości naszej parafii udzielały już takiego wywiadu i jak bardzo jestem go niegodzien, wszakże mam dopiero 23 lata i niewielkie doświadczenie życiowe. Jednak na prośbę księdza Proboszcza z chęcią odpowiem na pytania.
Rodzina jest dla mnie po Bogu najważniejsza. Mam to ogromne szczęście wychowywać się w kochającej się rodzinie. Jako ogromną łaskę poczytuje sobie to, że wraz z moim rodzeństwem: Wojciechem (lat 15), Karoliną (lat. 18), od najmłodszych lat rodzice wychowują nas w wierze. Pamiętamy o niedzielnej Mszy św. i codziennej modlitwie oraz o okresowych nabożeństwach. Ja z bratem Wojciechem od wielu już lat posługujemy w Liturgicznej Służbie Ołtarza w naszej parafii oraz wraz z naszą siostrą Karoliną rozwijamy się w Ruchu Światło-Życie, potocznie zwanym Oazą. Myślę, że warto mówiąc o mojej rodzinie również zwrócić uwagę na brata mojej mamy - ks. dr. Pawła Sobusia, który jest proboszczem parafii w naszym dekanacie – Nawiedzenia NMP przy ul. Okólnej, a ponadto od wielu już lat wykłada teologię moralną w Wyższym Seminarium Duchownym w Częstochowie. Wielu parafian zapewne pamięta mieszkających kilkanaście lat temu na terenie naszej parafii moich dziadków: Zofię i Bogumiła Sobusiów. Wspominam tu o nich nie bez przyczyny - możliwe, że niewiele osób wie, iż mój dziadek Bogumił był swego czasu wiceprezydentem miasta Częstochowy. Obecnie jest już na emeryturze, ale zawsze z ogromnym rozrzewnieniem opowiada o czasach spędzonych na naszym osiedlu i głęboko w sercu nosi naszą parafię, wszak jest jednym z jej budowniczych. I pamięta ją od samego początku.
Ks. S.J.: Adamie, twoją rolę, jaką spełniasz przy ołtarzu nie sposób nie dostrzec będąc naszym parafianinem, ale opowiedz, proszę, w jaki sposób włączasz się jeszcze w życie parafialne?
A.W.: Nie sposób się z ks. Proboszczem nie zgodzić, że moja posługa przy ołtarzu jest chyba najbardziej rozpoznawalną przez parafian, ale… nie jedyną. Od 05.04.2007 roku jestem członkiem Liturgicznej Służby Ołtarza naszej parafii przez ten czas przeszedłem wszystkie stopnie LSO, tj. stpień: ministranta, lektora, a w końcu ceremoniarza. Służba Liturgiczna jest dla mnie bardzo ważną wspólnotą, choćby dlatego, że była moją pierwszą wspólnotą. W latach 2014-2017 pełniłem funkcję prezesa LSO w naszej parafii. Moją największą radością jest fakt, że przez ten okres udało się przyjąć do Służby Liturgicznej blisko 20 nowych członków. Obecnie mogę z dumą patrzeć na to, jak ci chłopcy, dla których do niedawna współprowadziłem zbiórki, wprowadzałem ich w świat liturgii, dziś tak pięknie służbą Bogu i wspólnocie przy ołtarzu oraz rozwijają się duchowo. Kolejną wspólnotą jest Ruch Światło Życie, do którego należę od roku 2009, a od 2014 jestem animatorem grupy parafialnej. Chciałbym również podkreślić, że w obu tych wspólnotach uczestniczę na polu dekanalnym i archidiecezjalnym. „Najmłodszą” wspólnotą, której jestem członkiem jest Parafialna Rada Duszpasterska. Poczytuję sobie uczestniczenie w niej, jako wielki zaszczyt, ale i zobowiązanie.
S.J.: Czy taka forma zaangażowania w życie parafii sprawia ci satysfakcję?
A.W.: Tak, możliwość pracy z dziećmi i młodzieżą daje ogromną radość z wielu względów. Pierwszym z nich jest widoczny ogromny postęp i rozwój. Kolejnym jest możliwość zapoznawania ich z podstawami naszej wiary. I ostatnim, ale nie mniej ważnym jest to, że widzę, iż te dzieci często pokrzywdzone, z problemowych rodzin, z miejsc, środowisk gdzie nie okazywano im miłości, szacunku i zainteresowania właśnie w Kościele, w naszych wspólnotach, odkrywają wzajemną miłość, poszanowanie i swoją wartościowość. Często to właśnie na Oazie, ci młodzi ludzie słyszą po raz pierwszy, że to Bóg jest jedyną miłością i kocha ich miłością wieczną, a członkowie Oazy szanują i akceptują ich takimi, jakimi są. Współczesnej młodzieży bardzo brakuje wzorców i poczucia akceptacji przez najbliższych i rówieśników. Ważnym również jest i to, że widzą, iż można żyć inaczej, że można być sobą i się tego nie wstydzić, że nie trzeba podążać ślepo za tym, co proponuje współczesny świat.
Ks. S.J.: Adamie, czym dla ciebie, młodego przecież człowieka, jest wiara w Boga?
A.W.: Wiara odgrywa w moim życiu bardzo znaczącą rolę. W sposób szczególny, tak istotny udział w liturgii jest dla mnie ważny. Mam głębokie przekonanie, że dobrze przeżywana liturgia może bardzo przybliżać nas do Pana Boga. Dlatego właśnie, razem z całą Liturgiczną Służbą Ołtarza, staramy się ubogacać liturgię częstymi uroczystymi asystami, wzorowym odczytywaniem Słowa Bożego i ukazywaniem piękna liturgii naszym parafianom. Ponadto, członkowie oazy starają się również czynnie uczestniczyć w liturgiach, np. w scholii czy czytając komentarze liturgiczne.
Ks. S.J.: A co lub kto najbardziej prowadzi cię do Chrystusa?
A.W.: Myślę, że tak jak już wspominałem, uczestnictwo w każdej z tych wspólnot jest dla mnie bardzo ważne i w każdej z nich staram się odnajdywać oraz czerpać z nich z każdej inne dobro duchowe. Kolejnym ważnym czynnikiem są osoby, a nimi niewątpliwie wspaniali kapłani, których Bóg postawił na mojej drodze. Nie sposób nie wspomnieć tu o kapłanach posługujących w naszej parafii, na czele z ks. prałatem Proboszczem, który imponuje mi zawsze swoją pokorą i pogodą ducha, poprzez ks. wikariusza Tomasza, z którym najwięcej inicjatyw udało nam się wspólnie zrealizować i bez którego rozbudowanie tak licznego duszpasterstwa dzieci i młodzieży w naszej parafii, byłoby niemożliwe, aż do ks. kanonika Stanisława, który zawsze obdarza nas swoim dobrym słowem i uśmiechem.
Ks. S.J.: Adamie, bardzo dziękuje ci za podzielenie się twoim doświadczeniem wiary.
A.W.: To ja dziękuję bardzo księdzu Proboszczowi. I z tego miejsca pragnę podziękować wszystkim tym, którzy w jakikolwiek sposób przyczynili się albo wciąż przyczyniają do mojego wzrostu w wierze. Bóg zapłać! Króluj nam Chryste!
BÓG DAJE NAM SIŁĘ, ABY DOBRZE PRZEŻYWAĆ KAŻDY DZIEŃ
Rozmowę z Janiną Siwek przeprowadził ks. Stanisław Jasionek
Ks. Stanisław Jasionek: Poprosiłem o rozmowę matkę kapłana - Janinę Siwek, aby zechciała nam opowiedzieć o swej drodze życiowej i przemyśleniach dotyczących najważniejszych życiowych spraw, jakimi są odniesienia do Boga i ludzkich społeczności.
Pani Janino, na początek proszę opowiedzieć nam w kilku zdaniach o swojej rodzinie.
Janina Siwek: Rodzina jest dla mnie po Bogu najważniejsza, boć przecież stanowi fundament społeczeństwa. Oboje z mężem pochodzimy z rodzin wierzących i praktykujących. W naszym domu, jak już stwierdziłam, Bóg zajmuje pierwsze miejsce. Pamiętamy o niedzielnej Mszy św. i codziennej modlitwie oraz o okresowych nabożeństwach. Takiej religijnej postawy uczyliśmy nasze dzieci: córkę Jolantę i syna Grzegorza. Córka ma już swoją rodzinę, a syn jest kapłanem w zakonie franciszkańskim.
Ks. S.J.: Jest Pani parafianką od początku istnienia parafii. Czy pamięta Pani jej początki?
J.S.: Istotnie, jestem wraz z moją rodziną od samego początku w naszej parafii. Początkowo trudno nam się było przestawić ze starej na nową parafię, bo wiele zainwestowaliśmy w poprzednią parafię św. Wojciecha, która dopiero co wybudowała swą świątynię. Mąż wiele czasu poświęcił przy jej budowie, a my wraz z innymi parafianami wpłacaliśmy pieniężne datki na jej wykończenie. Z czasem przyzwyczailiśmy się, że mamy nową parafię i chętnie pomagaliśmy przy budowie nowego kościoła. Syn Grzegorz często pracował fizycznie przy jego wznoszeniu, a my z mężem wspieraliśmy budowę materialnie, a także modliliśmy się, by nowa parafia pomyślnie się rozwijała. Cieszyliśmy się widząc, jak szybko na naszych oczach rośnie kościół wraz z plebanią i salami duszpasterskimi i jak pięknieje otoczenie wokół niego.
Ks. S.J.: W jaki sposób włącza się Pani w życie parafialne?
J.S.: Co niedzielę uczęszczam na Eucharystię, a także często w tygodniu, zwłaszcza wtedy, gdy są nabożeństwa do Matki Bożej Nieustającej Pomocy i te, bardzo przeze mnie cenione – nabożeństwa fatimskie. Jestem też zelatorką Róży św. Maksymiliana w Kole Różańca Świętego. Cieszę się, że mój syn należy do zakonu franciszkańskiego, tak jak św. Maksymilian, patron mojej Róży.
Ks. S.J.: Czy taka forma zaangażowania w życie parafii sprawia Pani satysfakcję?
J.S.: Oczywiście, że daje satysfakcję! Na każdy miesiąc moja Róża otrzymuje swoją intencję, którą omadlamy. Wierzę, że Pan Bóg wysłuchuje naszych modlitw. Modlitwa wspólna buduje dobrą relację osób tworzących Różę. Większość członkiń mej Róży mieszka w moim bloku. Są to sąsiadki, które udało mi się zwerbować. Ta ewangeliczna działalność, podczas której dzielimy się swoją wiarą, daje mi wiele radości.
Ks. S.J.: Czym dla Pani jest wiara w Boga?
J.S.: Wiara jest fundamentem, na którym my chrześcijanie budujemy swoje życie. Zasady wiary staraliśmy się z mężem przekazać naszym dzieciom. Szczególnie syn Grzegorz zawsze interesował się problematyką religijną. Gdy był małym chłopcem bawił się w księdza. Gdy podrósł został ministrantem. Należał do Oazy parafialnej, skupiającej młodzież, aż w końcu zdecydował się na studia teologiczne w Opolu, na tamtejszym uniwersytecie. Po studiach wrócił do Częstochowy i pracował jako katecheta, ale po roku wstąpił do zakonu Braci Mniejszych Konwentualnych. W 2007 roku przyjął święcenia kapłańskie i jak sam mówił swą wiarę zawdzięcza rodzinnemu domowi. Modlimy się zawsze w jego intencji, by jak najpiękniej realizował swój kapłańsko-zakonny charyzmat. Dzięki modlitwie Bóg daje nam siłę, by mimo chorób i trudności, wynikających z posiadanego wieku, dobrze przeżywać każdy dzień. Czujemy w sobie Bożą Miłość.
Ks. S.J.: Boża Miłość nie zamyka człowieka w sobie, lecz rozlewa się na inne dziedziny ludzkiej działalności.
J,S.: Tak, miłość do Boga łączy się z umiłowaniem rodziny, Kościoła i Ojczyzny. Kościół, jak dawniej mówiono – Matka nasza winien być kochany przez katolików. W nim dostępujemy zbawczych łask, poprzez przyjmowanie sakramentów świętych. Jesteśmy obywatelami nieba i ziemi. Kościół łączy nas z niebem, a Ojczyzna z ziemią, z braćmi i siostrami. Te miłości są wręcz nierozdzielne, mocno połączone ze sobą. Kochając Boga, kochamy więc tych wszystkich, których Pan Bóg kocha.
Ks. S.J.: Pani Janino, dziękuję za interesującą rozmowę. Właściwie to pięknie ją Pani spuentowała, więc ja tylko dodam me serdeczne życzenia dla Pani rodziny, by Bóg zawsze dopomagał we właściwym przeżywaniu czasu, danego nam, jako dar Jego Miłości.
RODZINA ZAWSZE STANOWIŁA DLA MNIE WIELKĄ WARTOŚĆ
Rozmowę ze Stanisławem Koziełem przeprowadził ks. Stanisław Jasionek
Ks. Stanisław Jasionek: Poprosiłem o rozmowę jednego z seniorów naszej wspólnoty parafialnej – pana Stanisława, emerytowanego inżyniera, ojca siostry zakonnej Danuty. Panie Stanisławie, proszę odpowiedzieć, czym dla Pana jest rodzina i jaką rolę winna pełnić we współczesnym świecie?
Stanisław Kozieł: Rodzina zawsze stanowiła wielką wartość dla mnie i dla mojej żony Marii. Oboje wychowaliśmy się w domach, gdzie pielęgnowane było życie religijne. W młodości przez wiele lat byłem ministrantem i aktywnie uczestniczyłem w życiu parafii. Żona po wojnie znalazła się w środowisku duszpasterstwa akademickiego, gdzie łączyła pogłębianie wiary z pracą charytatywną. Wartości życia chrześcijańskiego pragnęliśmy przekazać naszym dzieciom. Jest moją radością, że syn dalej przekazuje dobro wynikające z wiary już w swojej rodzinie. Przekazane przez nas wartości odkryła również córka i ich realizację odnalazła w powołaniu do życia zakonnego, we wzorze życia Jezusa, Maryi i Św. Józefa w Nazarecie. Od wielu lat jest siostrą zakonną w Zgromadzeniu Sióstr Nazaretanek. Wierzę, że w oparciu o wiarę w Świętych Obcowanie, w radości z życia dzieci, wnuków i prawnuków uczestniczy moja zmarła Żona. Nie ma i we współczesnym świecie żadnej instytucji społecznej ważniejszej od rodziny. Ona jest wartością fundamentalną, niemającą równej sobie. Szkoda, że nie wszyscy to rozumieją.
Ks. S.J.: Brak zrozumienia tej fundamentalnej prawdy skutkuje defektami wychowawczymi. Nikt, bowiem, nie zastąpi w wychowaniu dziecka matki i ojca. Oni są pierwszymi nauczycielami wiary i moralności, kapłanami domowego Kościoła.
S.K.: Zawsze ważną rolę przywiązywaliśmy do religijnego wychowania naszych dzieci, mimo że czyniliśmy to w czasach trudnych dla swobodnego nauczania wiary i katechizacji. Staraliśmy się zapewnić dzieciom udział w katechezie już od przedszkola. Ze wspomnień z tamtych lat pozostał między innymi obraz z terenu Parafii Św. Wojciecha, a dotyczący obrony istnienia salek katechetycznych. Działo się to na początku lat 70. ubiegłego wieku.
Ks. S.J.: Od jak dawna jest Pan i Pana rodzina w naszej wspólnocie parafialnej. Proszę nam powiedzieć, czy pamięta Pan jej początki?
S.K.: Na terenie naszej parafii zamieszkaliśmy jeszcze w okresie, gdy była to parafia św. Wojciecha, a więc w okresie wznoszenia pierwszych bloków na Osiedlu PCK. W związku z tym uczestniczyliśmy w tworzeniu jednej i drugiej wspólnoty parafialnej. Utworzenie parafii Świętych Pierwszych Męczenników Polski w 1990 roku było naszą wielką radością. Życie religijne rozpoczęte w tymczasowej kaplicy-baraku było ważne dla nas i dla naszych sąsiadów. Tworzyło między nami nowe więzy. Wspólnie przeżywaliśmy kolejne etapy budowy naszej Świątyni. Wielką i niezapomnianą radością była konsekracja kościoła, jako zwieńczenie wysiłków proboszcza – ks. Andrzeja Filipeckiego w przygotowaniu domu Bożego w tej części dzielnicy Tysiąclecia. Nasze wnuczki mogły korzystać z katechezy w Szkole Podstawowej nr 31. Tu przystępowały do sakramentów świętych. Parafia Świętych Pierwszych Męczenników Polski stała się w pełni naszą parafią. Wraz z upływem lat coraz mocniej docenialiśmy bliskość nowej świątyni.
Ks. S.J.: Bliskość świątyni stwarza możliwość bliższego kontaktu z Panem Bogiem. Tutaj oddajemy Bogu należną cześć, korzystamy z Jego sakramentalnych darów. Czym dla Pana jest wiara w Boga?
S.K.: W wieku starszym człowiek szczególnie, i w specjalny sposób pragnie kontaktu z Bogiem. Bóg otwiera przed nim nowe horyzonty życia z Nim. Dzięki temu każdy dzień ma sens, ma wartość, mimo szarej zwyczajności, mimo ubytku sił. Wiara w Boga dodaje mi siły. Modlitwa, korzystanie z sakramentów są wtedy potrzebnym umocnieniem w miłości do Pana Boga.
Ks. S. J.: Czy według Pana oceny, miłość jaką przeżywamy do Boga łączy się z umiłowaniem rodziny, Kościoła i ojczyzny?
S.K.: Na podstawie mojego doświadczenia życiowego wiem, że w miłości do Boga zawiera się umiłowanie własnej rodziny. Rodzina jest częścią Kościoła, więc sprawy Kościoła są także moimi sprawami. Ojczyzna w wymiarze doczesnym jest naszą wspólną troską. Pamiętając zagrożenia, jakim podlegała, choćby podczas wojny, nie może mi być obojętny jej los. Te wartości: Rodzina – Kościół – Ojczyzna, nie powinny być nikomu obojętne. One wymagają od każdego chrześcijanina osobistej relacji i zaangażowania.
Ks. S.J.: Panie Stanisławie, rozmowa z Panem sprawiła mi wielką przyjemność. Pragnę Panu nadmienić, że zawsze z radością witam w świątyni Pana córkę – s. Danutę nazaretankę, która często przybywając z Kielc, gdzie pracuje w kurii diecezjalnej, roztacza w miarę swych zakonnych możliwości, anielską opiekę nad swym podeszłym w latach – Tatusiem. Niech Pan Bóg Wam błogosławi i umacnia w swojej miłości!
MAM TRZY ŻYCIOWE PASJE: HISTORIĘ,MUZYKĘ I SPORT
Rozmowę z Piotrem Skuzą przeprowadziła Irena Karpeta
Irena Karpeta: Z grona naszych parafian zaangażowanych w życie muzyczne grodu położonego u stóp Maryi Jasnogórskiej, poznaliśmy już śp. panią Wandę Malko i pana Piotra Biazika. Dziś kolej na następną osobę – Piotra Skuzę. Panie Piotrze, kiedy zaczęły się Pana zainteresowania muzyką? A może wypływają one z tradycji rodzinnej?
Piotr Skuza: Moje zainteresowania muzyką zaczęły się, kiedy miałem 4 lata. Niewiele pamiętam z tamtego okresu, ale pamiętam mojego śp. dziadka Stanisława Piwońskiego, który przygrywał nam, mnie i mojemu bratu na skrzypcach, kiedy odwiedzaliśmy jego i śp. babcię Anielę w czasie wakacji. Było to w uroczej wiosce położonej wśród kieleckich lasów. Dziadek był ludowym muzykiem, grał na wielu instrumentach: skrzypcach, klarnecie i bębnie, nazywanym w tamtych rejonach barabanem. Myślę, że właśnie po nim, ja i moi bracia: Grzegorz i młodszy Mariusz odziedziczyliśmy talent muzyczny. Ale i rodzice też lubili i umieli śpiewać.
I.K.: Chcielibyśmy wiedzieć, czym muzyka jest dla Pana? Pasją osobistą? Może włącza się Pan czynnie w życie muzyczne Częstochowy?
P.S.: Kiedy ktoś zadaje mi pytanie, jaka jest moja największa pasja odpowiadam, że tych pasji mam trzy i nie wiem, która z nich jest najważniejsza. A są to: historia, muzyka i sport. Wszystkie zajmują w moim życiu bardzo ważne miejsca. Mimo, że swoje pierwsze kontakty muzyczne miałem z muzyką ludową, to czuję się wychowany na polskiej muzyce rockowej lat 80-tych. Ale słucham wszystkiego, co dobre. I właśnie z pasji do muzyki, od ośmiu lat organizuję w Szkole Podstawowej nr 38 w Częstochowie, w której pracuję od ponad 25 lat, Konkurs Wiedzy o Muzyce Rockowej. Choć z wykształcenia muzycznego jestem akordeonistą, to z pasji – gitarzystą i ten instrument dawno temu bardzo pokochałem. A ponieważ o akordeonie nie zapominam, to organizuję dla mojego przyjaciela – Piotra Biazika koncerty, w których centralnie brzmiącym instrumentem jest właśnie akordeon. Dwukrotnie brał w nich udział niesamowity Marcin Wyrostek, wspaniały muzyk i człowiek, który kilka lat temu tchnął w ten instrument nowe życie. Z zawodu jestem nauczycielem-pasjonatem historii i ostatnim moim projektem, który zorganizowałem był koncert „Ojczyznę kochać trzeba i szanować”, na którym występowali uczniowie częstochowskich szkół. Udało mi się namówić do udziału w nim Muńka Staszczyka, lidera zespołu T. Love. Koncert, dzięki uprzejmości mojego serdecznego przyjaciela Krzysia Witkowskiego, odbył się w Muzeum Monet i Medali Jana Pawła II.
I.K.: Czy ktoś z Pana rodziny też działa na niwie muzyki – żona, dzieci, rodzeństwo? Proszę nam o tym opowiedzieć…
P.S.: Jeżeli mówimy o dziedziczeniu talentów czy zdolności, to te chyba najbardziej przejęła moja córka Natalia, która śpiewa, wspaniale tańczy, a także gra na instrumentach m.in. keyboardzie i ukulele. Natalia wygrała wiele konkursów i przeglądów piosenki, śpiewała też razem na scenie ze wspomnianymi: Marcinem Wyrostkiem, Muńkiem Staszczykiem, Renatą Zarębską, aktorką Joanną Jeżewską, a także przed Anią Dąbrowską. Szczególny udział w przygotowaniach mojej córki do udziału w występach ma moja żona Violetta, która, choć jest z wykształcenia socjologiem, to potrafi perfekcyjnie ją do nich przygotować. Zasługa żony to 90 procent, moja – pozostałe 10. Syn Mateusz na razie słucha muzyki, czasami weźmie do ręki gitarę.
Co do rodzeństwa: starszy brat Grzegorz gra na perkusji, a młodszy Mariusz ukończył Akademię Muzyczną w Katowicach, pracuje w Szkole Muzycznej i jest multi-instrumentalistą – gra na organach, akordeonie i gitarze.
I.K.: Z wykształcenia jest Pan pedagogiem. Uczy Pan historii – tej dziedziny wiedzy, która – moim zdaniem – przyczynia się do kształtowania osobowości młodych ludzi i – przede wszystkim – ich tożsamości narodowej, tak ostatnio wyśmiewanej w pewnych kręgach …
P.S.: Historia w moim życiu odgrywa bardzo ważną rolę i uważam, że jest jednym z najważniejszych – może nawet najważniejszym elementem kształtującym tożsamość narodową. W mojej szkolnej pracowni nad tablicami wisi napis: „Historia jest nauczycielką życia”. Uwielbiam wszystkie mądre powiedzenia związane z rolą historii w życiu, jak choćby takie: „Naród, który nie zna swojej historii, skazany jest na powtórne jej przeżycie”. Niektórzy perfidnie z niej drwią, ja jednak robię swoje i myślę, że moi uczniowie i ich rodzice mogliby powiedzieć, z jakim skutkiem.
I.K.: Wspomniał Pan już, że historia – obok muzyki – też jest Pana pasją. Dlaczego?
P.S.: Tak, jak powiedziałem czuję się i nauczycielem z powołania i historykiem – pasjonatem. Bardzo dużo czytam, kupuję książki, gazety i czasopisma o tematyce historycznej, oglądam dużo programów i filmów z tej dziedziny. W wolnej chwili najczęściej biorę do ręki książkę historyczną albo gitarę. Dlaczego? No, m.in. właśnie dlatego, że „historia jest nauczycielką życia”.
I.K.: Próbuję wyobrazić sobie, Panie Piotrze, jak Pan – miłośnik dziejów ojczystych – przeżywał ten niedawny czas ograniczania, wręcz rugowania historii z programów nauczania…
P.S.: U mnie na lekcjach nigdy jej nie brakowało i nigdy nie zabraknie. To kwestia zasad i rozumienia prawdziwego patriotyzmu.
I.K.: Widzimy jak pewne kręgi wrogie polskiej historii i kulturze chrześcijańskiej, coraz śmielej – wręcz nachalnie – próbują narzuć większości Polaków swoją chorą ideologię. Jak możemy bronić się? Pytam Pana o zdanie jako osobę wierzącą, ojca i pedagoga?
P.S.: Odpowiem krótko: było wiele chorych ideologii w dziejach świata i wszystkie upadły! Chrześcijaństwo istnieje już ponad 2 tysiące lat i to jest dowód, że na nim powinniśmy budować życie swoje, swoich dzieci i następnych pokoleń.
I.K.: Czy między muzyką i historią dostrzega Pan jakieś punkty styczne w kształtowaniu osobowości, zwłaszcza ludzi młodych?
P.S.: To zależy, w jaką historię się wierzy i jakiej muzyki słucha. Moim zdaniem ważne jest, żebyśmy znali prawdziwą historię, choćby dla wielu była niewygodna, bo tylko na prawdzie możemy zbudować przyszłość. Zatem, prawdziwa historia plus dobra, różnorodna muzyka – jestem zawsze za.
I.K.: Jest w Pana życiu jeszcze jedna pasja – sport…
P.S.: Co do mojej trzeciej pasji – amatorsko uprawiałem w życiu kilka dyscyplin: piłkę nożną, siatkówkę i tenis stołowy. W tej ostatniej odnosiłem nawet sukcesy – byłem kiedyś wicemistrzem Częstochowy i zająłem III miejsce w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Opolu (dziś Uniwersytet Opolski), na której miałem przyjemność studiować. Przez 10 lat zajmowałem się też szkoleniem uczniów mojej szkoły w mini-siatkówce. Byłem też prezesem Uczniowskiego Klubu Sportowego „JUNIOR". W wolnej chwili nadal grywam w siatkówkę i tenis ziemny. Syn Mateusz, którego byłem pierwszym nauczycielem w tej dziedzinie sportu, dziś jest zdecydowanie lepszy ode mnie. Jest podstawowym zawodnikiem reprezentacji szkolnej w II LO im. Romualda Traugutta.
I.K.: Truizmem jest stwierdzenie, że sport rozwija zarówno siły fizyczne, jak i tężyznę ducha…
P.S.: Oczywiście, zgadzam się w 100 procentach, a nawet więcej [śmiech!]. Pod jednym warunkiem, że jest to sport uczciwy, czysty. Zresztą tak, jak i inne dziedziny życia.
I.K.: Na zakończenie rozmowy pytanie, w jaki sposób włącza się Pan w życie naszej wspólnoty parafialnej czy może szerzej Kościoła i czy daje to Panu satysfakcję?
P.S.: Jestem członkiem Rady Parafialnej i w miarę możliwości czasowych staram się angażować w życie parafii, a kiedy tylko to mi się udaje, czuję się jak najbardziej usatysfakcjonowany.
I.K.: Dziękuję, Panie Piotrze, za poświecony czas i piękne świadectwo życia. Cieszę się, że mogłam poznać Pana bliżej, przedstawić parafianom i nie tylko im. Staropolskie Szczęść Boże dla Pana i całej Rodziny.
JESTEŚMY SZCZĘŚLIWI, ŻE MAMY SYNA KAPŁANA
Wywiad z Janiną Łęską przeprowadziła Irena Karpeta
Irena Karpeta: Panią Janinę Łęską i jej męża Grzegorza znamy, jako rodziców kapłana – ks. Krzysztofa. Pewnie nie wszyscy w naszej wspólnocie wiedzą, że mają też córkę, a także, że Pani Janina pracowała, jako nauczycielka i jako pedagog przekazywała młodym ludziom wiedzę oraz towarzyszyła im w drodze ku dorosłości. Na początku naszej rozmowy, prosimy o kilka słów na ten temat.
Janina Łęska: Przyznam szczerze, że jestem lekko zażenowana tym pytaniem. Trudno jest mówić o sobie i najbliższych, ale postaram się uczynić to ze skromnością i pokorą, tak jak serce dyktuje. Może to prawda, że ja i mój mąż Grzegorz jesteśmy znani, jako rodzice kapłana Krzysztofa, ale bez przesady. Jesteśmy szczęśliwymi rodzicami, ponieważ mamy dwoje wspaniałych, kochających się dzieci, córkę Ewę i syna Krzysztofa. Córka skończyła wydział prawa na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie, a syn Wyższe Seminarium Duchowne w Częstochowie. Córka jest mężatką, a jej mąż skończył informatykę na Politechnice Częstochowskiej. Oboje pracują w Częstochowie. Pragnę wyjaśnić, że Ewa również angażowała się w życie naszej parafii. Wraz z Krzysztofem należała do Oazy i z tego okresu do dzisiaj mają przyjaciół, z którymi utrzymują kontakty. My też utrzymujemy serdeczne relacje z rodzicami przyjaciół naszych dzieci. Ponadto, Ewa była animatorką i prowadziła Dzieci Maryi. Wówczas proboszczem był ks. Andrzej Filipecki, który całym serem był oddany parafianom, w tym dzieciom i młodzieży, podobnie jak ówcześni księża wikariusze. Ja, jako pedagog z wykształcenia pracujący z dorastającą młodzieżą wiem, ile pracy, wysiłku i serca trzeba włożyć, aby efekty tej pracy były widoczne.
I.K.: Bywa, że zawód przechodzi w rodzinie z pokolenia na pokolenie. A jak było w Twoim przypadku, Janeczko?
J.Ł.: Często się tak zdarza, ale w moim przypadku było zupełnie inaczej. Moi rodzice, jak się to dawniej mówiło, byli inteligencją pracującą. Tatuś Antoni był księgowym, a mamusia Helena kierownikiem sklepu PSS „Jedność” w Częstochowie. Tata urodził się w Ostrowach nad Okszą, a Mamusia urodziła się w Kamienicy Polskiej, była jedynaczką. Po kilku latach dziadkowie, ze strony mamy, przenieśli się na stałe do Częstochowy. Natomiast tatuś miał pięcioro rodzeństwa, trzech braci i dwie siostry. Stanowili kochającą się rodzinę i choć w owym czasie nie było lekko żyć z gospodarstwa domowego, pracując na roli, dawali sobie radę. Wspólnie się wspierając, dziękowali Panu Bogu za wszystko.
Mój ojciec, jako 18-letni chłopak, wyjechał z domu rodzinnego do Częstochowy i zgłosił się na ochotnika do zawodowej służby wojskowej w 27 Pułku Piechoty, który stacjonował w koszarach przy ulicy Dąbrowskiego, gdzie obecnie znajduje się Politechnika. Po kliku latach pobytu w wojsku został zawodowym plutonowym. Już, jako zawodowy wojskowy, poznał moją mamę. Rodzice pobrali się w lipcu 1939 roku. Po wybuchu II wojny światowej, tato pojechał na front, a mama też wyjechała z innymi rodzinami uciekając przed niemieckim agresorem. Mama trafiła aż do Kowna. Po klęsce kampanii wrześniowej wrócili do Częstochowy i tu szczęśliwie doczekali końca wojny. W pamiątkach po moich rodzicach, jest kartka pocztowa z wizerunkiem Matki Boskiej Częstochowskiej z kaplicy Cudownego Obrazu, napisana przez mojego ojca. Zawiadamia on w niej swojego szwagra, że 10 marca 1944 roku na Jasnej Górze, w kaplicy przed ołtarzem Pana Jezusa Konającego, odprawione będą dwie Msze święte. Pierwsza żałobna za mojego dziadka, a druga zaraz po niej Msza święta dziękczynna, że „Bóg dał im przeżyć szczęśliwie do tej pory i aby dalej pozwolił doczekać końca wojny i szczęśliwie się spotkać”. Jest to widoczne świadectwo wiary, jaką tata wyniósł z domu rodzinnego i tego, że żył nią w codziennym życiu.
Nie było mi dane poznać dziadków ze strony mamy, bo zmarli jeszcze kilka lat przed wojną. Dziadek ze strony taty zmarł, jak miałam rok. Znałam, więc, tylko jedną babcię – Zosię, która mieszkała okresowo z nami i pomagała moim rodzicom w wychowywaniu mnie i mojej siostry. Babcia była kochanym człowiekiem, zawsze uśmiechnięta i spokojna. Zapamiętałam ją, jako rozmodloną osobę, siedzącą z różańcem w ręku albo czytającą gruby modlitewnik. Było i jest to dla mnie świadectwo głębokiej wiary i modlitwy. Nietrudno się dziwić, że mój ojciec, mając tak rozmodloną matkę, wyniósł z rodzinnego domu miłość do Boga, ludzi i Ojczyzny.
Moi rodzice mieli trzy córki. Najstarsza Barbara zmarła na pęcherzycę, dwa tygodnie po narodzinach. Najmłodsza Elżbieta ukończyła Technikum Ekonomiczne w Częstochowie, a następnie Wyższą Szkołę Ekonomiczną w Krakowie, uzyskując tytuł magistra. Ja natomiast ukończyłam Technikum Odzieżowe w Tarnowskich Górach. Ponieważ chciałam pracować, jako nauczycielka, zdałam egzamin wstępny na Studium Nauczycielskie (SN) w Warszawie – kierunek odzieżowy, wówczas jedyny taki wydział w Polsce. Po ukończeniu studiów, rozpoczęłam poszukiwania pracy i złożyłam swoje podania do szkół odzieżowych w Słupsku oraz w Hrubieszowie. Zostałam przyjęta do pracy w Hrubieszowie (w Słupsku zlikwidowano kierunek odzieżowy), jednak z uwagi na chorobę mamy, nie zdecydowałam się na wyjazd i pracę tak daleko od domu rodzinnego. Wówczas z pomocą przyszła mi moja wychowawczyni z Technikum Odzieżowego w Tarnowskich Górach, która znając moją rodzinną sytuację, poinformowała mnie, że w mojej byłej szkole jest wolny etat. I tak zostałam nauczycielką w technikum, które sama ukończyłam. Po pięciu latach pracy w Tarnowskich Górach, aby częściej być w domu, wróciłam do Częstochowy i podjęłam pracę w Zasadniczej Szkole Zawodowej w Sosnowcu, do której codziennie dojeżdżałam pociągiem. Po roku pracy w Sosnowcu, dowiedziałam się, że zwolniło się miejsce w Zasadniczej Szkole Odzieżowej w Częstochowie. Wówczas udało mi się przenieść i podjąć pracę na miejscu. We wszystkich szkołach, w których pracowałam była bardzo dobra atmosfera.
Wracając do mojej pierwszej pracy, pamiętam dokładnie pierwszy dzień, była radość w sercu, ale i lęk. Ciekawa byłam, jak zareaguje młodzież i jak się odnajdę w gronie moich byłych profesorów. Wszystko potoczyło się dobrze, lepiej niż to sobie wyobrażałam. Dopóki nie znalazłam mieszkania, spałam w szkole, w gabinecie pomocy naukowych, ale nie na pomocach, tylko na rozkładanym fotelu (śmiech). Nie było źle, wszystko na miejscu, nawet stołówka piętro niżej. Opatrzność Boża czuwała nade mną, znalazłam wkrótce mieszkanie, wszystko układało się dobrze, tak w pracy, jak i w życiu prywatnym. Z tamtych lat mam naprawdę bardzo dobre wspomnienia. Do dziś utrzymuję kontakty z ludźmi, których wówczas poznałam.
I.K.: Mąż i dwójka dzieci, a więc obowiązki rodzinne. Jednocześnie praca zawodowa – poznawanie uczniów, przygotowywanie się do lekcji, sprawdzanie klasówek, rady pedagogiczne, wywiadówki, zapewne też zdarzające się problemy z „niesfornymi uczniami”, itd. Czy umiejętność pogodzenia tego wszystkiego, to tylko kwestia przygotowania do zawodu i dobrej organizacji pracy, czy może charyzmat – powołanie i pomoc z Niebios?
J.Ł.: Byłam nauczycielką zajęć praktycznych i przedmiotów zawodowych. Od samego początku swojej pracy w Tarnowskich Górach zostałam wychowawcą klasy i opiekunem samorządu szkolnego. Zajęcia praktyczne z różnymi klasami trwały od 7.15 do 19.15. Był to tak zwany system dwuzmianowy z jednogodzinną przerwą na obiad. Lekcje teoretyczne zaczynały się od 8-mej. Młodzież w tej szkole była z różnych regionów Polski. Większość to dziewczęta, ale byli też i chłopcy. W tym czasie nie przypominam sobie, aby uczeń zachowywał się niestosownie w stosunku do nauczyciela. Podobnie było w późniejszych latach pracy. Jako wychowawca zawsze starałam się dobrze poznać swoich wychowanków, abym w razie potrzeby mogła im pomóc. Zawsze chętnie służyłam im pomocą, gdy tego potrzebowali.
Kiedy zaczęłam pracować w Częstochowie, można powiedzieć, że miałam już spore doświadczenie pedagogiczne w pracy z młodzieżą. Pisanie konspektów, sprawdzanie klasówek, wystawianie ocen, konferencje pedagogiczne, wywiadówki, pochłaniały sporo czasu, ale przy dobrej organizacji pracy wszystko dało się pogodzić. Dla mnie najważniejszy w tym wszystkim był uczeń, któremu trzeba było wytłumaczyć dane zagadnienie lub pokazać jak wykonać konkretne ćwiczenie. Trzeba było dotrzeć nie tylko do jego umysłu, ale i serca. O tym na ile mi się to udało, świadczą dalsze losy moich uczniów. Większość z nich była dobrze przygotowana do pracy. Zostali cenionymi pracownikami w branży odzieżowej, ale nie tylko. Po maturze, pracując niektórzy kończyli studia zaoczne, różne kierunki, w tym pedagogikę, a następnie podejmowali pracę w szkolnictwie.
Mojego męża poznałam, kiedy już pracowałam w Częstochowie. Moi rodzice wówczas już nie żyli. Po dwóch latach znajomości, w 1979 roku, wzięliśmy ślub w kościele p.w. Podwyższenia Krzyża Świętego, bo tam wówczas była moja parafia. Jako pierwsza przyszła na świat Ewa, a rok później Krzysztof. Można rzec pełnia szczęścia, choć muszę przyznać, że czasami było nam trudno odnaleźć się w roli rodziców, bowiem byliśmy zdani sami na siebie. Mój mąż świetnie sprawdzał się w roli ojca, pomagał jak mógł w wychowywaniu dzieci. Do pracy zawodowej wróciłam po 4 latach od narodzin pierwszego dziecka, kiedy dzieci były już na tyle duże, że mogły pójść do przedszkola. Wówczas musiałam pogodzić obowiązki rodzinne z pracą zawodową. Kiedy wychodziłam do pracy, zabierałam dzieci i odprowadzałam je do oddalonego o prawie 2 km przedszkola, a następnie autobusem jechałam do pracy. Po lekcjach odbierałam dzieci z przedszkola, a kiedy ja nie mogłam ich odebrać, robił to mąż.
Siłę do swojej pracy czerpałam z rekolekcji zamkniętych, które odbywały się od 2 do 5 lipca przez kilka lat na Jasnej Górze, zaraz po Ogólnopolskiej Pielgrzymce Nauczycieli. Na jednych z nich ksiądz Mieczysław Rusiecki przytoczył na początku konferencji słowa „Przypatrzcie się bracia powołaniu waszemu” (1Kor 1,26), a następnie „Jedno jest Ciało i jeden Duch, bo też zostaliście wezwani do jednej nadziei, jaką daje wasze powołanie” (Ef 4,4). Zawsze traktowałam swoją pracę, jako powołanie. W połączeniu z dobrą organizacją pracy potrafiłam godzić obowiązki rodzinne z pracą zawodową. A było jej coraz więcej, gdyż w szkole po reorganizacji, oprócz zasadniczej szkoły zawodowej i technikum, utworzono klasy licealne, zawodowe i technikum zaoczne. Otwarto także studium zawodowe dla osób dorosłych, które chciały zrobić maturę, a ja zostałam opiekunem tej grupy. W praktyce oznaczało to, że prowadziłam lekcje także w soboty i niedziele. Podziwiałam osoby ze studium zawodowego, ich podejście do pracy i nauki. Po maturze niektórzy z nich pokończyli studia zaoczne, przeważnie pedagogiczne. Dziś pracują w szkolnictwie.
Wszystkie lata pracy przeżyłam bardzo intensywnie. Przepracowałam 35 lat, w tym 29 w jednej placówce. Cały ten czas bardzo dobrze wspominam. Do dziś spotykam swoje uczennice. Same podchodzą i pytają, czy je pamiętam. Nie zawsze je rozpoznaję, bo z upływem czasu młodzi się zmieniają, poważnieją, a ja według nich nic się nie zmieniam (śmiech). Te spotkania są zawsze bardzo miłe i wzruszające dla mnie. Obecnie utrzymuję bardzo serdeczne kontakty z moją byłą wychowanką Grażynką. Jest ona szczęśliwą żoną i matką. Ona również ma syna kapłana.
Jedna z moich ostatnich klas maturalnych, gdzie miałam wychowawstwo, kilka lat temu zorganizowała spotkanie, na które zostałam zaproszona. Oprócz mnie był zaproszony ks. Tomasz Dyjan, który uczył moją klasę religii. Byłam bardzo mile zaskoczona obecnością księdza. Spotkanie rozpoczęło się modlitwą, którą ks. Tomasz poprowadził, a potem był czas na wspomnienia. To dla mnie najlepsze świadectwo, że w moim przypadku to nie tylko była praca, lecz przede wszystkim powołanie.
I.K.: Proszę, pomówmy teraz, Janeczko, o Tobie jako matce kapłana. Dla mnie matki kapłanów są na wzór Maryi christoforos = niosące Chrystusa i jak Maryja wybrane, by oddać swych synów na służbę Bogu. A jak Ty odbierasz swoje wyróżnienie?
J.Ł.: Zawsze raduje się moje serce, kiedy mogę uczestniczyć w Najświętszej Ofierze sprawowanej przez mojego syna i że mogę przyjąć Komunię Świętą z jego rąk. Wiem też, że mój syn mnie kocha i modli się za mnie. Od dzieciństwa byłam wychowywana w duchu miłości do Boga, Kościoła i ludzi. Bo Kościół to nie tylko księża, ale przede wszystkim wierni. Moi rodzice nigdy nie żałowali ofiary na Kościół. Żyli uczciwie z pracy rąk. Byli w dobrych relacjach z ludźmi i nie zamykali przed nikim drzwi. Bez względu, czy ktoś był bogaty, czy biedny, zawsze mógł liczyć na ich wsparcie, nie koniecznie finansowe. Ten obraz domu rodzinnego kultywuję do dziś, jako matka kapłana. Obecnie staram się dawać dobry przykład innym. Na ile mi zdrowie i siły pozwalają, angażuję się w życie naszej parafii. Należę wraz z mężem do Parafialnego Koła Różańcowego, ja jestem w Róży św. Franciszka z Asyżu, a Grzegorz w Róży św. Józefa. Biorę czynny udział w spotkaniach modlitewnych. Poza tym jestem członkiem Rady Parafialnej i Akcji Katolickiej. Dziś jestem przekonana, że żarliwe modlitwy wszystkich wiernych, w tym moje, miały wpływ nie tylko na powołanie mojego syna, ale też na moje. Wszechmocny Bóg miał wobec mnie inny plan i mnie, matkę zabieganą, mającą mnóstwo wątpliwości, zatroskaną o swoje dzieci, wybrał na matkę kapłana. Z perspektywy czasu, wciąż z bijącym sercem, dziękuję Panu Bogu za to wyróżnienie i mówię: jestem szczęśliwa, że mam syna kapłana.
I.K.: Zdaję sobie sprawę, że wkraczam w sferę intymną, więc odpowiedz teraz na tyle, na ile możesz. Czy decyzja Twojego syna była dla Ciebie zaskoczeniem? Jak ją przyjęliście oboje z mężem?
J.Ł.: Irenko, trochę się już znamy z naszych wspólnych spotkań i wiem, że nie będziesz zdzwiona tym, co za chwilę usłyszysz. W dniu, w którym Krzysztof powiedział o drodze, jaką wybrał, czekałam na niego z obiadem wraz z Grzegorzem i Ewą. To był jego ostatni dzień matury, zdawał geografię. Wrócił szczęśliwy, przywitał się i powiedział, że zdał na piątkę. Podczas obiadu rozmawialiśmy o maturze i jego dalszej przyszłości. Wówczas Krzysztof powiedział, że ma nam jeszcze coś ważnego do powiedzenia. Domyślałam się, co może nam powiedzieć, ale pewności nie miałam. Dobrze znałam mojego syna, a serce matki nie mogło się mylić. Oświadczył, że nie pójdzie na studia do Krakowa, tylko wstąpi do Wyższego Seminarium Duchownego w Częstochowie. Grzegorz przyjął to spokojnie, Ewa nie była zdzwiona, bo jak się później okazało znała już od jakiegoś czasu plany brata, a ja mimo wszystko byłam zaskoczona. Dało się to zauważyć, bo po chwili ze łzami w oczach wyszłam do innego pokoju. Po krótkiej chwili Krzysztof przyszedł, siadł obok i objął mnie serdecznie. Tłumaczyłam mu, żeby się jeszcze dobrze zastanowił, bo to są bardzo trudne studia, że jest jeszcze bardzo młody i lepiej byłoby, żeby jednak najpierw poszedł na geografię, a jak będzie dalej trwać w tym postanowieniu, to wtedy pójdzie do seminarium. Nie byłam przeciwna jego powołaniu, ale wtedy, tak po ludzku, bałam się o jego przyszłość, jako kapłana, na przykład jak sobie będzie sam radził, gdy będzie chory. Krzysztof jednak nie zgadzał się ze mną. Powiedział, że jeżeli okaże się, że to nie jest powołanie, to wówczas zrezygnuje i zmieni kierunek studiów. Stało się tak, jak Bóg chciał. Wstąpił do seminarium i przez 6 lat wzrastał w swoim powołaniu oraz je umacniał.
I.K.: Ksiądz Krzysztof jest kapłanem już z pewnym stażem. Nie wątpię, że głęboko przeżyłaś jego święcenia i Mszę świętą prymicyjną. Jak je wspominasz po latach? Czy te przeżycia są wciąż świeże w Twoim sercu i w pamięci?
J.Ł.: Zanim odpowiem na to pytanie, myślę, że warto powiedzieć jeszcze parę słów o latach, które poprzedzały ukoronowanie jego studiów i jak te lata, które Krzysztof spędził w seminarium, wyglądały też z naszej perspektywy. Mój syn jest kapłanem prawie z 12-letnim stażem. Kiedy rozpoczynał studia było 36 alumnów, a ukończyło 14, w tym dwóch ze starszych roczników. Dzięki pewnego rodzaju przemianie, która stanowiła dzieło Boga, stawał się żywym narzędziem Chrystusa. Miał swoją wizję kapłana, którym sam chciał być. Przez cały okres formacji rozwijał również swoje zdolności wokalno-muzyczne, które przed wstąpieniem do seminarium były dla niego źródłem radości. Krzysztof śpiewał w chórze, scholi, pełnił posługę kantora, śpiewał w zespole seminaryjnym, a w wolnych chwilach grał na gitarze. Przez sześć lat, raz w roku, wszyscy rodzice alumnów z jednego rocznika, byli zapraszani na dni skupienia, które trwały od soboty do niedzieli. Był to dla nas owocny czas umacniania swojej wiary i towarzyszenia synowi na drodze powołania. Mieliśmy możliwość poznać innych rodziców przyszłych kapłanów. W czasie pobytu na dniach skupienia braliśmy udział w niedzielnej Mszy świętej, po której zawsze mieliśmy spotkanie z księdzem rektorem dr. Włodzimierzem Kowalikiem. Po nim mogliśmy indywidualnie porozmawiać z ks. Rektorem. Nie chcę, aby to zabrzmiało jak chwalenie, ale muszę to powiedzieć. Nigdy nie było żadnych uwag krytycznych na temat syna, wręcz przeciwnie, same miłe i pokrzepiające słowa. Dni skupienia kończyły się wspólnym obiadem, po którym rozjeżdżaliśmy się do domów.
Święcenia diakonatu Krzysztof przyjął 20 maja 2006 roku, w 16. rocznicę swojej Pierwszej Komunii Świętej. Uroczystość odbyła się w parafii p.w. Świętych Apostołów Piotra i Pawła w Zawierciu. Święcenia kapłańskie otrzymał w wigilię uroczystości Zesłania Ducha Świętego, dnia 26 maja 2007 roku w Bazylice Archikatedralnej w Częstochowie. Był to dla mnie piękny prezent na Dzień Matki. Zarówno święcenia diakonatu i prezbiteratu przyjął z rąk księdza arcybiskupa metropolity częstochowskiego Stanisława Nowaka. Wszystkie wydarzenia związane ze święceniami wspominam ze wzruszeniem, szybszym biciem serca i łzami w oczach. Pomimo tego, że upłynęło trochę czasu i pewne szczegóły umknęły, to przeżycia z tamtych dni są wciąż żywe.
Krzysztof Mszę świętą prymicyjną odprawił w naszej parafii 27 maja 2007 roku, w asyście dwóch diakonów i czterech kleryków, liturgicznej służby ołtarza i w obecności zaproszonych kapłanów oraz licznych wiernych, w tym rodziny i przyjaciół. Kazanie prymicyjne wygłosił ojciec duchowny WSD ks. Remigiusz Lota, spowiednik i kierownik duchowy mojego syna. Na koniec Eucharystii Krzysztof podziękował wszystkim, których Pan Bóg postawił na drodze jego powołania i udzielił uroczystego błogosławieństwa prymicyjnego. Ja dzisiaj ze swej strony, pragnę jeszcze raz gorąco podziękować byłemu ks. proboszczowi Andrzejowi Filipeckiemu, ks. wikariuszowi Andrzejowi Sewerynkowi, służbie liturgicznej, młodzieży, która przygotowała oprawę muzyczną, panu kościelnemu Tadeuszowi Woźniakowi, wspólnotom parafialnym, tym wiernym, którzy swoją pracą przyczynili się do uświetnienia tej uroczystości oraz wszystkim obecnym na tej Eucharystii.
I.K.: Jestem pełna podziwu i szacunku dla kobiet, które na synów-kapłanów patrzą oczami matek i zarazem „podopiecznych” kapłana. Kiedyś uczyły ich pacierza i prawd wiary, teraz słuchają ich nauk, być może i napomnień. Zastanawiam się, co się wtedy czuje?
J.Ł.: Dla mnie jest to jedno z trudniejszych pytań. Kiedy słucham homilii mojego syna czuję radość i dumę. Jednocześnie pojawia się w mojej głowie biblijne pytanie – „Skąd u niego ta mądrość?” – i mam przekonanie, że jest ona Bożym darem. Pytając go o sprawy dla mnie trudne i niezrozumiałe, mogę odkrywać, że ten, który jest moim synem, jako kapłan jest jednocześnie dla mnie ojcem wiary. Rodzi się wtedy we mnie poczucie bezpieczeństwa i to jest piękne.
I.K.: I jeszcze jedno delikatne pytanie, które – z oczywistych względów – muszę zadać. Jak, w dzisiejszym świecie, radzi sobie matka kapłana w sytuacjach nasilających się ataków na Kościół i Jego przewodników? Niekoniecznie osobiście na swojego syna…
J.Ł.: Każda wierząca, a co za tym idzie praktykująca matka, powinna modlić się za swoje dzieci. Jako matka kapłana czynię to samo, czyli modlę się za kapłanów, aby prowadzili życie zgodne z tajemnicą Pańskiego krzyża. Aby byli przede wszystkim wierni Bogu i pokorni, zgodnie ze słowami św. Pawła z Pierwszego Listu do Koryntian: „Każdy niech uważa nas za sługi Chrystusa i zarządców tajemnic Boga. Od zarządców zaś oczekuje się, by każdy z nich był wierny” (1Kor 4,1-2).
I.K.: Dziękuję, Janeczko, za udzielony wywiad i że mogliśmy bliżej poznać Ciebie i – w pewnym sensie – także inne matki kapłanów. Obfitości Bożych łask dla Ciebie i Twoich Bliskich.
J.Ł.: I ja bardzo dziękuję Irenko za rozmowę. Życzę błogosławieństwa Bożego i opieki Matki Najświętszej.
SWOJE ŻYCIE RODZINNO-ZAWODOWE OPARŁEM NA BOGU I JEGO ZASADACH MORALNYCH
Rozmowę z Ludwikiem Pastuchą przeprowadził ks. Stanisław Jasionek
Ks. Stanisław Jasionek: Szczęść Boże, Panie Profesorze! Wielką radość sprawił mi Pan swą gotowością do udzielenia wywiadu, związanego z Pana życiem i pracą. Należy Pan, bowiem, do nestorów polskiej nauki i ma tak wiele do przekazania naszym czytelnikom. Ma Pan, nadto, bardzo serdeczny stosunek do ludzi, ujmujący, pełen ciepła i dobroci. Współcześnie, na ten typ relacji międzyludzkich jest wielkie zapotrzebowanie. Moje pierwsze pytanie dotyczy Pana dzieciństwa i młodości…
Ludwik Pastucha: Urodziłem się w Nisku, województwie rzeszowskim, dnia 02 października 1924 roku, w rodzinie wielodzietnej. Było nas pięcioro rodzeństwa. Moja mama Paulina zajmowała się domem, a ojciec Józef pracował, jako policjant. Po wybuchu wojny, ojca zabili Rosjanie w Miednoje, a my z mamą wciąż uciekaliśmy przed wywózką na Sybir. Najpierw z Wołynia do Jaryczowa koło Lwowa, a potem z Jaryczowa do Niska.
Szkołę powszechną ukończyłem na Wołyniu, a potem zdałem do gimnazjum w Stalowej Woli. Niestety, wojna przerwała mi tę naukę. Zostałem wezwany do wojska, do Szkoły Broni Pancernej w Chełmie. Byłem w wojsku cztery lata, po których zwolniono mnie z uwagi na przedwojenne stanowisko mojego ojca.
Ks. S.J.: Te ciężkie doświadczenia czasu wojny z pewnością nie dały zapomnieć o sobie, także w czasie powojennym?
L.P.: Po tzw. małej maturze, którą zdałem w Katowicach, kontynuowałem naukę w Gliwicach. Mało brakowało, a oblaliby mnie na maturze, gdyż przewodniczący ZMP powiedział komisji egzaminacyjnej, że byłem przeciwny zdejmowaniu krzyży z sal wykładowych. Obroniła mnie profesorka historii, która odważnie przeciwstawiła się komisji egzaminacyjnej. To jednak skutkowało tym, że choć zdałem egzamin wstępny na Politechnikę Gliwicką, nie przyjęto mnie, łącząc moje katolickie poglądy z patriotyczną historią mojej rodziny. Oficjalnie powiadomiono mnie, że ze względu na brak miejsc nie zostałem przyjęty na uczelnię. Rozpocząłem, więc, naukę w Szkole Inżynierskiej w Częstochowie. Już, jako student byłem asystentem w katedrze matematyki, a potem termodynamiki tejże uczelni.
Ks. S.J.: Ta asystentura znamionowała już wtedy karierę naukową, nieprawdaż?
L.P.: Szkoła Inżynierska niedługo potem stała się Politechniką Częstochowską. Awansowałem na starszego asystenta, następnie adiunkta, gdyż w tym czasie obroniłem pracę doktorską na naszej politechnice. Habilitację robiłem we Wrocławiu. Znajomi ze środowiska naukowego mówili mi, że nigdy nie zostanę profesorem, bo jestem klerykałem. Nie przejmowałem się zbytnio tymi dywagacjami. Po kilku latach na częstochowskiej uczelni uzyskałem tytuł profesora nadzwyczajnego, a potem zwyczajnego. Pełniłem różne funkcje, m.in.: zastępcy kierownika laboratorium termodynamiki, dyrektora Instytutu i prodziekana Wydziału Budowy Maszyn. Po przejściu na emeryturę, przez 14 lat wykładałem jeszcze w Wyższej Szkole Zarządzania, problematykę związaną z termodynamiką fizyczną. Byłem na tejże uczelni promotorem 80 prac dyplomowych.
Ks. S.J.: Proszę, by Pan Profesor wyliczył swe naukowe osiągnięcia!
L.P.: Jestem promotorem trzech prac doktorskich i setek prac magisterskich, dyplomowych i tzw. przejściowych (wstępnych). Recenzowałem habilitacje, doktoraty, magisteria. Napisałem dwie książki naukowe z dziedziny termodynamiki, kilka skryptów dla studentów oraz kilkaset artykułów publikowanych w czasopismach naukowych. Jestem autorem kilkunastu patentów; są to urządzenia do rozdrabniania substancji stałych, szczególnie w przemyśle chemicznym. Moje naukowe osiągnięcia zostały nagrodzone: wyróżnieniami, dyplomami, nagrodami finansowymi oraz kilkunastoma odznaczeniami państwowymi.
Ks. S.J.: Profesorze, czy w Pana mniemaniu miłość do Boga, łączy się z umiłowaniem rodziny, Kościoła i Ojczyzny?
L.P.: Oczywiście, że tak! Jestem człowiekiem głęboko wierzącym. Swoje życie rodzinno-małżeńskie oparłem na Bogu i Jego zasadach moralnych. Swą żonę Danusię, która niestety zmarła rok temu, poznałem na studiach. Po ich ukończeniu pobraliśmy się w kościele św. Jakuba w sierpniu 1950 roku. Urodziło się nam dwoje dzieci – Magda i Maciej. Skończyli studia medyczne, posiadają doktoraty. Córka mieszka obecnie w Stanach Zjednoczonych, pracuje w Akademii Medycznej w Filadelfii, kierując laboratorium analiz klinicznych, a syn prowadzi prywatną klinikę w Szczecinie. Starałem się wraz z małżonką Danusią przekazać wartości religijne naszym dzieciom. Cieszę się z wnuków: wnuczki i wnuka, wierząc, że będą oni pielęgnować tradycje chrześcijańskie w swoich rodzinach.
Nie wyobrażam sobie życia bez modlitwy, niedzielnego uczestnictwa we Mszy świętej, sakramentu pokuty. Kiedy budowano kościół parafii św. Wojciecha, do której wówczas należeliśmy, razem z synem często pomagaliśmy w jego budowie, uczestnicząc w tzw. czynach społecznych. Także w inny sposób wspomagaliśmy proboszcza ks. prałata Józefa Słomiana. Razem z małżonką Danusią wspieraliśmy finansowo budowę naszego kościoła, także budowę świątyni Opatrzności Bożej, dom dla dzieci niewidomych w Laskach i KUL.
Jako wierzący i praktykujący katolik jestem przeciwny złośliwym atakom na Kościół i kapłanów, deprawacji dzieci i młodzieży, aborcji i pomniejszaniu znaczenia rodziny chrześcijańskiej. Mam prawicowe poglądy i dlatego kocham Polskę, swoją Ojczyznę i będę jej wiernym synem.
Ks. S.J.: Dziękuję za piękną wypowiedź. Pozwolę sobie na pewną niekonwencjonalną puentę: W pracy naukowej pana Profesora i jego działaniach, dostrzec można nie tylko termodynamikę techniczną, ale i termodynamikę ducha. Niech duchowe ciepło, które pan Profesor w sobie posiada, promieniuje na wszystkich, z którymi się Pan spotyka. Szczęść Boże!
KOCHAM MUZYKĘ I NIĄ ŻYJĘ!
Rozmowę z Piotrem Biazikiem przeprowadził ks. Stanisław Jasionek
Ks. Stanisław Jasionek: Poprosiłem o rozmowę Piotra Biazika, częstochowianina od urodzenia, wybitnego akordeonistę, pedagoga i animatora muzycznego.
Piotrze, opowiedz nam o swej karierze artystycznej, zanim poproszę Cię o scharakteryzowanie Twej obecnej sytuacji życiowej.
Piotr Biazik: Urodziłem się w 1971 roku w Częstochowie. Mając niecałe 7 lat rozpocząłem edukację w Szkole Podstawowej nr 31 oraz naukę gry na akordeonie. Moim pierwszym nauczycielem gry na tym instrumencie był pan Leszek Wojtasiński. Maturę zdawałem w Liceum Zawodowym. Jestem absolwentem Państwowej Szkoły Muzycznej II stopnia przy Zespole Szkół Muzycznych im. M. J. Żebrowskiego w Częstochowie. Kształciłem się w klasie akordeonu Mariana Brzóski. Będąc uczniem Szkoły Muzycznej, zacząłem już na siebie zarabiać. Rodzice sprzedali samochód syrenkę i kupili mi nowy akordeon „Weltmeister” oraz organy „Philipsa”. Grałem na studniówkach, zabawach, weselach w różnych składach muzyków. Wtedy mieszkałem już tylko z tatą, gdyż mama zamieszkała osobno. Tata bardzo dbał o moje wykształcenie muzyczne. Jest wielbicielem muzyki akordeonowej. Było nam ciężko. Brakowało czasu na odpoczynek, gdyż śpiewałem w chórach: „Pueri Claromontani” i „Pochodnia”.
Po uzyskaniu dyplomu w 1993 roku, podjąłem wyższe studia muzyczne, najpierw w Akademii Jana Długosza w Częstochowie, a po roku w Akademii Muzycznej im. Karola Szymanowskiego w Katowicach. Byłem w klasie akordeonu Joachima Pichury. W tejże uczelni, w 2001 roku, ukończyłem również studia podyplomowe. Studiując w Katowicach jeździłem do Warszawy na studia menadżerskie, które ukończyłem otrzymując dyplom menadżera kultury.
Ks. S.J.: Wiem, że nie był to koniec Twego muzycznego kształcenia…
P.B.: Istotnie, wciąż doskonaliłem swój warsztat muzyczny. Byłem na stażu w Litewskiej Akademii Muzycznej u Ricardasa Sfiackiewiciusa. W tejże wileńskiej uczelni rozpocząłem studia doktoranckie.
Ks. S.J: Od 1993 roku prowadziłeś działalność pedagogiczną…
P.B.: Tak, uczyłem w Zespole Szkół Muzycznych im. M. J. Żebrowskiego w Częstochowie, gdzie prowadziłem klasę akordeonu. Ponadto, pracowałem również w Młodzieżowym Domu Kultury w Częstochowie, gdzie prowadziłem zespół akordeonowy.
Ks. S.J.: Czy koncertowałeś?
P.B.: Koncertowałem w kraju i za granicą, z założonym przez siebie trio Ars Harmonica i Śląskim Kwintetem Akordeonowym, a także z różnymi zespołami, m.in. z Kwartetem Smyczkowym Quatro Staggioni oraz z zespołami z gatunku muzyki pop, m.in. z Teddy Bears, Button Hackers, Arek Skolik Checkmate Quintet.
Ks. S.J.: Jesteś laureatem szeregu nagród na międzynarodowych konkursach akordeonowych oraz nagród o charakterze państwowym…
P.B.: Tych nagród jest zbyt wiele, by o nich wszystkich wspomnieć. Otóż, w 1997 roku, otrzymałem – II nagrodę na Międzynarodowym Konkursie Akordeonowym w Reinach w Szwajcarii. Rok później na 51 Międzynarodowym Konkursie Akordeonowym „Coupe Mondiale” w Nijmegen w Holandii, gdzie naprawdę wspaniałych wykonawców było wielu, zdobyłem wysokie VII miejsce. W 2004 roku otrzymałem Nagrodę Prezydenta Miasta Częstochowy w dziedzinie „Muzyka”, za całokształt działalności koncertowej, pedagogicznej i społecznej, wzbogacającej życie muzyczne miasta. Także szereg nagród uzyskałem z zespołem Ars Harmonica.
Ks. S.J.: Piotrze, proszę o przybliżenie czytelnikom, jakie nagrody uzyskałeś z zespołem Ars Harmonica?
P.B.: Z zespołem Ars Harmonica w składzie: Piotr Hołołowicz, Daniel Lis i ja - Piotr Biazik, zdobyłem wiele nagród na konkursach akordeonowych, m.in.: w 1998 roku – II nagrodę na Międzynarodowym Konkursie Akordeonowym w Assenovgrad w Bułgarii; w tym samym roku – I nagrodę na Międzynarodowym Festiwalu Muzyki Akordeonowej w Przemyślu; w 2000 roku – I nagrodę na Międzynarodowym Konkursie Akordeonowym w Furstenfeld w Austrii.
Ks. S.J.: Trio Ars Harmonica brało udział w szeregu krajowych i zagranicznych festiwali muzycznych…
P.B.: Trudno je wszystkie wymienić. Były to, m.in.: Ogólnopolski Festiwal „Gwiazdy Promują” w Jeleniej Górze w latach 1998 i 2001; Międzynarodowy Festiwal Muzyki Kameralnej i Organowej w Trzebnicy w 2001 roku, XXXV Festiwal im. Jana Kiepury w Krynicy w tym samym roku, Międzynarodowy Festiwal Akordeonowy w Wiedniu w latach 2002 i 2004, Letni Festiwal Muzyczny w Płocku w roku 2002 i w tym samym roku – Festiwal Solistów i Zespołów Akordeonowych w Kotlinie i XII Międzynarodowy Festiwal Akordeonowy w Przemyślu. Zasiadałem również w jury konkursów akordeonowych, m.in. w jury XII Międzynarodowego Festiwalu Akordeonowego w Przemyślu, który się odbył w 2003 roku.
Ks. S.J.: Koncertowaliście także wiele…
P.B.: Zespół koncertował, m.in. z Płocką Orkiestrą Symfoniczną, Śląską Orkiestrą Kameralną, Orkiestrą Filharmonii Śląskiej w Katowicach, Orkiestrą KWK „Staszic”, Toruńską Orkiestrą Kameralną i Orkiestrą Filharmonii Częstochowskiej. Koncertowaliśmy w nowym składzie. Daniela Lisa zastąpił Jakub Mietła. W czasie wakacji graliśmy z Olą Rogowską rozrywkowo, jeżdżąc po całej Europie. Pożyczyliśmy z Opery Krakowskiej stroje mozartowskie i odbyliśmy szereg zagranicznych tournée koncertowych, m.in. w Austrii, Bułgarii, Litwie, Łotwie, Portugalii, Szwajcarii, Luksemburgu i we Włoszech.
Ks. S.J.: Jako akordeonista jesteś propagatorem nowego podejścia do muzyki akordeonowej i akordeonistyki, obejmującego wszechstronne spojrzenie na ten instrument, przejawiające się w łączeniu różnych gatunków muzyki, zarówno z zakresu muzyki poważnej, jak i rozrywkowej…
P.B.: Byłem inicjatorem szeregu imprez muzycznych, których celem była promocja akordeonu i muzyki akordeonowej. Chciałem, aby Częstochowa stała się miastem ważnym muzycznie. Zorganizowałem pierwszy w Częstochowie Międzynarodowy Konkurs Rozrywkowej Muzyki Akordeonowej „Konfrontacje”. Byłem dyrektorem trzech festiwali. W jednym z tych festwali poznałem Marcina Wyrostka. Zaprzyjaźniliśmy się. Zajął pierwsze miejsce w swoim przedziale wiekowym. Inicjowałem także Częstochowską Wiosnę z Akordeonem, Ogólnopolskie Warsztaty Akordeonowe, czy cykl koncertów „Akordeon wczoraj i dziś”. Miałem nawał pracy, gdyż nadal prowadziłem zajęcia muzyczne w Szkole Muzycznej, Domu Kultury, jak również w Akademii Jana Długosza. Zaczęła mnie boleć głowa. Tata upominał mnie, bym się wybrał do lekarza, ja jednak zwlekałem z tą wizytą.
Ks. S.J.: W roku 2004 przeżyłeś wielki dramat…
P.B.: Niesamowicie wielki dramat! Wracałem właśnie z kolegami z koncertu w Budapeszcie. Zatrzymałem się na czerwonym świetle w Bielsku-Białej, ale gdy zapaliło się zielone, nie ruszyłem dalej. Pękł mi tętniak w mózgu. Miesiąc przeleżałem w śpiączce. Lekarze operujący mnie w Bielsku-Białej nie dawali mi wielkich nadziei na uratowanie mego życia. Modliła się za mnie rodzina, przyjaciele, znajomi i fani. Po sześciu miesiącach wróciłem do domu.
Ks. S.J.: Przyjaciele Cię nie zawiedli i nie pozostawili w tym trudnym doświadczeniu?
P.B.: Zaraz zorganizowali koncert, z którego dochód przeznaczono na pokrycie kosztów mego leczenia. Odbył się w częstochowskim Młodzieżowym Domu Kultury. Tam też miały miejsce kolejne imprezy. Moi przyjaciele nie zapomnieli o mnie i cały czas wspierali moją rehabilitację. Zbierali pieniądze. Miałem duże wsparcie ze Szkoły Muzycznej i z Fundacji Braci Golców. Finansowo wspiera mnie także moja siostra Ania, mieszkająca w Nowej Zelandii.
Ks. S.J.: Po latach żmudnych ćwiczeń sparaliżowany jednostronnie Artysta znów chodzi i mówi. Porusza się już bez kuli, nadal jednak korzysta z pomocy masażysty i logopedy. Nadal tryska życiem i humorem. Piotrze, czy wierzysz, że jeszcze kiedyś zagrasz na scenie, zatańczysz i zaśpiewasz?
P.B.: Po przebudzeniu się ze śpiączki, przez trzy miesiące nic nie pamiętałem, ale nie dałem się chorobie. Chciałem, żeby jeszcze kiedyś ktoś posłuchał jak gram.
Ks. S.J.: Wiem, że ćwiczysz z kolegami, grasz na akordeonie, chodzisz na koncerty.
P.B.: Kocham muzykę i nią żyję. Gram na razie jedną ręką, trzymając swój ukochany akordeon. Moje ciało nie jest jeszcze w pełni sprawne, lecz coraz więcej ćwiczę. Niestety, mam jeszcze trochę sztywne łokcie, być może czeka mnie operacja, bo to przeszkadza mi w graniu. Utrzymuje się jeszcze afazja, która sprawia, że nie mogę jeszcze wypowiadać swoich myśli tak, jakbym tego chciał. Staram się jednak robić co mogę. Jestem zapraszany do prac jury, w czasie przesłuchań dzieci w Szkole Muzycznej oraz do innych imprez muzycznych.
Ks. S.J.: W trudnych dla Ciebie latach, oparciem psychicznym są Twoi rodzice. Mieszkasz z tatą Zbyszkiem, dla którego Twój los i rehabilitacją są najważniejszą sprawą w życiu.
P.B.: Tato opiekuje się mną niestrudzenie, towarzyszy mi w turnusach rehabilitacyjnych, choć sam boryka się z wieloma chorobami. Nie poddajemy się jednak, licząc na pomoc Bożą. Mama gości mnie co niedzielę w swym mieszkaniu. Zjadam z nią obiad i rozmawiam o różnych sprawach mojego życia. To mi pomaga mieć nadzieję, że powrót do zdrowia i pełnej artystycznej działalności jest możliwy.
Ks. S.J.: Powiedziałeś, że liczysz na pomoc Bożą…
P.B.: Bóg jest dla mnie najważniejszym oparciem. Modlę się wierząc, że dopomoże mi w powrocie do pełnej aktywności ludzkiej. Tak wiele rzeczy w moim życiu wydawało się beznadziejnie trudnych, a jednak modlitwa zanoszona do Boga przeze mnie i moich bliskich, przynosiła konkretne owoce. Sądzę, że Bóg dalej będzie mnie miał w swojej opiece. Liczę na Ciebie Ojcze!
Ks. S.J.: Dziękuję Ci, Piotrze za tę jakże ciekawą rozmowę. Życzę spełnienia Twych dobrych pragnień i marzeń oraz niesłabnącej wiary w pomoc Boga i ludzi.
NAUCZYŁAM SIĘ SZUKAĆ BOGA
I ODCZYTYWAĆ JEGO WOLĘ
Rozmowę z Heleną Leśniewską przeprowadziła Irena Karpeta
Irena Karpeta: Pani Helena Leśniewska jest osobą zaangażowaną w życie naszej wspólnoty parafialnej - będąc m.in. członkinią Duszpasterskiej Rady Parafialnej - i szerzej w życie Kościoła. Jest też kimś ważnym dla mnie osobiście – uważam ją za przyjaciółkę. Helenko, od jak dawna jesteś w naszej parafii? Czy pamiętasz jej początki? Czy jest coś, co szczególnie zapadło Ci w pamięć, czym chciałabyś się podzielić z nami i przyszłymi czytelnikami?
Helena Leśniewska: Jestem w parafii od początku, ale zbyt wielu wspomnień z tamtego okresu nie mam. To, co dla mnie było najpiękniejsze w tamtym okresie i co szczególnie zapadło mi w serce, to zaangażowanie parafian w budowę świątyni i pomoc dla ówczesnego proboszcza – ks. Andrzeja Filipeckiego, który sam bardzo ciężko fizycznie pracował. Wspominam też duże zaangażowanie młodzieży w oprawę Mszy świętych.
I.K.: Byłaś pracownikiem administracyjnym Politechniki Częstochowskiej, prowadziłaś życie rodzinne, powiedz proszę, jak zaczęły się Twoje ściślejsze związki z Kościołem. Czy ich początki to oazy młodzieżowe i Ruch Światło-Życie?
H.L.: Byłam przeciętnym katolikiem, raczej niedzielnym niż codziennym. Obowiązek wychowania trójki dzieci, w tym jednego chorego na cukrzycę, pochłaniały cały mój czas poza pracą. Poza tym, musiałam niejednokrotnie podejmować się dodatkowej pracy, aby finansowo podołać. Z perspektywy czasu wyznaję, że to nie ja znalazłam Boga, ale Pan Bóg znalazł mnie – zagubioną w codzienności niełatwego życia. Chyba bardziej przylgnęłam do Niego, kiedy choroba nowotworowa zamieszkała we mnie. Nie przestaję dziękować Bogu za to drugie życie, które trwa już prawie 24 lata. Ale to nie było jeszcze wszystko, co Bóg zaplanował dla mnie. Okres kształtowania mnie przez Boga trwał długo. Tak jak kropla wody, która spada na kamień i go rzeźbi, tak miłość Boża pomału mnie kształtowała działając poprzez osoby świeckie, kapłanów, a także najbliższą rodzinę. Dziś odczytuję, że takim prawdziwym czasem zakochania się w Bogu jest koniec roku 2009 i początek 2010, kiedy uczestniczyłam w Seminarium Odnowy Wiary zorganizowane przez Ruch Światło-Życie i naktórym po raz pierwszy przyjęłam Jezusa jako swojego Pana i Zbawiciela. Potem już prawdziwa, żywa droga z Jezusem – Panem i Zbawicielem. Latem Oaza Nowego Życia I stopnia, a w czasie roku szkolnego formacja w małej grupie w parafii. I tak przez trzy lata. Otrzymałam od Boga dary, których nie zatrzymuję dla siebie i, choć jestem tylko niedoskonałym narzędziem w ręku Pana, tak, jak umiem, staram się iść drogą, którą mi wskazuje, tam gdzie mnie posyła i posługiwać dla Jego chwały.
I.K.: Wielu osobom Ruch Światło-Życie jest znany, ale są tacy, którzy nie wiedzą, jaka jest jego geneza, cel i zadania. Przybliż je nam króciutko.
H.L.: Ruch Światło-Życie powstał z natchnienia Ducha Świętego, by w myśl Soboru Watykańskiego II, realizować odnowę Kościoła. Założycielem był sługa Boży ks. Franciszek Blachnicki (1921-1987). To on, od rekolekcji oazowych dla ministrantów i Krucjaty Wstrzemięźliwości, poprzez dalszy rozwój oaz wypracował cały system ewangelizacji i formacji obejmujący dzieci, młodzież i dorosłych. Ukształtowany w ten sposób Ruch Żywego Kościoła przyjął w 1976 roku nazwę „Ruch Światło-Życie”, określającą jego duchowość, metodę działania i charyzmat dany założycielowi. Ruch, jako dzieło Niepokalanej Matki Kościoła został Jej zawierzony przez kardynała Karola Wojtyłę. Odbyło się to w czerwcu 1973 roku w Centrum Ruchu w Krościenku nad Dunajcem. Ruch obejmuje ludzi różnego wieku i powołania: dzieci, młodzież, osoby dorosłe różnych stanów, małżeństwa, osoby samotne, kapłanów, zakonników. Małżeństwa tworzą w jego ramach Kręgi Domowego Kościoła. Cel i program Ruchu wyrażają w skrócie greckie słowa fos=światło i zoe=życie. W symbolu Ruchu, wpisane zostały one w znak krzyża z formułą „Światło-Życie”, oznaczając jedność światła i życia danych od Boga, a sprawcą jedności jest Duch Święty. Celem Ruchu jest formowanie dojrzałych chrześcijan i budowanie wspólnoty Kościoła poprzez ewangelizację i formację, odnowę liturgii, budowanie braterskich wspólnot oraz tworzenie dzieł mających na celu przemianę świata właśnie w duchu Ewangelii Chrystusowej. Duchowość uczestników Ruchu wyraża się w ciągłym pogłębianiu osobistej relacji z Jezusem Chrystusem, jako Panem i Zbawicielem. Jest to relacja miłości – całkowitego oddania się Jemu w wierze i posłuszeństwie na wzór Niepokalanej. Mocy, do takiego osobowego oddania się, udziela Duch Święty. Każdy uczestnik Ruchu, po etapie ewangelizacji prowadzącej do przyjęcia Jezusa za swojego Pana i Zbawiciela, uczestniczy w formacji deuterokatechumenatu i dalej we wspólnocie diakonii. Struktura Ruchu jest zgodna ze strukturą Kościoła.
I.K.: Dziękuję, a teraz spróbuj – z perspektywy czasu – powiedzieć czy i jak uczestnictwo w tym Ruchu zmieniło Twoje życie, relacje z Bogiem i stosunek do drugiego człowieka?
H.L.: Ruch jest tym miejscem, w którym Bóg postawił mnie, abym bardziej Go poznała i mocniej pokochała. Świadectwo wspólnoty dźwiga ku górze. Wspólna Eucharystia, modlitwa, adoracja uczą oddawać siebie Bogu i drugiemu człowiekowi, uczą służby bezinteresownej. Tak też stało się i ze mną. Posługa podczas rekolekcji pomogła mi posługiwać w czasie Eucharystii w parafii. Od czasu wstąpienia do Ruchu, czasu, kiedy spotkałam Boga żywego i prawdziwego, inaczej przeżywam Msze święte. Staram się codziennie uczestniczyć w Eucharystii. Zmienił się też mój obraz Sakramentu Pojednania – Pan Bóg dał mi stałego spowiednika. Otworzyłam się bardziej na Boga obecnego w drugim człowieku, zwłaszcza cierpiącym. Był taki okres, kiedy z koleżanką odwiedzałyśmy chorych w szpitalu, aby chociaż przez chwilę im towarzyszyć, coś przeczytać, pomodlić się. Były to osoby leżące przypięte do respiratorów. Sama też inaczej przeżywam czas, kiedy mnie dopada choroba i nie mówię o jakimś błahym przeziębieniu – pod koniec 2017 roku przeszłam operację kardiologiczną, a w ubiegłym roku lekarze wykryli u mnie poważną chorobę oczu. Dziś, w słabości bardziej widzę miłość Boga do mnie i za wszystko dziękuję. A że mogę jeszcze pomagać innym, uważam to za wielki dar od Boga.
Chciałabym jeszcze wspomnieć o rekolekcjach ignacjańskich, które kształtują moją wiarę. Pierwsze przeżyłam w 2013 roku u ojców Jezuitów w Częstochowie. Był to pierwszy etap ćwiczeń duchowych, których celem jest spotkanie Boga i przyjęcie Jego woli. Aby to osiągnąć trzeba wniknąć w siebie, poznać siebie samego. Służy temu m.in. ćwiczenie zachowania całkowitego milczenia. Na tych rekolekcjach nauczyłam się: kierować swoimi emocjami, wyciszenia wewnętrznego zwłaszcza na modlitwie, w czasie adoracji Najświętszego Sakramentu. Nauczyłam się szukać Boga i odczytywać Jego wolę, koncentrować się na treści modlitwy, a nie na sposobie medytacji. Dalej, zmienił się obraz mojego codziennego rachunku sumienia – nauczyłam się dostrzegać to, co Bóg uczynił, co dał mi w ciągu dnia i za wszystko Mu dziękować. Myślę, że umiłowanie słowa Bożego, rozważanie i pragnienie dzielenia się Nim z innymi, jest też owocem tych rekolekcji, w myśl 1. zasady życia duchowego, że "Bóg Cię kocha i ma dla Twojego życia wspaniały plan.
I.K.: Wiara w Boga i modlitwa, zwłaszcza brewiarzowa i różańcowa, towarzyszą Ci w codziennym życiu. Kochasz czytać i rozważać słowa Biblii. W niej znajdujesz drogowskazy dla siebie. Zapewne, dlatego zaangażowałaś się w prowadzenie Kręgu Biblijnego w naszej wspólnocie, aby innych „zarazić” miłością do Słowa Bożego…
H.L.: To prawda, Biblia jest dla mnie światłem i drogowskazem. Muszę jednak przyznać, że na początku mój udział w spotkaniach Kręgu Biblijnego został niejako „wymuszony”. To był chyba rok 2012. Nasz były organista bardzo mnie namawiał, abym poszła na te spotkania. Dałam się namówić, choć pytałam wtedy Pana Boga: po co ja mam tam chodzić? Mam formację w grupie, więc po co? A przecież Bóg wie, po co, kogo i gdzie posyła. Dzisiaj już znam odpowiedzi na te pytania. Przez pewien czas prowadziłam Krąg wspólnie z kapłanem, potem nadszedł czas prowadzenia samodzielnego pod opieką kapłana, tak, jak prowadzą grupy animatorzy w Ruchu. Zawsze odczuwam pomoc, wsparcie Ducha Świętego – bez Niego nic nie mogłabym uczynić. Staram się głosić Jezusa, a nie siebie. W tym roku może bardziej weszłam w ewangelizację grupy i spotkania poewangelizacyjne, jak to odczytałam na modlitwie. Po kilku miesiącach takiej formacji, trochę podobnej do formacji w Ruchu, widzę w życiu uczestników owoce duchowe tych spotkań. Być może, dlatego tyle radości daje mi prowadzenie Kręgu, bo razem idziemy za Jezusem, przez rozważanie Jego słowa we wspólnocie. Od przeszło dwudziestu lat jestem też w Różańcu (Bractwo za dusze czyśćcowe i konających) u ojców Dominikanów.
I.K.: Helenko, wychowałaś dzieci, dochowałaś się wnuków i prawnuków. Z pewnością są radością i dumą Twojego serca?
H.L.: Mam trójkę dzieci, pięcioro wnucząt i dwoje prawnuków. Choć nie spotykam się z nimi codziennie, bardzo ich kocham. Z całej gromadki, tylko jedna z córek z mężem, dwójka wnucząt i parka prawnucząt mieszkają w Częstochowie. Z nimi widuję się częściej – prawie zawsze w niedziele, a z pozostałymi z konieczności rzadko, więc … tęsknię za nimi.
I.K.: Pozwól, jeszcze jedno pytanie. Czy ktoś z Twoich Bliskich też angażuje się bardziej w życie Kościoła?
H.L.: Córka i zięć, którzy mieszkają w Częstochowie, są we wspólnocie Kościoła Domowego. W tym roku „pilotują” dwa nowe Kręgi Rodzin. Oboje angażują się w życie parafii p.w. św. Brata Alberta. Zięć jest nadzwyczajnym szafarzem Komunii Świętej.
I.K.: Dziękuję Helenko za poświęcony czas, udzielenie wywiadu, a przede wszystkim, że mogę się cieszyć Twoją siostrzaną przyjaźnią. Niech Bóg obficie błogosławi Tobie i Twoim Bliskim.
EDUKACJI NIE MOŻNA ODDZIELIĆ OD PROCESU WYCHOWANIA
Rozmowę z Kazimierzem Siciakiem przeprowadziła Irena Karpeta
Irena Karpeta: Nie bez powodu dzisiejszą rozmowę rozpocznę cytatem: „Takie będą Rzeczypospolite, jakie ich młodzieży chowanie”. Te słowa Jana Zamoyskiego – wielkiego kanclerza koronnego i wielkiego hetmana koronnego, doradcy Zygmunta Augusta i Stefana Batorego – przypomniał rodakom w dobie rozbiorów, Stanisław Staszic. Panie Kazimierzu, czy przyświecały one i Panu w pracy pedagoga? Czy, Pana zdaniem, słowa męża stanu z zamierzchłych czasów, nie są reliktem i nadal mogą być aktualne dla Polski?
Kazimierz Siciak: Uważam, że ludzie dążąc do doskonałości zawsze stawiali na edukację i możliwości rozumu, a edukacji nie można oddzielić od procesu wychowania. Rozwój człowieka i cywilizacji zaczyna się od wychowania dzieci i młodzieży. Nie byłoby żadnego postępu w nauce i w życiu, gdybyśmy nie edukowali się i nie chodzili do szkoły, więc uważam, że słowa Jana Zamojskiego były, są i nadal będą aktualne. Uważam też, że bez dobrego wychowania dzieci i młodzieży, żadne państwo nie ma przyszłości.
Pierwszymi nauczycielami młodego pokolenia są rodzice i starsze rodzeństwo. To do nich należy zadanie zaszczepienia w młodym pokoleniu cech godnego człowieka. Wartość rodziny składa się na wartość nie tylko poszczególnych jednostek, ale całego społeczeństwa. „Po owocach ich poznacie” – te słowa Pisma Świętego, najpełniej oddają prawdę, że późniejsze pokolenia są owocami pracy i wychowania swoich poprzedników: rodziców, szkoły i Kościoła. Dlatego w swojej pracy pedagogicznej, w mojej szkole, zwracałem uwagę nie tylko na wychowanie swoich podopiecznych, ale i ich rodziców.
I.K.: Zatem proszę nam opowiedzieć o tej szkole…
K.S.: Do naszej szkoły uczęszczali uczniowie z różnych środowisk, często trudnych. Uczyli się zawodu w różnych specjalnościach, praktycznie we wszystkich, jakie były potrzebne na rynku pracy. W niektórych okresach liczba uczniów przekraczała 1500. Zajęcia z konieczności trwały od godz. 615 do godz.2100. W zależności od kierunku zawodu, uczniowie chodzili do szkoły dwa lub trzy dni w tygodniu, w pozostałe dni odbywali praktyki w zakładach przemysłowych lub u rzemieślników prywatnych.
Pracowałem w dość specyficznym środowisku rodzin niebogatych, czasem rozbitych i niekiedy z problemem alkoholowym rodzica. Niektórym rodzicom trzeba było pomagać w pokonywaniu trudności wychowawczych z ich dziećmi. Innych należało edukować, bo nie rozumieli potrzeby wykształcenia dzieci, więc nie stawiali się na wywiadówki i wezwania do szkoły. Dotyczyło to przeważnie rodziców uczniów, którzy bardzo często opuszczali zajęcia lekcyjne, sprawiali duże problemy wychowawcze lub nie robili żadnych postępów w nauce. Do tych rodziców starałem się docierać indywidualnie poprzez wezwania na piśmie, telefonicznie lub osobiście udając się do ich domów. Zdarzało się, niestety, podczas takiej wizyty, trafiać na pijanych rodziców, inni stwierdzali: „on urzędnikiem nie będzie, ma się nauczyć zawodu”. Nie zrażałem się porażkami, a jako sukces traktowałem sytuacje, kiedy zaniedbani uczniowie kończyli szkołę i zdobywali wiedzę nie tylko w wybranych zawodach.
I.K.: Wspomniał Pan, że wychowanie zaczyna się w rodzinie. Proszę opowiedzieć o swojej…
K.S.: Urodziłem się na wsi, moi rodzice mieli niewielkie gospodarstwo rolne, jedyne źródło utrzymania. Mieliśmy bardzo trudne warunki bytowe – pochodzę z 11-osobowej rodziny. Do szkoły średniej miałem „pod górkę” – 10 kilometrów pokonywałem codziennie pieszo, a nieco później rowerem, ponieważ do mojej miejscowości nie kursowały autobusy. Wnuczce trudno uwierzyć, że dziadek kiedyś odrabiał lekcje przy lampie naftowej.
Do kościoła też blisko nie było, ale 4 kilometry nie były przeszkodą, by opuszczać Msze św. Z domu rodzinnego wyniosłem wiarę i zaufanie Panu Bogu bez względu na życiowe okoliczności. W tych niełatwych warunkach rodzice nauczyli mnie i rodzeństwo otwartości na potrzeby drugiego człowieka i umiejętności pomagania sobie wzajemnie. To była dobra życiowa szkoła altruizmu, która – mam nadzieję – zaowocowała w moim dorosłym życiu.
I.K.: Był Pan nauczycielem i wychowawcą kilku pokoleń. Proszę wrócić pamięcią do czasu, gdy wybrał Pan tę drogę i powiedzieć nam jak to się zaczęło i czy był to wybór własny, a może inspiracja czyjąś osobowością?
K.S.: Był to całkowicie mój wybór i nikt mi go nie doradzał, choć nie od razu myślałem, aby zostać nauczycielem. Po ukończeniu Technikum Ekonomicznego w Rzeszowie otrzymałem propozycję pracy księgowego w Nadleśnictwie Dynów. Kiedy już miałem rozpocząć pracę, przeczytałem ogłoszenie w „Nowinach Rzeszowskich” o możliwości studiów w Studiu Nauczycielskim Wychowania Fizycznego w Katowicach, więc złożyłem dokumenty, zdałem egzaminy, zostałem przyjęty i tak zaczęła się moja „kariera belfra”. Po ukończeniu Studium otrzymałem korzystną propozycję pracy w Technikum Energetycznym w Gliwicach. Jednak, kiedy zgłosiłem się do pracy, okazało się, że jej nie ma, a Kuratorium Oświaty w Katowicach skierowało mnie do Zasadniczej Szkoły Zawodowej w Częstochowie przy ul. Jasnogórskiej. Bliskość Jasnej Góry zadecydowała, że podjąłem tę pracę, choć nie było obiecywanego mieszkania. Przez jakiś czas „gnieździłem się” w izolatce w Zasadniczej Szkole Budowlanej, potem wynajmowałem mieszkania w Blachowni, w Dźbowie. Mimo tych przeciwności nie zrezygnowałem – praca z dziećmi i młodzieżą spodobała mi się bardzo i dawała ogromną satysfakcję. Okazało się, że jest to moja droga życiowa.
I.K.: A na tej drodze spotkał Pan też swoją drugą połowę…
K.S: Zgadza się, spotkałem Barbarę i po założeniu rodziny na stałe zamieszkaliśmy w Częstochowie. Urodził się nam syn. Uważam, że stworzyliśmy z Basią udany związek, w którym przeżyliśmy zgodnie 50 lat. Żona też pracowała – była księgową w Związku Nauczycielstwa Polskiego. Wspieraliśmy się wzajemnie, ale myślę, że większość obowiązków rodzinnych spoczywała na jej kobiecych barkach, zwłaszcza wtedy, kiedy podjąłem pięcioletnie studia na Akademii Wychowania Fizycznego we Wrocławiu. Powiem więcej – mój dyplom i tytułu magistra to też jej zasługa [śmiech].
I.K.: Włączał się Pan również w życie naszej wspólnoty parafialnej…
K.S.: Zawsze starałem się i staram, na miarę umiejętności i czasu, być przydatnym i pomagać także w parafii. Przez jedną kadencję byłem nawet zastępcą przewodniczącego Rady Parafialnej. Oboje z żoną należymy do Różańca Świętego.
I.K.: Ale wróćmy do wykonywanej pracy. Zgodzi się Pan ze mną, iż nauczyciel to nie tyle wyuczony zawód, co rodzaj powołania, to oddanie cząstki siebie – swego życia i serca – drugiemu człowiekowi? Tak też o tym pisał w jednym z wierszy ksiądz Jan Twardowski.
K.S.: Całkowicie się z tym zgadzam. Zaraz w pierwszym roku pracy zostałem wychowawcą i odtąd zawsze nim byłem, a bywały nawet okresy, kiedy byłem wychowawcą dwóch klas równolegle. Poznać w miarę problemy uczniów to był duży wysiłek. Wspomniałem już, że do naszej szkoły uczęszczała młodzież z mniej zamożnych rodzin, także z rodzin rozbitych, półsieroty i sieroty. Większość uczniów dojeżdżała z odległych miejscowości, w wielu z nich najpierw rowerem, a potem pociągiem czy PKS-em. Bardzo wnikliwie obserwowałem swoich uczniów i ich problemy. Niektórzy mieli trudności z przyswajaniem wiedzy teoretycznej. Po analizie okazywało się, że – zwłaszcza uczniowie klas zasadniczych – zaraz po zajęciach w szkole odbywali praktyki zawodowe i nie mieli już czasu na odrobienie zadań domowych. Inni mieli problemy rodzinne, np. ojca, który pił i wszczynał awantury. To nie było łatwe środowisko i trzeba było interweniować. Podejmowałem wtedy rozmowy z rodzicami, właścicielami warsztatów, w których odbywały się praktyki zawodowe, zgłaszałem problemy do szkolnego pedagoga. Uczniom z problemami materialnymi pomagałem załatwić otrzymanie zapomogi czy zakup najpotrzebniejszych artykułów typu buty czy kurtki. Rozwiązywanie tych i tym podobnych trudnych spraw traktowałem priorytetowo. Byłem szczęśliwy i dumny, jeśli udało się je rozwiązać pozytywnie. Czas poświecony zarówno moim podopiecznym, jak i innym, którzy zwracali się do mnie o pomoc, zawsze uważałem za czas niezmarnowany, dobrze zagospodarowany.
I.K.: Co w tej, niełatwej przecież pracy, było dla Pana źródłem satysfakcji, dawało radość? Czy coś stanowiło trudność? I, z perspektywy czasu, nie żałuje Pan swego wyboru?
K.S.: Stanowczo i z całą odpowiedzialnością stwierdzam, że nie żałuję swego wyboru. Świadczy już o tym fakt, że w jednej szkole przepracowałem 40 lat, ostatnie 10, jako zastępca dyrektora. Muszę przyznać, że podejmując pierwszą pracę myślałem, iż będzie to tylko pewna próba. Wtedy nie przypuszczałem, że stanie się pierwszym i jedynym zawodem. Po latach doszedłem do wniosku, że już Studium Nauczycielskie dało mi solidne podstawy pracy pedagoga. Trafiłem w tej uczelni na wspaniałych wykładowców praktyków, szczególnie z metodyki nauczania, którzy przygotowali nas solidnie do pracy. Dobre przygotowanie teoretyczne umożliwiło mi w praktyce prowadzić ciekawe zajęcia i mieć z tego satysfakcję. Młodzież bardzo chętnie uczestniczyła w zajęciach wychowania fizycznego, a moją radością były wyniki sportowe uzyskiwane przez wychowanków podczas różnego rodzaju rywalizacji sportowych. Część uczniów podejmowała też treningi w klubach sportowych doskonaląc swoje umiejętności w różnych dyscyplinach. Miałem wielką radość i satysfakcję, kiedy absolwenci przychodzili do szkoły ze zdobytymi medalami i chwalili się swoimi osiągnięciami.
Oprócz pracy z młodzieżą zajmowałem się również rekreacją i sportem nauczycielskim. Dzięki moim staraniom powołaliśmy w latach dziewięćdziesiątych Towarzystwo Krzewienia Kultury Fizycznej i Turystyki „Pedagog”, które zrzeszało nauczycieli chętnych do uczestniczenia w zajęciach rekreacyjnych. W Stowarzyszeniu działały sekcje siatkówki, koszykówki, pływania, piłki nożnej, tenisa stołowego. Braliśmy udział w ogólnopolskich spartakiadach nauczycielskich na terenie całego kraju.
Doceniono moją pracę zawodową i społeczną przyznając mi: Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski, Medal Komisji Edukacji Narodowej, Złoty Medal Zasłużony Działacz Kultury Fizycznej, nagrody Kuratora Oświaty, Medal 50-lecia Szkolnego Związku Sportowego, Medal 60-lecia Towarzystwa Krzewienia Kultury Fizycznej. I jak tu nie mówić o satysfakcji?
I.K.: Szczerze gratuluję, to piękny dorobek i cenne odznaczenia. Zapytam jeszcze czy ktoś z Pana rodziny był lub jest pedagogiem? Może ktoś tę odpowiedzialną drogę uczenia i wychowywania, kształtowania młodych ludzi przejął po Panu?
K.S.: Jestem pierwszym pedagogiem w rodzinie, ale już nie jedynym. Nie przypuszczałem, że ktoś z bliskich podejmie ten trud. Zaskoczył mnie syn Robert, który – po ukończeniu Politechniki Częstochowskiej i dwuletnich studiów pedagogicznych – zdecydował, że podejmie pracę w szkole. Z żoną nigdy nie rozmawialiśmy z nim na ten temat, zdecydował sam, podobnie jak ja przed laty. Pracę, jako nauczyciel przedmiotów zawodowych oraz informatyki podjął w Zespole Szkół Mechaniczno-Elektrycznych w Częstochowie przy ul. Targowej, której jest absolwentem. Pracuje w tej szkole już ponad dwadzieścia lat i widzę, że jest zadowolony. Zawód nauczyciela wykonuje również moja synowa Renata. Jest absolwentką WSP w Częstochowie (obecnie uniwersytet) Wydziału Filologia Polska i zgodnie z wykształceniem uczy języka polskiego. Ciekawe, czy ich córka a moja wspaniała wnuczka Hania, która jest w szóstej klasie podstawówki, pójdzie naszymi śladami?!
I.K.: Lata Pana pracy, Panie Kazimierzu, przypadły w czasie, kiedy nauczanie religii wróciło do szkół. Pana szczególną zasługą jest, że wtedy, kiedy był Pan zastępcą dyrektora szkoły, wychowawcą klasy został katecheta – ojciec paulin, a więc osoba duchowna. To prawdziwy ewenement, bo do dziś w szkole państwowej świeccy katecheci raczej nie pełnią obowiązków wychowawcy. Jak to się wtedy udało?
K.S.: W powojennej polskiej rzeczywistości lekcje religii były wprowadzane do szkół i usuwane. W roku 1991 katecheza powróciła do szkół po kilku dziesięcioleciach i, mam nadzieję, już na stałe. Wtedy towarzyszyły temu burzliwe dyskusje. Również w pokoju nauczycielskim podczas przerw lekcyjnych toczyły się wprost „dysputy teologiczne”. Nauczanie religii w szkole wynika z praw podstawowych człowieka, zwłaszcza z prawa do wolności religijnej, z prawa do wykształcenia (obejmującego nauczanie i wychowanie) oraz prawa rodziców do nauczania i wychowania ich pociech zgodnie z ich przekonaniami religijnymi. Lekcja religii jest przedmiotem szkolnym i jest tak samo zorganizowana jak inne przedmioty. Nauczanie religii nie sytuuje się wobec przedmiotów nauczania, jako coś dodatkowego, lecz stanowi element koniecznego dialogu interdyscyplinarnego. Katecheci wchodzą w skład rady pedagogicznej szkoły i są jej pełnoprawnymi członkami, zyskują prawa i przyjmują obowiązki, podobnie jak nauczyciel każdego innego przedmiotu.
W naszej szkole mieliśmy szczęście pracować ze wspaniałymi katechetami. Wspomnę dwóch paulinów o. Jarosława Obroślaka i o. Jana Zinówko. W roku 1990 podjęliśmy starania o wyrażenie zgody na objęcie stanowiska wychowawcy klasy przez o. Jarosława. Sprawa nie była prosta, gdyż decyzję mogło podjąć jedynie ówczesne Ministerstwo Oświaty i Wychowania w Warszawie. Wysyłane pisma z prośbą o wyrażenie zgody oraz wyjazd delegacji szkolnej z udziałem rodziców odniosły wreszcie pozytywny skutek. Decyzja ta była zapewne ewenementem w Polsce, ale udało się. Boża Opatrzność nad nami czuwała i o. Jarosław został wychowawcą klasy I Technikum Mechanicznego. To była bardzo dobra decyzja, gdyż o. Jarosław był lubiany, zarówno przez młodzież jak i grono nauczycielskie. Wykazał się śmiałymi inicjatywami i niebanalnymi pomysłami wychowawczymi, służącymi wszechstronnemu rozwojowi jego podopiecznych. Zorganizował dla tej klasy „zieloną szkołę” i wiele wycieczek, wspierał korepetycjami, prowadził rekolekcje zamknięte, mobilizował do prac na rzecz szkoły, dzięki jego zaangażowaniu i wsparciu Jasnej Góry powstała w szkole pracownia katechetyczna. Właśnie uczniowie o. Jarosława w soboty i w czasie ferii zimowych pracowali przy nadaniu sali lekcyjnej sakralnego charakteru. Dużym wsparciem służył też zasłużony dla szkoły katecheta o. Jan Zinówko. 31 marca 1993 roku salę katechetyczną poświęcił Jego Ekscelencja Ksiądz Arcybiskup dr Stanisław Nowak. Informacje o tym fakcie natychmiast rozeszły się po Częstochowie.
Z inicjatywy tych dwóch ojców paulinów, w roku 1990 wprowadzono w naszej szkole piękną tradycję składania ślubowania przez uczniów klas pierwszych. Słowa roty napisała polonistka Grażyna Bochenkiewicz. Pierwsze ślubowanie, dzięki życzliwości ks. dr. Bronisława Predera – ówczesnego proboszcza parafii archikatedralnej, odbyło się w sali katechetycznej przy katedrze. W uroczystości uczestniczył ówczesny wicewojewoda częstochowski Janusz Wójcik. W następnych latach ślubowania organizowane były już w klasztorze Ojców Paulinów na Jasnej Górze, dzięki życzliwości kolejnych ojców przeorów i pozostałych zakonników. Ślubowania w naszym sanktuarium narodowym traktowane były, jako wielkie wyróżnienie i moralne zobowiązanie. Ceremonia zawsze miała charakter uroczysty i uczestniczyli w niej przedstawiciele Kuratorium Oświaty, władze oświatowe i samorządowe, Ojcowie Paulini, przedstawiciele Kurii Metropolitalnej, nauczyciele, wychowawcy, rodzice i rodziny uczniów.
I.K.: Często można spotkać się z wypowiedziami nauczycieli, iż – wciąż po latach – łączy ich serdeczna więź emocjonalna z wychowankami. A jakie są Pana odczucia? Zapewne są wychowankowie, którzy nadal utrzymują kontakty z Panem i mógłby Pan przytoczyć niejedną ciekawą historię. Słuchamy.
K.S.: Przyznaję, że z przyjemnością wspominam spotkania z absolwentami naszej szkoły, szczególnie z klas, w których byłem wychowawcą. Do takich spotkań dochodziło i dochodzi często nieoczekiwanie: w pociągu, w autobusie czy na ulicy. Nie wszystkich od razu można rozpoznać, bo z upływem czasu… To bardzo miłe i wzruszające chwile, kiedy byli wychowankowie podchodzą i pytają: czy mnie pan pamięta? Byłem pana uczniem, albo: uczyłem się wtedy, gdy był pan zastępcą dyrektora. Powracają wspomnienia, chwalą się swoimi osiągnięciami życiowymi i zawodowymi. Szczególnie miłe były wspomnienia, kiedy – po ukończeniu szkoły – przychodzili pochwalić się zdobytymi medalami za osiągnięcia sportowe. Spotykam też swoich absolwentów w warsztatach samochodowych, których są właścicielami. Miałem kilka zaproszeń na śluby i wesela swoich wychowanków. Niektórzy chwalą się swoimi małżonkami i dziećmi a nawet wnuczętami. W naszej parafii też spotykam absolwentki i absolwentów, z którymi po Mszy Św. zatrzymujemy się na chwilę, by zamienić kilka słów. Bardzo cenię te spotkania z byłymi wychowankami.
I.K.: Jestem Panu bardzo wdzięczna za interesującą rozmowę, która wiele wniosła do wzajemnego poznawania się naszej parafialnej wspólnoty. Życzę częstych, radosnych spotkań i miłych rozmów z wychowankami. Szczęść Boże na długie lata życia dla Pana i Najbliższych.
RUCH „ŚWIATŁO-ŻYCIE” KSZTAŁTOWAŁ MNIE I PROWADZIŁ DO BOGA
Rozmowę z Agnieszką Purgal przeprowadziła Irena Karpeta
Irena Karpeta: Pani Agnieszka Purgal jest osobą łączącą w sobie liczne powołania. Wymienię je chronologicznie: żona, matka, katechetka, ostatnio także studentka. Porozmawiajmy o nich, Pani Agnieszko. Zacznijmy od dwóch pierwszych, które są zakorzenione w Prawie Bożym i w prawie naturalnym. Zacznijmy od rodziny, jakże często dziś wyśmiewanej i zwalczanej, często przeżywającej kryzysy. Prosimy o kilka słów o rodzinie, w której Pani wyrosła i tej, którą Pani założyła.
Agnieszka Purgal: Bardzo dziękuję Pani Irenko za to wyróżnienie. Rozmowa ze mną?... Cóż, mam nadzieję, że będzie to raczej świadectwo życia. Jeśli chodzi o liczne powołania to myślę, że najważniejszym z nich jest być dzieckiem Bożym. Z mocy Chrztu św. i dzięki opiece Dobrego Ojca idę drogą, którą wytyczył mi Pan i którą wybrałam, jako swoją. Faktem jest to, o czym Pani mówi, iż we współczesnym świecie rodzina i jej wartość jest bardzo wyśmiewana, a nawet obrażana. Dla mnie ona stanowi dar, tajemnicę i zadanie – jak nauczał św. Jan Paweł II. Jego myśli o rodzinie są mi najbliższe. Tak właśnie postrzegam i dom rodzinny i ten, który tworzę z mężem Dariuszem i dziećmi – Urszulą i Wojtkiem. Dziękuję Bogu, że mogłam dorastać i rozwijać się w pełnej rodzinie z mamą, tatą i rodzeństwem – siostrą i bratem. To cenny dar, jaki otrzymałam od Boga. Rodzice zaszczepili w nas miłość do Boga i drugiego człowieka. Bardziej kierowali się w życiu tym, żebyśmy byli dobrzy, niż żeby nam było dobrze.
Moje dzieciństwo to czas PRL-u, stan wojenny, żywność z darów i wszystkie artykuły wydzielane na kartki. To hartowało rodziców, a przez nich i nas, by stawiać w życiu na wartości, a nie gonić za dobrobytem. Nauczyliśmy się cenić to, co się ma i dziękować za to Bogu. Nauczyliśmy się, że miłość do drugiego człowieka, to umiejętność ustąpienia, dzielenia się, jak tą czekoladą na kartki, którą w niedzielne popołudnie mama dzieliła na małe cząstki i rozdawała, sama biorąc na końcu.
Wiara w Boga zawsze była obecna i ważna w naszym domu, który miał wtedy charakter wielopokoleniowy – mieszkaliśmy z rodzicami mamy. Stąd, na moje dorosłe życie i przyszłe wybory mieli wpływ również dziadkowie – szczególnie tata mojej mamy. Dla mnie rodzina to wspólnota, w której wzrastamy, rozwijamy się, odkrywamy talenty, marzymy, by „wyfrunąć z gniazda” i założyć własne. Taki obraz rodziny noszę w sercu. Dom rodzinny pomógł mi wybrać dalszą życiową drogę, przyjął mojego męża jak kolejnego syna i z radością patrzył na rozwój młodego małżeństwa. Pan Bóg zabrał już do siebie moją mamę, a tata i rodzeństwo dalej są dla nas wsparciem. Dziś razem z mężem podejmujemy każdego dnia troskę o wychowywanie naszych dzieci i budowanie z Bogiem naszej rodziny. Mamy też swojego orędownika w niebie, który będąc najbliżej Pana wyprasza nam wiele darów i łask.
I.K.: Co sądzi Pani o roli tradycyjnej rodziny chrześcijańskiej we współczesnym świecie? Wspomniała już Pani, że dom rodzinny miał wpływ na Pani wybory życiowe…
A.P.: Nie powiem nic nowego. Oczywiście, rodzina bez wątpienia była, jest i będzie fundamentem społeczeństwa. Choć współczesne ideologie walczą z rodziną, nic tego nie zmieni, bo rodzina jest dziełem Boga Ojca, uświęconym narodzeniem Syna Bożego. To najpiękniejsza kolebka, w której człowiek przychodzi na świat, dojrzewa, dorasta, starzeje się, a wreszcie umiera. Mój dom rodzinny kształtował moje dzieciństwo, lata szkoły średniej i studiów. To tu rodziły się moje pragnienia, marzenia i pasje. Zdecydowanie miał wpływ na to, kim dziś jestem, jak staram się żyć, w Kogo wierzę i jakie wartości wyznaję. Szczególnymi wartościami, które wyniosłam z mojego domu rodzinnego są: pracowitość, odpowiedzialność, szacunek. Oboje z mężem staramy się przekazywać je następnemu pokoleniu.
I.K.: Zapewne – obok domu rodzinnego – wiarę Pani i Męża kształtował od najmłodszych lat Kościół. Czy angażowała się Pani w duszpasterstwo dziecięce lub młodzieżowe?
A.P.: Moja rodzina żyje wiarą i wychowuje do wiary. Wspólnota Kościoła i rodziny to spójne części całości. Nigdy sprawy Kościoła i wiary nie były sprawami tylko osobistymi każdego z nas. Rodzice troszczyli się o nasze wychowanie religijne. U mnie i męża jest podobnie. Tak się składa, że moja droga w Kościele – rozpoczęta przez Chrzest święty – ma początek wtedy, gdy św. Jan Paweł II rozpoczynał swój pontyfikat, a ja wzrastanie w Kościele. Jeśli chodzi o duszpasterstwo dziecięce, to moje zaangażowanie ograniczało się do Eucharystii świątecznej i niedzielnej, nabożeństw oraz katechezy przy parafii. Chcę tu zaznaczyć, że dzieciństwo to czas, kiedy pociągają nas do Boga przykłady starszych. Dla mnie takim wzorem był szczególnie tata mojej mamy – człowiek bardzo mądry i głęboko wierzący. Pamiętam jak budziłam się nad ranem, a dziadek już od 430 modlił się, czytał Pismo święte. Wspaniały, dobry, kochający człowiek, który niestety nie doczekał mojego wyfrunięcia w dorosłość.
Lata szkoły średniej, to odkrywanie charyzmatu Ruchu Światło-Życie, dobrej i rzetelnej formacji duchowej. W nim dorastałam, jako uczestnik i animatorka. Przez tę wspólnotę swoje dorosłe życie naznaczyłam członkostwem w Krucjacie Wyzwolenia Człowieka. Podążając za głosem odkrycia powołania do małżeństwa, związałam się z człowiekiem również z Ruchu. Dziś, kiedy wspominam ten czas, tęsknię do piątkowych spotkań Oazowych, wyjazdów rekolekcyjnych czy adoracji Najświętszego Sakramentu.
I.K.: A w dorosłym życiu…
A.P.: Cóż, dorosłe życie to matura i wybór studiów… nie od razu teologicznych. Miałam swoje plany, ale Pan Bóg poprowadził mnie inaczej Trochę zbuntowana przyjęłam Jego wolę, a w nagrodę … otrzymałam męża [śmiech!]. Dorosłość, to kontynuacja działalności ewangelizacyjnej w Ruchu Światło-Życie, liczne rekolekcje, misje ewangelizacyjne, w których posługiwałam. Potem przyszła teologia… Powoli wzrastało we mnie pragnienie katechizowania – droga, na której, być może, przydam się Bogu. Po okresie narzeczeństwa, przyjęliśmy sakrament małżeństwa i wtedy – z pomocą naszemu dalszemu duchowemu wzrastaniu – przyszedł Ruch Światło-Życie, który obejmuje również małżeństwa i rodziny przypominając, że rodzina ma stawać się kościołem domowym, w którym Bóg objawia swoją miłość. Dlatego, kolejnym etapem było zaangażowanie w Krąg Domowego Kościoła przy naszej parafii. Z czasem, odkrywając powołanie do małżeństwa i rodzicielstwa musieliśmy, niestety, ograniczyć intensywność zaangażowania w Krąg Domowego Kościoła. Kolejnym wyzwaniem stała się praca. Oboje z mężem katechizujemy przybliżając Boga dzieciom i młodzieży. Aby być dobrym narzędziem Boga i nie zaciemniać sobą Jego obrazu, szukaliśmy doskonalenia swojej formacji duchowej w ogniskach rekolekcyjnych Sióstr Zawierzenia. Piękno, bogactwo treści i spotkań z Bogiem odkrywamy od kilku lat przez rekolekcje ignacjańskie. To reguła duchowych ćwiczeń św. Ignacego z Loyoli – wielkiego świętego, który oddał się Bogu i pozwolił Mu działać w życiu. Są to rekolekcje indywidualne, zamknięte, przeżywane w milczeniu i kontemplacji. Po każdym roku „dawania”, z radością i nadzieją wyjeżdżamy na te rekolekcje, aby tam „ładować akumulatory” i słuchać Pana. I tak, nie tracąc kontaktu z Ruchem Światło-Życie, dołożyliśmy jeszcze drogę rekolekcji ignacjańskich, aby wzrastać w wierze. Polecam i zachęcam.
I.K.: Zatem, z czasem naturalne stało się podjęcie decyzji, by katechizować następne pokolenia. Może coś jeszcze przyczyniło się do tego? Czyjś przykład?
A.P.: Jak wspomniałam, Ruch Światło-Życie kształtował mnie i prowadził do Boga. Tu pokonywałam własne słabości, otwierałam się na innych ludzi, rozwijałam talenty, prowadziłam spotkania. Oczywiście, przez te lata, wiele osób i ich przykład, sposób pracy i świadectwo życia pozwoliły mi przyglądać się misji katechety. Nie chcę nikogo pominąć ani wybierać szczególnie, dlatego nie będę nikogo wymieniać z imienia i nazwiska. Chcę powiedzieć, że przez żywe przykłady – począwszy od nauczania kapłanów, przez osoby zakonne i świeckie – mogę rozwijać swój warsztat katechetyczny. Staram się docierać do dzieci i młodzieży z prawdą, że Bóg kocha każdego człowieka i ma dla niego wspaniały plan.
I.K.: Katecheta przybliża Boga dzieciom i młodzieży, a ich prowadzi ku Niemu. Czy, Pani zdaniem, powinien też być dobrym pedagogiem? Jakie cechy powinny wyróżniać dobrego katechetę od innych nauczycieli?
A.P.: Istnieje wiele pięknych i mądrych definicji określających, kim jest i jaki powinien być katecheta, jakie cechy pozwalają mu pełnić tę misję. Dla mnie katecheta jest świadkiem spotkania z Bogiem. Osobiście pociągają mnie przykłady, według których staram się żyć i pracować. Oczywiście, wiedza, przekazywanie nauczania Pana Jezusa i Kościoła są podstawą, ale trzeba prowadzić młodych do spotkania z Bogiem w Eucharystii i sakramentach, do osobistej relacji z Nim. Często musimy przewartościowywać swój przekaz katechetyczny, dostosowywać go do specyfiki uczniów czy klasy. Dziecko to uważny obserwator. Trzeba być najpierw bardziej ojcem i matką dla swoich wychowanków, niż sztywnym wymagającym nauczycielem, co, z kolei, nie oznacza stawania się „kumplem” i partnerem dla uczniów. Religia jest pięknym przedmiotem, który dowartościowuje człowieka i prowadzi go do spotkania z Bogiem. Młodzi muszą mieć wokół siebie ludzi, na których mogą się oprzeć, by czuć się bezpiecznie. Nieodzowną częścią naszego nauczania i katechizowania jest pedagogika. Również wiedzy z dziedziny psychologii, metodyki i dydaktyki nie można pominąć w katechezie. Aby choć trochę zrozumieć proces rozwoju wiary u dzieci, musimy bazować na wiedzy w wymienionych dziedzinach. Jednak wiara jest łaską i tylko Bóg w sobie wiadomy sposób działa w człowieku, jeśli ten Mu na to pozwoli. Ponadto, katechecie nie wolno zapominać o własnym rozwoju duchowym, wzrastaniu w wierze i życiu sakramentalnym. Dbają o to księża proboszczowie i prefekci oraz Wydział Katechetyczny, dając sposobność do licznych warsztatów, szkoleń czy dni skupienia. Jednak katecheta musi też przejść na proces samowychowania. Mnie szczególnie pomaga w tym czytanie Pisma Świętego.
Jeśli chodzi o cechy charakteru czy osobowości, to mogłabym wymienić ich wiele, jednak sprowadzę je do wspólnego mianownika, którym jest miłość. Najpierw trzeba otworzyć się na miłość Boga do samego siebie, ona rozlewa się na wszystkie wymiary naszego życia. Miłość Boża przenika pracę, nauczanie, wychowywanie siebie i pokoleń. Ta miłość przejawia się przez pracowitość, poświęcenie, oddanie siebie na służbę Bogu i ludziom. Staram się, by dzieci nie tylko dowiadywały się ode mnie o Bogu, lecz, aby mogły zobaczyć Go w moim życiu.
I.K.: W moim mniemaniu, mistrzem dla każdego katechety jest Mistrz z Nazaretu. Zapytam, więc: kto może zostać katechetą, jakie warunki trzeba spełnić, by móc uczyć religii? Czy potrzebne są jakieś predyspozycje?
A.P.: To prawda! Mistrz z Nazaretu – Pan Jezus dał nam przykład głoszenia Dobrej Nowiny. Słowa i czyny Syna Bożego najpełniej objawiają nam Ojca. Św. Matka Teresa z Kalkuty często podkreślała, że chce być przeźroczysta, co znaczyło, że chce, aby ludzie patrząc na nią, dostrzegali Jezusa, aby przechodziło przez nią światło Bożej mądrości, mocy i łaski. W swojej pracy staram się nie zaciemniać sobą obrazu Boga, nie przesłaniać Go swoim „ja”, wygórowaną ambicją czy wymaganiami względem uczniów. Staram się oddawać siebie, swój czas i umiejętności na Bożą służbę. Potrzebuję jednak znalezienia równowagi, by dzień łączył wszystkie moje działania i nie wzbudzał w rachunku sumienia poczucia winy zaniedbania, szczególnie domu czy rodziny. To trudne zadanie i jeśli nie ma w nim Bożej łaski, oddania wielu spraw Panu na modlitwie to, jak pisał ks. Jan Twardowski, „wszystko psu na budę”. Warto pamiętać, że katecheta jest człowiekiem wykształconym, dbającym o swój rozwój i wzrastanie w wierze. Rozpoczynając studia teologiczne musiałam złożyć tzw. „świadectwo moralności” wystawione przez księdza proboszcza rodzimej parafii, bo katecheta musi potwierdzać misję swoim życiem. Kościół dba o to, aby ci, którzy otrzymują misję kanoniczną do nauczania religii żyli zgodnie z zasadami wiary i moralności. Dalej, katecheta musi być otwarty na swoistą miłość do dzieci, np. powinien umieć usiąść na dywanie i zawiązać sznurówki czy otrzeć łzy małego człowieka. To wydaje się tak mało, a znaczy tak wiele. Katecheta musi kochać Boga i dzieci, tylko wtedy ta praca może przynosić owoce. Powiem, że my katecheci, podobnie jak księża, mamy dobrze, bo naszym Szefem w pracy jest sam Pan Bóg [śmiech!]. To, czemu my po ludzku nie podołamy, Pan Bóg zrobi w zaskakujący sposób. Musimy pamiętać, że to On wyznacza czas i działania według własnego planu.
I.K.: Widzimy jak bezbożna ideologia gender usiłuje zniszczyć rodzinę i zawładnąć światem. W sposób zawoalowany wprowadzana jest do szkół. Jak w tej sytuacji radzi sobie szkoła? Z jakim stosunkiem rodziców do tej sprawy Pani się spotyka?
A.P.: Jak najbardziej zgadzam się z Panią, iż ideologia gender niszczy rodzinę i umysły wielu młodych i starszych. Pozbawia wartości i autorytetów. Niszczy prawdę. Z mojego doświadczenie wynika, że ideologia ta wdziera się przez rozłam i kryzys rodziny. Hedonistyczne podejście do wielu dziedzin życia przyczynia się do załamania relacji w rodzinie. Jest takie powiedzenie: „tam, gdzie biją się dwa słonie, tam najbardziej cierpi trawa”. Podobnie jest z dziećmi na każdym etapie ich życia. Kłótnie, wzajemne obwinianie się rodziców, to zamach na wrażliwość dzieci. Rodzina przestaje być miejscem dialogu i wspólnoty. O ileż łatwiej zafundować dziecku smartfon, tablet, laptop lub inne wynalazki i udawać, że przez to ma się z nim dobry kontakt. Dziecko pozostawione w samotności gubi się w różnych sytuacjach życiowych. Na szczęście są jeszcze babcie i dziadkowie, którzy śpieszą z pomocą pragnąc dobra, miłości i szczęścia dla dzieci i wnuków. Obserwuję często wspaniałe przykłady starszych, którzy – począwszy od zgiętych kolan, a skończywszy na spracowanych dłoniach – nie szczędzą siły i czasu, aby przywrócić ład i bezpieczeństwo swojej rodzinie. Oczywiście, konieczna jest też stała i harmonijna łączność domów rodzinnych i szkoły.
I.K.: Kończąc podsumujmy: czy i jak wiara wyniesiona z domu i umocniona w Kościele pomaga Pani spełniać się w tych wszystkich rolach: żony, mamy, katechetki i studentki?
A.P.: Podsumowując swoje świadectwo odwołam się do tego, czym kieruję się w życiu. Otóż, patrzę na przykłady tych, którzy pracując, posługując i realizując powołanie osiągnęli cel – świętość. Mam ich wielu i ich orędownictwu polecam wszystkie dziedziny mojego życia: św. Jan Paweł II – to „od niego wszystko się zaczęło”; św. Joanna Beretta Molla – wspaniała żona, matka i lekarka; św. Teresa z Lisieux – nauczycielka dziecięcej prostoty w wierze i zaufaniu Panu Bogu; nie może zabraknąć świętych Zelii i Ludwika Martin – małżeństwa o bogatej historii wiary i Bożego prowadzenia; św. Paweł Apostoł – opiekun i patron mojej rodziny; św. Ignacy Loyola – ten, który zamyka mi usta, gdy gadam niepotrzebnie. Nade wszystko polecam życie swoje i moich bliskich opiece Matki Bożej, tylko Ona może najwięcej wyprosić u swojego Syna.
I.K.: Serdecznie dziękuję, Pani Agnieszko, za poświęcony czas. Życzę, by każde zasiane przez Panią ziarenko wiary obficie owocowało. Szczęść Boże dla Pani wraz z Rodziną.
A.P.: Ja dziękuję za cierpliwość, łagodność i wyrozumiałość. Polecam Panu Bogu Panią i dzieło, którego się Pani podjęła. Szczęść Boże!
ZAANGAŻOWANIE W ŻYCIE WSPÓLNOTY PARAFIALNEJ DAJE MI OGROMNĄ RADOŚĆ I SATYSFAKCJĘ
Rozmowę z Kazimierzem Świeżakiem przeprowadził ks. Stanisław Jasionek
Ks. Stanisław Jasionek: Pan Kazimierz Świeżak znany jest naszym Parafianom, jako nadzwyczajny szafarz Komunii świętej. Jest nadto, członkiem Parafialnej Rady Duszpasterskiej i animatorem Bractwa Szkaplerza świętego. Wraz z żoną Joanną i dorosłymi już dziećmi tworzą wierną i oddaną Bogu rodzinę. Stąd, rodzi się we mnie pierwsze pytanie, które kieruję do pana Kazimierza. Co sądzi Pan o roli tradycyjnej rodziny chrześcijańskiej?
Kazimierz Świeżak: Rodzina chrześcijańska, by móc zasłużyć sobie na ten tytuł, winna wpatrywać się w życie Najświętszej Rodziny z Nazaretu. Powinna cenić sobie chrześcijańskie wartości i być dla innych rodzin promykiem rozjaśniającym mroki współczesnego świata. Moja rodzina jest pięcioosobowa. Mamy już dorosłe dzieci: dwie córki i syna. Przez uczestnictwo w życiu parafii staramy się nasze życie ciągle zmieniać na lepsze.
Ks. S.J.: Parafia z założenia powinna być wspólnotą rodzin…
K.Ś.: Tak! I właśnie, dlatego, naszym pragnieniem jest włączanie się w życie parafii, poprzez przynależność do grup apostolskich. Jestem animatorem działającego na terenie naszej parafii Bractwa Szkaplerza świętego. Funkcję tę objąłem po bardzo zasłużonym dla naszego bractwa śp. Jerzym Adamiku. Jako grupa apostolska, do której także należy moja żona Joanna, utrzymujemy żywą łączność z sanktuarium Matki Bożej w Czernej. Od listopada 2017 roku jestem nadzwyczajnym szafarzem Eucharystii. To głębsze zaangażowanie w życie naszej parafii, daje mi ogromną radość i satysfakcję, bo czuję wyraźnie, że jest to moje miejsce i miejsce mojej rodziny we wspólnocie parafialnej, która jest wspólnotą rodzin.
Ks. S.J.: Panie Kazimierzu, proszę opowiedzieć o swojej życiowej drodze, która wiodła Pana do tego pięknego zaangażowania w życie parafialnej wspólnoty Kościoła?
K.Ś.: Pochodzę z Sosnowca, z religijnej rodziny i tam ukończyłem technikum energetyczne. Podjąłem studia na Politechnice Częstochowskiej ze względu na bliskość Jasnej Góry. Powróciłem do rodzinnego miasta, by w Akademii Ekonomicznej w Katowicach podjąć studia podyplomowe na kierunku Bankowość i Finanse. W Częstochowie poznałem moją przyszłą żonę Joannę i na zawsze związałem moje życie z tym miastem. Założyłem rodzinę. Urodziło się nam troje dzieci: córki Agnieszka i Kasia i syn Michał.
Ks. S.J.: Tutaj, w Częstochowie podjął Pan z pewnością swą pierwszą pracę zawodową. Sądzę, tak wykształconego magistra inżyniera przyjęto do pracy bez żadnych problemów…
K.Ś.: Niestety, nie w Częstochowie! Moje życie zawodowe zaczynałem w Instytucie Metalurgii Żelaza politechniki w Gliwicach na stanowisku asystenta. Później, byłem asystentem politechniki w Kielcach. Przez wiele lat pracowałem w Banku Ochrony Środowiska w Częstochowie, jako tzw. doradca klienta. Napisałem kilka prac naukowo-badawczych, pracując nad doktoratem, najpierw z nauk technicznych, a potem z finansów, ale ostatecznie swej pracy doktorskiej nie ukończyłem.
Ks. S.J.: Czym dla Pana jest wiara w Boga i jaką rolę odgrywa ona w Pana życiu?
K.Ś.: Wiara w Boga jest dla mnie wszystkim. Nie wyobrażam sobie życia bez Boga i modlitwy, która jest rozmową z mym Panem. Wiara oddziaływuje na moje życie i działania apostolskie. Przez wiele lat, byliśmy z żoną związani z Ruchem „Światło-Życie”, początkowo przez wspólnotę studencką, a później poprzez „Domowy Kościół”. W międzyczasie moja żona zachorowała na stwardnienie rozsiane i od tego czasu staliśmy się dla siebie jeszcze większym wsparciem. Z żoną i córką Kasią należymy do Jasnogórskiej Rodziny Różańcowej. Jestem „Apostołem Fatimy” Instytutu Edukacji Społecznej i Religijnej im. ks. Piotra Skargi w Krakowie, co wymaga ode mnie aktywnego propagowania „Orędzia Fatimskiego” oraz kultu NMP, jako naszej Najdroższej Matki, Orędowniczki i Wspomożycielki.
Ks. S.J.: Czy w Pana mniemaniu miłość do Boga łączy się z umiłowaniem rodziny, Kościoła i Ojczyzny?
K.Ś.: Dla mnie jest oczywistym, że miłość do Boga łączy się i to ściśle z umiłowaniem rodziny, Kościoła i Ojczyzny. Bóg jest Miłością. Człowiek, który nie kocha Boga, przeżywa niesamowitą trudność w umiłowaniu swej Ojczyzny, a nawet swej rodziny. Brak miłości do Boga uwidacznia się najbardziej w nienawistnym stosunku do Kościoła i jego kapłanów. Dlatego tak ważną rzeczą jest kształtowanie w życiu dzieci i młodzieży miłości do Boga. Jest to chyba najważniejszy cel każdej katechezy rodzinnej, parafialnej i szkolnej.
Ks. S.J.: Dziękując za interesującą rozmowę, życzę by Pana głębokie angażowanie się w życie wspólnoty parafialnej, przynosiło Panu zawsze ogromną radość i satysfakcję!
MOJA WIARA NIGDY NIE KŁÓCIŁA SIĘ
Z NAUKĄ
Rozmowę z Krzysztofem Łataczem przeprowadziła Irena Karpeta
Irena Karpeta: Dziś moim rozmówcą jest kolejny parafianin pan Krzysztof Łatacz – lekarz. Jesteśmy w liturgicznym okresie Bożego Narodzenia, który nam przypomina, że Pan Jezus urodził się w rodzinie ludzkiej. Zacznijmy, więc, tradycyjnie od rodziny, wszak życie każdego z nas w niej się zaczyna. Zechce nam Pan powiedzieć kilka słów o rodzicach, rodzeństwie, bliskich?
Krzysztof Łatacz: Rodzice moi już nie żyją. Mama była nauczycielką, ojciec – szlifierzem w fabryce. Byli dobrym małżeństwem i bardzo dobrymi rodzicami. Brata i mnie uczyli miłości do Boga i szacunku dla ludzi. Oboje byli też bardzo cenieni w swoich zawodach. Ojciec miał ponadto zainteresowania muzyczne, które realizował, śpiewając jako bas w chórach parafialnych. Brat z żoną i dwójką dorastających dzieci mieszka w Łodzi, a w Częstochowie mam gromadkę życzliwych ludzi: krewnych, koleżanki i kolegów z LO im. R. Traugutta i z pracy oraz znajomych parafian. Wszystkich ich uważam za dużą rodzinę.
I.K.: Panie Krzysztofie, dla ludzi wierzących, człowiek to jedność ducha i ciała. Pan jest lekarzem psychiatrą. Czy może nam Pan powiedzieć, skąd zainteresowanie wewnętrzną sferą człowieka i, w konsekwencji, wybór zawodu?
K.Ł.: Postaram się to wyjaśnić najlepiej jak umiem. Otóż człowiek „składa się” z trzech sfer: pneuma, psyche, soma. Pneuma – w języku greckim dosłownie powietrze – oznacza ducha, duszę. Sfera ta odpowiada za wiarę człowieka, jego relacje z Bogiem, duchowość. Niestety, nie wszyscy uznają tę sferę. Psyche po grecku to również duch, ale w innym znaczeniu. Otóż psyche (stąd: psychika) obejmuje: spostrzeżenia, wyobraźnię, myślenie, pamięć, intelekt, emocje – w tym uczuciowość wyższą, motywacje, wyobrażenia, itp. Soma – również z języka greckiego – oznacza ciało, a więc strukturalne podłoże człowieka: jego narządy, układy, komórki oraz fizyczne procesy zachodzące podczas życia człowieka. Wszystko to można zobaczyć (niekiedy jedynie przez specjalistyczne badania), ocenić funkcjonowanie, wreszcie naprawiać, leczyć. Dawniej przeciwstawiano sobie sfery psyche i soma. Obecnie coraz częściej uważa się, że człowiek stanowi jedność duchowo – psychiczno – fizyczną. Sfery te niejako zachodzą na siebie, niekiedy się pokrywają oraz – co najważniejsze – oddziałują na siebie. Szczególnie interesujące jest zagadnienie wzajemnego przenikania wszystkich sfer. Na przykład, przewlekły stres może spowodować zaburzenia psychiczne, ale również wywołać lub nasilić choroby somatyczne.
Skąd moje zainteresowanie i wybór? Podczas studiów medycznych, na zajęciach z psychiatrii skonstatowałem, że pacjent powinien być traktowany podmiotowo – jako człowiek, indywidualność. Największą część badania stanowi rozmowa, która jest nie tylko zebraniem wywiadu, ale też próbą wczucia się i oceny problemów pacjenta, psychicznym wsparciem dla niego i daniem mu poczucia, że jest zrozumiany. Właśnie to zainteresowało mnie najbardziej i po zajęciach z psychiatrii, zdecydowałem się na wybór tej specjalizacji. Rodzice początkowo nie byli zachwyceni moim wyborem – chcieli, abym został „prawdziwym doktorem” – na szczęście dość szybko go zaakceptowali i do końca życia mocno mnie wspierali.
I.K.: Czy wśród uznanych psychiatrów jest ktoś, kogo uważa Pan za swojego mistrza i wzór do naśladowania?
K.Ł: Największym autorytetem wśród psychiatrów jest dla mnie doktor Marek Sternalski – mój były ordynator. To wspaniały człowiek i lekarz, niezwykle życzliwy ludziom, o niespożytej energii i pomysłach. Jest też, co warto szczególnie podkreślić, człowiekiem głęboko wierzącym. To właśnie on, wspólnie z ks. bp. Antonim Długoszem, założyli „Betanię” – ośrodek leczenia dla narkomanów we Mstowie. Wielkim mistrzem wśród psychiatrów – myślę, że nie tylko dla mnie – jest, nieżyjący już, śp. prof. Antoni Kępiński z Krakowa. Nie zdążyłem poznać go osobiście, ale znam jego książki, publikacje, a także cenne wspomnienia jego współpracowników, m.in. doktora Sternalskiego. Prof. Kępiński był nie tylko wybitnym psychiatrą o szerokim spektrum zainteresowań, ale też wspaniałym człowiekiem.
I.K.: Zapewne w swojej praktyce lekarskiej spotkał się Pan z różnymi chorymi. Medycyna określa ich, jako „przypadki”. Moim zdaniem niesłusznie, bo przecież zawsze chodzi o człowieka. A jakie jest Pana zdanie w tej kwestii?
K.Ł.: Nie lubię określenia „przypadek” w stosunku do osoby chorej i uważam je za niesłuszne. Każdy pacjent jest człowiekiem, a więc podmiotem. Każdy pacjent posiada osobowość, życie wewnętrzne i realne, a w nich problemy realne i te wynikające z zaburzeń. Psychiatrzy – w porównaniu z innymi lekarzami – niechętnie używają określenia „przypadek”. Jeżeli już, to dla określenia konkretnych zaburzeń, a nie pacjenta, jako osoby.
I.K.: W Piśmie Świętym czytamy, że Pan Jezus „obchodził ziemię i leczył wszystkie choroby”- jako Bóg i Człowiek był lekarzem i dusz i ciał. Jest Pan człowiekiem wierzącym – proszę powiedzieć jak łączy Pan w swoim życiu wiarę z nauką? Czy wiara pomaga Panu w pracy/ misji lekarza?
K.Ł.: Moja wiara nigdy nie kłóciła się z nauką. To z pewnością zasługa rodziców, ale też katechetów z lat szkolnych. Wspominam z sentymentem dwóch księży Stanisławów: Boreckiego z parafii św. Zygmunta i Pamułę z parafii św. Wojciecha. Lekcje religii były wówczas dobrowolne i prowadzone w salkach katechetycznych przy parafiach. Nie rzadko odbywały się na nich długie dyskusje na temat wiary. Myślę, że zaowocowało to w moim dorosłym życiu i, że tym bardziej, jako psychiatra, nie odczuwam konfliktu między nauką a wiarą. Jak sfery człowieka: pneuma – psyche – soma nie wykluczają się, lecz uzupełniają, podobnie jest z wiarą i nauką. Nie wszystkie zjawiska psychiczne można wytłumaczyć naukowo – najlepszym przykładem jest opętanie i egzorcyzm. Choć nie wszyscy psychiatrzy je uznają, ja właśnie tak uważam. W pracy często spotykam się z pacjentami, którzy rozmawiają ze mną na temat grzechów, zbawienia, potępienia. Zdarza się, że ich grzechy są irracjonalne, wynikające raczej z ich zaburzeń. Staram się wtedy, choć przyznaję, że nie zawsze skutecznie, zdjąć z nich poczucie winy i zmotywować do leczenia. Niejednokrotnie korzystam wówczas z pomocy duszpasterskiej naszego szpitalnego kapelana.
Czy wiara pomaga mi w pracy? Jak najbardziej, bo staram się pracę traktować właśnie jak powołanie. Wiara jest niezbędna tak w życiu lekarza, jak w życiu pacjenta. Ona jest drogowskazem dla człowieka.
I.K.: A św. Krzysztof – Pana Patron, czy on też…?
K.Ł.: Oczywiście, św. Krzysztof, jako „Niosący Chrystusa”, uczy mnie, że drogą do Boga jest drugi człowiek. To on, mój Patron czuwa nade mną i przypomina ewangeliczne słowa „jedni drugich brzemiona noście”.
I.K.: Serdecznie dziękuję, Panie Krzysztofie, za interesującą i pouczającą rozmowę. Życzę czerpania wielkiej radości z niesienia pomocy chorym i satysfakcji w realizacji swego powołania. Szczęść Boże!
WIARA W BOGA SPRAWIA, ŻE
POKOCHAŁEM KOŚCIÓŁ JAKO WSPÓLNOTĘ, ZA KTÓRĄ I JA JESTEM ODPOWIEDZIALNY
Rozmowę z Markiem Kubarą przeprowadziła Irena Karpeta
Irena Karpeta: Witaj Marku! Znamy się wiele lat, więc pozwól, że – jak zwykle – będziemy zwracać się do siebie po imieniu. Zarówno członkowie naszej wspólnoty, jak i odwiedzający nas, znają Cię jako nadzwyczajnego szafarza Komunii świętej. A przecież jesteś mężem, ojcem i dziadkiem. Może na początek pomówmy o tych aspektach Twojego życia. Co Ty na to?
Marek Kubara: Z żoną Elżbietą tworzymy od lat zgodne małżeństwo i jako rodzice codziennie dziękujemy Bogu za nasze 3 córki: Karolinę, Małgosię i Agnieszkę. Karolina i Małgosia mają swoje stabilne, dobrze funkcjonujące rodziny z przyzwoitym dorobkiem trójki dzieci każda. Najmłodsza Agnieszka, będąc osobą stanu wolnego, spełnia się zawodowo, jako psycholog; ponadto mocno angażuje się w życie Kościoła, jako członek Wspólnoty Mamre i przez działalność organmistrza, kształcąc się nadal w tym kierunku w Instytucie Teologicznym w Częstochowie. Obecnie, mój żywioł to wnuki. Staramy się oboje z żoną wyręczać rodziców w ich obowiązkach w doraźnej konieczności. Największą frajdą i dla mnie, i dla wnuków, są wyjazdy wakacyjne na Jurę i do zaprzyjaźnionych gospodarstw agroturystycznych w Górach Świętokrzyskich. Polecam innym dziadkom tę formę spędzania wakacji, jako wyjątkową okazję do budowania relacji i uczuciowych więzi z wnukami, a jednocześnie zarażenie młodych ludzi miłością do ojczystej przyrody i nauczenie ich szacunku dla pracy rolnika, i owoców tejże przez osobiste włączanie dzieciaków do pracy. Służę dokumentacją zdjęciową pokazującą, z jaką radością sześcio-ośmioletni chłopcy zbierają siano z łąki, wyprowadzają krowy na łąkę i zaganiają je do zagrody lub pomagają w kaszarni i przy innych zajęciach w gospodarstwie. Oczywiście, dzieje się to wszystko dzięki życzliwości i wyrozumiałości naszych kochanych gospodarzy Eli i Bogdana.
I.K.: A co sądzisz o miejscu i roli tradycyjnej rodzony chrześcijańskiej we współczesnym świecie?
M.K.: Rodzina jest miejscem, w którym kształtuje się człowiek w sensie fizycznym, emocjonalnym, duchowym, intelektualnym i socjalnym. Oznacza to, że powinna zajmować najważniejszą pozycję w społeczeństwie, poprzez wszechstronne wsparcie ze strony państwa, w imię dbałości o dobro kraju i jego rozwój. Rola państwa powinna jednak ograniczać się do tego, co określa się „zasadą pomocniczości”. Nie może podważać roli rodziców w kształtowaniu osobowym ich dzieci, narzucać nieakceptowany przez rodziców system edukacji, ani prowadzić do podważania autorytetu władzy rodzicielskiej. Niestety, obserwowane w świecie zmiany w relacji rodzice – dzieci – szkoła, napawają mnie niepokojem. Wyraźnie to widać na przykładzie upowszechniania w krajach Europy ideologii gender, o której papież Franciszek powiedział, że jest groźniejsza od komunizmu. W Polsce, wskutek zmian politycznych, udało się czasowo zatrzymać pochód tej ideologii, chociaż wciąż dochodzą niepokojące informacje, np. z Gdańska. Musimy, więc, pamiętać o naszej odpowiedzialności za własne wybory w życiu społecznym i politycznym.
Miałem szczęście wzrastać w tradycyjnej rodzinie. W niej ważne i uzupełniające się role pełnili matka i ojciec, a Pan Bóg był zawsze na pierwszym miejscu. Tato, który pracował od świtu do zmroku przez 6 dni w tygodniu, był także obecny, chociażby przez odwoływanie się mamy do jego autorytetu. Niezwykle ważną rolę w moim wychowaniu i rozwoju duchowym odegrała współpraca domu z Kościołem. Wychowywałem się parafii Miłosierdzia Bożego u księży Pallotynów. Szczególne miejsce w tamtym czasie zajmował w moim życiu charyzmatyczny kapłan, wielki przyjaciel młodzieży i ministrantów, ks. Fabian Zawacki. Przykład innych świątobliwych kapłanów też wycisnął pozytywne znamię na moim charakterze i życiowej postawie. Wspomnę tutaj przynajmniej trzech z nich: ks. Edmunda Boniewicza (późniejszego spowiednika ks. Kardynała Wyszyńskiego), ks. Stanisława Jojczyka (uczył pogodnej i radosnej wiary) i ks. Stanisława Niewiarowskiego (przyjaciela moich starszych lat).
I.K.: Jesteś absolwentem Politechniki Częstochowskiej i – jeśli się nie mylę – byłeś przez jakiś czas pracownikiem naukowym. Teraz prowadzisz własną firmę. Zechcesz nam o tym opowiedzieć?
M.K.: Przez 12 lat pracowałem w Katedrze Metaloznawstwa i Obróbki Cieplnej, to spory szmat czasu. W 1985 obroniłem doktorat, ale dalsza kariera naukowa została przerwana. Powodem było moje zaangażowanie w okresie „Solidarności” legalnej i podziemnej. W teczce personalnej, którą uzyskałem z IPN, pod datą 8.01.1987 r. znalazła się notatka, że – jako aktywny i funkcyjny działacz NSZZ „Solidarność” i wcześniej NZS-u, utrzymujący ponadto kontakty z opozycją w stanie wojennym – jestem zagrożeniem dla ustroju socjalistycznego i należy mnie zwolnić z pracy. To zalecenie polityczne zostało zrealizowane poprzez rozwiązanie umowy o pracę z końcem 1987 roku. Muszę przyznać, że bardzo lubiłem pracę na uczelni we wszystkich jej aspektach: dydaktycznym, naukowym, a szczególnie współpracy z przemysłem, polegającej na praktycznym wdrażaniu wyników prac badawczych. To był naprawdę dobry czas, który wykształcił we mnie chęć zajmowania się pracą nie odtwórczą a kreatywną, opartą na nowych zdobyczach wiedzy, którą już nie ja dzielę się z przemysłem, ale sam czerpię z osiągnięć krajowych ośrodków naukowo badawczych, by je zastosować przy wdrażaniu nowych technologii i budowaniu własnej, atrakcyjnej oferty.
I.K.: To było z pewnością bolesne i przykre doświadczenie, które – jak sądzę – zaowocowało konkretnie i wpłynęło na zmianę zainteresowań a – w konsekwencji – na zmianę „branży”…
M.K.: Czasami najlepszym motywem zmian jest konieczność. Tak było w moim przypadku. Wobec utraconej możliwości rozwoju naukowego, poszedłem w „prywaciarstwo”. Najpierw w roku 1987 z kolegami z Instytutu Gospodarki Materiałowej w Katowicach utworzyliśmy, chyba pierwszą w Polsce, prywatną spółkę Przedsiębiorstwo Usług Naukowo-Technicznych Pro Novum sp. z o.o., z aspiracjami do realizowania prac badawczych i eksperckich. Szło nam całkiem nieźle, aż do reformy Balcerowicza, która była złym czasem dla wielu rodzimych przedsiębiorstw, zarzynanych sławetnym popiwkiem i zupełnie nieprzygotowanych do konkurencji na otwartym rynku międzynarodowym. Ktoś użył trafnego porównania, że – przy wchodzącym szeroko otwartymi drzwiami kapitale zagranicznym – rodzime przedsiębiorstwa wyglądały jak bokser wagi piórkowej, stający do walki z bokserem wagi ciężkiej. Przy radykalnie zmieniającej się sytuacji szukałem nowych pomysłów na własną działalność. Szukałem, szukałem i podczas jednej z bezsennych nocy wymyśliłem sklep zielarski. To był sklep dla żony, która po drugim urlopie wychowawczym nie chciała wracać do dawnej pracy. Organizację przedsięwzięcia i sprawy zaopatrzenia wziąłem na siebie. Hitem w tej nowej działalności okazały się zioła ojców Bonifratrów, do których, na zasadzie wyłączności, uzyskałem dostęp dzięki listowi polecającemu ks. Ireneusza Skubisia, redaktora naczelnego „Niedzieli”. Obecna działalność, czyli produkcja żywności funkcjonalnej (np. dla osób na diecie bezglutenowej), suplementów diety i żywności z certyfikatem ekologicznym, jest spełnianiem potrzeb rynkowych, o których dowiadywałem się od klientów sklepu zielarskiego, z którymi lubiłem prowadzić rozmowy, a oni, często nieświadomie, podpowiadali mi, co i w jaki sposób dostarczać na rynek, aby łatwo znaleźć klienta i być przy tym jak najbardziej innowacyjnym.
To tak pokrótce przedstawiłem kolejne kroki, które doprowadziły mnie do miejsca, w którym dzisiaj jestem już nie sam, ale współwłaścicielem firmy rodzinnej. Obecnie prowadzę ją wspólnie z najstarszą córką Karoliną i jej mężem Michałem. Gdybym chciał jednym zdaniem odpowiedzieć na Twoje pytanie, powinienem powiedzieć, że wszystko, co wydarzyło się począwszy od wspomnianej bezsennej nocy, przyszło z natchnienia Ducha Świętego i z pomocą ludzi, których Pan Bóg postawił na mojej drodze. Stąd stale pamiętam o słowach św. Pawła: „Cóż masz, czego byś nie otrzymał? A jeśliś otrzymał, to czemu się chełpisz, tak jakbyś nie otrzymał”(1Kor 4,7).
I.K.: To ostatnie stwierdzenie o kierownictwie Ducha Świętego jest szczególnie cenne i trafne. Proponuję, więc, byśmy pomówili teraz o Twojej więzi z Kościołem. Zaczęła się ona w duszpasterstwie akademickim, a może w innych okolicznościach?
M.K.: Dom, ks. Fabian Zawacki, własne zaangażowanie w życie Kościoła. Właśnie taka kolejność musi pojawić się, żeby uczciwie odpowiedzieć na Twoje pytanie. Codziennie Bogu dziękuję za rodziców, którym zawdzięczam życie fizyczne i duchowe. Moja Mama, choć „nie grozi” jej kanonizacja, była dla mnie osobą świętą. Od niej nauczyłem się pokory i najprostszej formy miłości bliźniego wyrażanej w tym, że nie oskarżała innych, nie miała do bliźnich pretensji, a serca miała dla ludzi tym więcej, z im większej biedy ktoś do niej przychodził. Zawsze było dla mnie oczywiste, że jej postawa wypływa z traktowanej na serio wiary i odpowiadania życiem na wezwanie Ewangelii. Następnie ks. Fabian – pallotyn z Doliny Miłosierdzia w Częstochowie, charyzmatyczny kapłan, wielki przyjaciel młodzieży. To dzięki niemu pokochałem Kościół, jako wspólnotę, za którą i ja jestem odpowiedzialny, z którą przeżywam radość ewangelizacji świata i smutek, gdy Kościół cierpi wskutek grzechów nas – członków Kościoła i gdy jest atakowany przez jego wrogów. Potem przyszło własne zaangażowanie – duszpasterstwo akademickie. Było ono w moim życiu obecne poprzez bywanie na Mszach świętych akademickich w kościele rektorackim (duszpasterzem był wtedy ks. dr Ireneusz Skubiś), uczestnictwo w rekolekcjach akademickich. Nie byłem stałym członkiem „Piwnicy”, która skupiała najbardziej aktywnych i mocno związanych z duszpasterstwem studentów. Natomiast, ważne było dla mnie związanie się, od samego początku, z częstochowskim Klubem Inteligencji Katolickiej. Jego działalność w okresie zrywu solidarnościowego, aktywność w czasie stanu wojennego (mimo przymusowego zawieszenia działalności) i w okresie przebudowy systemu władzy, to był czas, kiedy świeccy katolicy wzięli na siebie odpowiedzialność za nowo kształtującą się rzeczywistość państwa polskiego. Cenię sobie, bardzo bliską w tamtym czasie, znajomość i współpracę z wieloletnim prezesem Klubu dr. Adamem Banaszkiewiczem.
I.K.: Powróćmy, Marku, do – wspomnianej już na początku – wypełnianej przez Ciebie posługi nadzwyczajnego szafarza Komunii świętej (NSKŚ). Zdaję sobie sprawę, że to intymne pytanie. Może jednak zechcesz powiedzieć, co zmotywowało Cię do podjęcia tej decyzji? Powiedz też proszę, jak zostaje się szafarzem i kto może pełnić tę posługę?
M.K.: Odpowiem najpierw, kto może być NSKŚ. W Polsce może nim zostać mężczyzna w wieku 25-65 lat, spełniający kryteria świadczące, najogólniej mówiąc, o dojrzałości w wierze. Dzieje się tak zawsze na wniosek proboszcza lub kapłana, który z ustanowienia przez biskupa prowadzi jakąś wspólnotę. Dość często zdarza się, że posługę NSKŚ pełnią siostry zakonne, powołane głównie do pełnienia tej misji w obrębie własnego zgromadzenia.
Przed rozpoczęciem posługi kandydat jest zobowiązany ukończyć studium przygotowawcze, które odbywa się pod kierunkiem diecezjalnego duszpasterza nadzwyczajnych szafarzy Komunii Św. Studium to kończy bezpośrednie przygotowanie do promocji na nadzwyczajnego szafarza Komunii Św., ale nie kończy formacji, która winna być permanentna.
Głównym obowiązkiem NSKŚ jest zanoszenie Komunii Św. chorym i starszym, którzy nie mogą uczestniczyć w liturgii w kościele. Nadzwyczajny szafarz może pomóc w udzielaniu Komunii Św. w kościele, gdy przystępuje do niej większa liczba wiernych, a nie ma dostatecznej liczby zwyczajnych szafarzy, tj. kapłanów. Co mnie skłoniło? Wspomnę najpierw o wydarzeniu sprzed ponad 50 lat, kiedy brałem udział w przedstawieniu o św. Tarsycjuszu – młodym akolicie, który poniósł śmierć w pogańskim Rzymie, niosąc Pana Jezusa chrześcijańskim więźniom. Historia tego młodego męczennika mocno zapadła mi w pamięć. Później, w ramach reform posoborowych, pojawiła się dla świeckich możliwość uczestniczenia w posłudze, o której rozmawiamy. Sam przyjąłem po raz pierwszy Pana Jezusa z rąk NSKŚ ok. 20 lat temu podczas pielgrzymki częstochowskiego KIK-u do Gietrzwałdu. Był to chyba pierwszy moment, kiedy zapragnąłem posługiwać w ten sposób. Później pojawiały się jeszcze inne zdarzenia, które umocniły moją decyzję i w roku 2011 poprosiłem ówczesnego proboszcza ks. Andrzeja Filipeckiego o skierowanie mnie na kurs dla NSKŚ. Niezapomnianym przeżyciem pozostanie dla mnie moja własna posługa nadzwyczajnego szafarza podczas Światowych Dni Młodzieży w Krakowie.
I.K.: Marku, działasz również w stowarzyszeniach, prowadzisz działalność dobroczynną, co z pewnością daje radość i satysfakcję. Sądzę, że warto o tym, choć krótko, powiedzieć obecnym i przyszłym czytelnikom…
M.K.: Jeśli odnajduję w sobie chęć do działalności charytatywnej, to jej źródeł dopatruję się w domu rodzinnym. Oboje moi rodzice byli ludźmi życzliwymi dla otoczenia i skłonnymi pomagać bliźnim. Chodzi mi jednak o odróżnienie zwykłej działalności charytatywnej (chwała wszystkim, którzy ją czynią) od dobroczynności wynikającej z naszej wiary, z postawy ewangelicznej, której uczył nas Chrystus. Rozumiem to tak: miłość wobec bliźnich, za miłość, którą obdarzył nas Jezus. Co do stowarzyszeń, to jakiś czas temu poprzez Akcję Katolicką wspieraliśmy w naszej parafii grupę rodzin paczkami żywnościowymi i współfinansowaliśmy darmowe obiady dla dzieci ze szkoły podstawowej i z gimnazjum. Aktualnie, prawie całą rodziną jesteśmy członkami Stowarzyszenia Wspólnoty Rodzin Mamre i przez to stowarzyszenie udzielam się w diakonii charytatywnej. Prywatnie i jako firma, co rok włączam się do akcji „Szlachetna Paczka”. Staram się też nie odmawiać pomocy osobom i instytucjom, które ze swą pomocą trafiają do indywidualnego, znanego z imienia człowieka. Pytasz o radość i satysfakcję – oczywiście te uczucia pojawiają się, ale dodałbym jeszcze słowo powinność. Jak uczy nas Katechizm Kościoła Katolickiego, wszystko, co nam zbywa nie jest już nasze, więc powinniśmy to oddać tym, którzy są w potrzebie. Dlatego, nie mogę uwolnić się od pytania, czy zrobiłem tyle ile powinienem był uczynić?!
I.K.: Rozmawiamy w okresie świętowania 100 rocznicy odzyskania przez Polskę niepodległości. Pragnę zapytać, co dla Ciebie znaczą słowa: Bóg – Honor – Ojczyzna, patriotyzm…
M.K.: Norwid mówił: „Ojczyzna to wielki zbiorowy obowiązek”. W zbiorowym obowiązku można znaleźć indywidualnych ludzi – postacie, które tę myśl Norwida najpełniej wyrażały. Kiedyś zadałem sobie pytanie, którzy wielcy Polacy są dla mnie symbolami Ojczyzny, polskości, patriotyzmu. Wybrałem Mickiewicza, Chopina i kard. Stefana Wyszyńskiego. Jak powiedział w ONZ Jan Paweł II, nasz naród, którego nie było na mapie, przetrwał dzięki kulturze – dlatego wybieram tych dwóch pierwszych, a przetrwał i umocnił się jako wspólnota w okresie komunizmu dzięki Prymasowi Tysiąclecia. Jeśli nasi przodkowie pisali na sztandarach hasło: Bóg – Honor – Ojczyzna, w takiej właśnie kolejności, to musieli mieć w pamięci zarówno to, że Chrystus zapłakał z miłością nad przyszłym nieszczęsnym losem Jerozolimy – swojej ziemskiej ojczyzny, jak i to, że mając Boga w sercu trudno nie kierować się honorem.
I.K.: Dziękuję Marku, jak zwykle, dobrze się z Tobą rozmawiało. Chcę Ci raz jeszcze wyrazić wdzięczność za dobroć serca i pomoc, które mi okazałeś, kiedy ich bardzo potrzebowałam. Szczęść Boże Tobie i całej Rodzinie.
ANGAŻUJĘ SIĘ W ŻYCIE PARAFII
Rozmowę z Tadeuszem Woźniakiem przeprowadził ks. Stanisław Jasionek
Ks. Stanisław Jasionek: Pana Tadeusza Woźniaka, większość naszych Parafian zna, jako byłego kościelnego, wspomagającego ks. proboszcza Andrzeja Filipeckiego nie tylko w świątyni i zakrystii, lecz także w pracach kancelaryjnych. Stąd też moje pierwsze pytanie: Panie Tadeuszu, czym dla Pana jest wspólnota parafialna?
Tadeusz Woźniak: Parafia jest dla mnie powiększoną rodziną, która doskonaląc się poprzez sakramenty święte, dąży do świętości. W naszej rodzinie parafialnej jestem wraz żoną od 1993 roku. Przybyliśmy z Blachowni, gdzie mieszkałem 30 lat. Po przybyciu do naszej parafii powierzono mi funkcję zelatora Róży męskiej Koła Żywego Różańca, a następnie także i obowiązki kościelnego, które pełniłem do końca lipca 2014 roku. Ten okres wspominam bardzo mile. Jestem bardzo zadowolony ze współpracy z ówczesnym proboszczem parafii – ks. prałatem Andrzejem Filipeckim. Nie sposób wyliczyć wszystkich zajęć, jakie podejmowałem w tym okresie. Powiem tylko, że byłem odpowiedzialny za prowadzenie wszystkich ksiąg parafialnych, gdyż ks. Proboszcz uznał, że mam bardzo ładny charakter pisma.
Ks. S.J.: Panie Tadeuszu, jako obecny proboszcz parafii, korzystający z ksiąg metrykalnych, muszę przyznać, że rzeczywiście staranne Pana wpisy do ksiąg parafialnych są niezwykle cenne w codziennej pracy kancelaryjnej. I za to Panu serdecznie jestem wdzięczny. Powiedział Pan o swoim uczestnictwie w życiu rodziny parafialnej, lecz chciałbym zapytać o Pana rodzinę i o to, co sądzi Pan o roli tradycyjnej rodziny chrześcijańskiej we współczesnym świecie?
T.W.: Jeśli chodzi o moją rodzinę, to obecnie mieszkamy we dwoje, z moją żoną Stasią. Młodsza córka wraz mężem mieszka niedaleko nas, w naszej parafii, natomiast druga – starsza, mieszka w Warszawie, obok swojej córki, jej męża i dzieci. Mamy dwoje prawnucząt. Jest jeszcze jedna wnuczka – lekarka, mieszkająca i pracująca w Łodzi. Dzieci staraliśmy się wychowywać jak najlepiej, w wierze katolickiej, uczęszczając regularnie na niedzielne i świąteczne Msze święte. Odpowiadając na drugie pytanie, chciałbym stwierdzić, że kryzys współczesnej rodziny chrześcijańskiej rozpoczyna się od opuszczania niedzielnej Mszy św. Łatwo wtedy odrzucać podstawowe zasady wiary. A to rodzi kryzysy małżeńsko-rodzinne, prowadzące do braku troski o wychowanie dzieci i w konsekwencji do rozbicia rodziny.
Ks. S.J.: Istotnie, brak żywej wiary prowadzi do wielu „perturbacji” w życiu religijnym. Panie Tadeuszu, czym dla Pana jest wiara w Boga i jaką rolę odgrywa ona w Pana codziennym życiu?
T.W.: Dla mnie wiara w Boga jest wszystkim, całym życiem. Wiem, jak bardzo Bóg nas kocha, skoro stworzył człowieka na Swój obraz i podobieństwo. Dlatego człowiek winien być świadomym swej zależności od Boga Stwórcy. Wiara uczy modlitwy, czyli rozmowy z Panem Bogiem, najlepszym Ojcem i Przyjacielem człowieka. Stąd też wiara odgrywa tak ważną rolę w moim życiu i życiu mojej rodziny. Bóg jest dawcą wszystkiego i pragnie nas mieć w swoim Królestwie. To właśnie wiara sprawia, że angażuję się w życie parafii. To sprawia mi wielką radość i daje satysfakcję. Szczególnie wiele radości sprawia mi prowadzenie Parafialnego Koła Różańca świętego i przygotowywanie na miesięczne spotkania specjalnej katechezy dla zelatorów poszczególnych Róż.
Ks. S.J.: Tak pięknie wypowiedział się Pan na temat miłości Boga do człowieka. Stąd moje ostatnie pytanie: Czy w Pana mniemaniu miłość do Boga łączy się z umiłowaniem rodziny, Kościoła i Ojczyzny?
T.W.: Ważne jest, by dla każdego człowieka; rodzina, Kościół i Ojczyzna zespoliły się w jedną umiłowaną wspólnotę. Wtedy nie będzie niespójności w porządku miłości. Człowiek prawdziwie kochający Boga, będzie zawsze kochającym: rodzicem, córką, synem, chrześcijaninem i patriotą. Oczywiście, również przedmioty naszej miłości muszą wiernie strzec depozytu wiary, nadziei i miłości, podejmując wielkie dzieło wychowania społecznego.
Ks. S.J.: Panie Tadeuszu, dziękuję za ważną dla mnie rozmowę. Należy Pan do grona najbardziej przeze mnie cenionych Parafian. Swoim życiem, naznaczonym miłością do Boga i ludzi, daje Pan piękne świadectwo swojej wiary, wzbogacając nią naszą parafialną wspólnotę.
MOJĄ PASJĄ JEST POPULARYZACJA KULTURY CHRZEŚCIJAŃSKIEJ
Rozmowę z Janem Szymą przeprowadziła Irena Karpeta
Irena Karpeta: Wydaje mi się, że pan Jan Szyma, przez swoją działalność, znany jest w kręgach ludzi częstochowskiej kultury bardziej niż we własnej parafii. Stąd rozmowa, którą pragnę przeprowadzić, by – tak szacowną i zasłużoną dla naszego miasta osobę – przedstawić własnej wspólnocie.
Panie Janie, proszę przybliżyć nam swoje korzenie i opowiedzieć o rodzicach, rodzeństwie, tradycjach rodzinnych. Wiem, że Pana brat jest znanym poetą.
Jan Szyma: Urodziłem się w 1947 roku już po śmierci mojego ojca, jako czwarte dziecko. Byłem wraz z rodzeństwem wychowywany przez mamę, która nie wyszła ponownie za mąż, poświęcając się opiece nad całą naszą czwórką: siostrą, dwoma moimi braćmi i mną. Nasz dom rodzinny przepełniała atmosfera wielkiej miłości i szacunku dla mamy. Z mojej strony to uczucie przeniosło się także na starsze rodzeństwo, w postaci posłuszeństwa i poszanowania. Najstarsi z nas, siostra Janina i brat Tadeusz, po studiach na stałe zamieszkali w Krakowie. Siostra wybrała karierę naukową. Brat został nauczycielem akademickim, później publicystą i filmowcem dokumentalistą, poza tym para się krytyką i jest znanym poetą – autorem kilku tomików wierszy. Średni brat Edward – bardzo ceniony inżynier – zmarł nagle w wieku 41 lat w 1985 roku.
I.K.: Czy dom rodzinny w jakiejś mierze wpłynął na zainteresowania, na wybór Pana drogi życiowej? Kim chciał Pan być, jako chłopiec i jak potoczyły się koleje życia? I pytanie bardziej intymne o miejsce wiary w Pana życiu?
J.S.: Zostaliśmy wychowani po katolicku, kultywując takie wartości jak szacunek dla każdego człowieka i pielęgnowanie serdecznych więzi w szeroko pojętej rodzinie i gronie przyjaciół. Dla nas najważniejszą osobą w życiu – wynoszoną na piedestał przez jej miłość, poświęcenie, dobroć i mądrość – była mama. Prawdopodobnie pod wpływem głębokiej pobożności mamy, która co dzień przed pracą chodziła na Mszę Prymarię na Jasną Górę, od najmłodszych lat wyobrażałem sobie, że będę księdzem i ogłaszałem to rodzinie. Nierzadko, w dziecięcy sposób, próbowałem naśladować kapłana odprawiającego Mszę Świętą. Mama akceptowała te przejawy mojego religijnego usposobienia, a być może nawet radowały ją wyrażane w ten sposób bogobojne intencje. Jeśli mogę to wspomnienie zakończyć anegdotą, to wyznam, że dziś nie wiem, dlaczego po przystąpieniu do Pierwszej Komunii Świętej, po powrocie z kościoła oświadczyłem rodzinie i zebranym gościom, że księdzem nie będę. Ten, dość nieoczekiwany, zwrot w kwestii moich życiowych planów nie oznaczał bynajmniej zwątpienia w wierze. Prawdopodobnie był echem zaobserwowanego trudu naszego prefekta i innych księży w tym uroczystym dniu. Na korektę wizji mojej przyszłości mogły też wpłynąć nowiutkie sandały, które uwierały moje nieszczęsne stopy. [śmiech! – przyp. I.K.] A poważnie – przed maturą wybierałem się na etnografię. Ale zorientowawszy się, że mój wyjazd na te studia zasmuca mamę, która już i tak przeżywała osamotnienie po opuszczeniu Częstochowy przez dwoje najstarszych dzieci, zdałem egzamin na Politechnikę Częstochowską. Jednak zainteresowanie etnografią od czasów licealnych pozostało i towarzyszy mi przez całe życie. To ono spowodowało, że zająłem się rozpowszechnianiem kultury poprzez działalność w takich organizacjach jak: Stowarzyszenie Przyjaciół Gaude Mater, Stowarzyszenie Wspólnota Gaude Mater, a od czerwca 2018 roku – Stowarzyszenie LOGIS. Od dzieciństwa interesuję się również sportem. Na studiach polem aktywności w tej mierze był AZS, potem Wojewódzka Federacja Sportu, a ostatnio WLKS „Kmicic” Częstochowa, Klub Seniora AZS oraz Rada Regionalna Polskiego Komitetu Olimpijskiego w Częstochowie. W dziedzinie sportu miałem wiele osiągnięć.
A wiara w moim życiu? Towarzyszy mi na co dzień. Miłość do Boga i ludzi staram się wcielać w życie przez służbę innym, tak nauczyła mnie mama.
I.K.: Nie bez kozery padnie teraz kolejne pytanie. Wielu częstochowian (a może nie tylko) kojarząc Pana nazwisko z nazwą „Gaude Mater” myśli, że jest to jedna instytucja. Nie dziwię się im, sama do niedawna byłam w błędzie. Okazuje się, że są to trzy instytucje, a mianowicie: Ośrodek Promocji Kultury Gaude Mater, Stowarzyszenie Przyjaciół Gaude Mater i – od niedawna – Wspólnota Gaude Mater. Proszę nam wyjaśnić, jakie są między nimi zasadnicze różnice, ewentualne relacje, czy istnieje współpraca?
J.S.: W 1998 roku byłem jednym z założycieli Stowarzyszenia Przyjaciół Gaude Mater. Powstało ono w celu obrony przed zamierzoną likwidacją – przez ówczesne lewicowe władze Częstochowy – Międzynarodowego Festiwalu Muzyki Sakralnej „Gaude Mater” i Ośrodka Promocji Kultury „Gaude Mater”. Dzięki naszej determinacji Festiwal jest organizowany nadal. Stowarzyszenie od 20 lat zajmuje się organizacją imprez i przedsięwzięć kulturalnych, takich jak: koncerty, wystawy, produkcja filmów, wydawnictwa. Najważniejsze z nich to: Międzynarodowy Festiwal Muzyki Sakralnej „Gaude Mater”, Święto Muzyki, Konkurs Literacki im. Zofii Martusewicz. Staramy się podtrzymywać pamięć o ludziach kultury z naszego regionu zapomnianych przez władze. Przypominamy tych, którzy odeszli, promujemy żyjących i wytrwale upominamy się o ich uhonorowanie przez przyznawanie im wyróżnień i odznaczeń. Coroczną okazją ku temu jest np. Święto Muzyki organizowane w dzień wspomnienia Św. Cecylii. W ubiegłym roku, za osiągnięcia na niwie piosenki sakralnej, odznaczenia otrzymali: ks. bp prof. Antoni Długosz, ks. prał. dr Stanisław Jasionek i pan mgr Tomasz Łękawa – organista i kompozytor. Są tez inne inicjatywy. Wspomnę, że – z mojej namowy, popartej zobowiązaniem zdobycia funduszy na sfinalizowanie przedsięwzięcia – prof. Stanisław Rodziński namalował 16 stacji Drogi Krzyżowej. Okazją był jubileuszowy XX Międzynarodowy Festiwal Muzyki Sakralnej „Gaude Mater” w roku 2010. Po zmianach na stanowiskach prezydenta miasta Częstochowy i dyrektora Ośrodka Promocji Kultury „Gaude Mater”, postanowiłem odkupić to dzieło i ofiarować je parafii akademickiej p.w. Św. Ireneusza w Częstochowie. W przedsięwzięcie odkupienia tej Drogi Krzyżowej zaangażował się pan Włodzimierz Chwalba. Wspólnie zebraliśmy potrzebne środki finansowe, do których dołożyło się także Stowarzyszenie Przyjaciół Gaude Mater, fundując dodatkowo dwa obrazy: św. Jana Pawła II i św. Antoniego Padewskiego. I tak oficjalnie, Droga Krzyżowa i obrazy obu Świętych, zostały przekazane parafii przez Stowarzyszenie Przyjaciół Gaude Mater.
I.K.: Panie Janie, działa Pan w Stowarzyszeniu Przyjaciół Gaude Mater i we Wspólnocie Gaude Mater. Od jak dawna te dwie instytucje istnieją i od kiedy datują się Pana związki z nimi? Jakie są ich cele i zadania?
J.S.: Można powiedzieć, że jestem związany z obiema instytucjami od zawsze – byłem wśród ich ojców-założycieli. Stowarzyszenie Przyjaciół Gaude Mater działa od roku 1998, a Stowarzyszenie Wspólnota Gaude Mater od 2016 roku. Od początku też ściśle ze sobą współpracują wspólnie organizując wszystkie imprezy kulturalne.
I.K.: Te dwie instytucje pozarządowe promują kulturę. Czy chodzi o tę pojętą szeroko, czy raczej o kulturę chrześcijańską? Czy dotyczy to regionu czy całej Polski?
J.S.: Przede wszystkim popularyzujemy kulturę chrześcijańską – nie tylko naszego regionu, ale całej Polski – współpracując z wybitnymi twórcami. Są wśród nich: prof. Stanisław Rodziński – sławny malarz i krytyk sztuki; prof. Juliusz Łuciuk – znakomity kompozytor; Karolina Ściegienny – ceniona malarka, rzeźbiarka i medalierka; Agata Padół-Ciechanowska – autorka wspaniałej Drogi Krzyżowej prezentowanej na Jasnej Górze; świetny reżyser Paweł Woldan; Zdzisław Sowiński – reżyser i fotografik; Tadeusz Szyma – dziennikarz prasowy i telewizyjny, publicysta, krytyk filmowy, scenarzysta i reżyser filmów dokumentalnych, przy tym poeta; a ostatnio dołączył znany kompozytor Grzegorz Majka.
I.K.: Nasza rozmowa jest okazją, by – w środowisku własnej parafii – bardziej wypromować Stowarzyszenie i Wspólnotę. Proszę zachęcić naszych potencjalnych czytelników do bliższego ich poznania…
J.S.: Myślę o tym, by dla moich współparafian zorganizować jakieś atrakcyjne imprezy kulturalne, tak jak to miało miejsce w listopadzie ubiegłego roku z okazji Święta Muzyki. Zaprosiłem ich na wyjątkowy koncert Zespołu Pieśni i Tańca Śląsk z okazji 100-lecia odzyskania przez Polskę niepodległości do Bazyliki Jasnogórskiej, który odbył się w poniedziałek 5 listopada 2018 roku i na koncert organowy w ramach projektu Musica Sacra Nova na dzień 18 listopada.
I.K.: O ile się orientuję, działa Pan też na niwie sportu, uprawia „sportowe poletko”. Zechce Pan nam o tym opowiedzieć?
J.S.: W moim życiu sport zawsze odgrywał bardzo ważną rolę. Byłem zawodnikiem i szkoleniowcem piłki nożnej, potem działaczem społecznym, przez kilka kolejnych lat odpowiadałem za sport w ówczesnym województwie częstochowskim, kierując Wojewódzką Federacją Sportu. Aktualnie jestem działaczem społecznym w stowarzyszeniach sportowych. Uczestniczę też w organizacji imprez sportowych, i tak w roku 2019 planuję jubileuszowe wydarzenia z okazji 50-lecia reaktywowania sekcji piłki nożnej przy częstochowskim AZS oraz z okazji 20-lecia WLKS „Kmicic” Częstochowa, gdzie pełnię funkcję wiceprezesa. Muszę tu wspomnieć, że z tego klubu wywodzą się dwie olimpijki: Ewa Dederko i Maria Cześnik oraz mistrzyni Europy w triathlonie Ewa Bugdoł.
I.K.: Zapewne te pasje życiowe dają Panu wiele satysfakcji, ale zabierają też wiele czasu. Czy w swoim otoczeniu widzi Pan kogoś, kto „przejmie pałeczkę”, by w sztafecie pokoleń kontynuować Pana dzieło?
J.S.: Tak, to prawda, że moje pasje, jak wszystkie, wymagają poświęcenia im czasu. Jednak prawdą jest też, że sprawiają dużo radości. Po czasie, jak już widać dobre rezultaty, nie pamięta się o zmęczeniu czy przeciwnościach, a liczy się tylko satysfakcja i świadomość, że staram się działać na chwałę Bożą. Co do kontynuatora – nie zastanawiałem się nad nim, póki co, sił mi wystarcza, a resztę pozostawiam Opatrzności.
I.K.: W roku 100-lecia odzyskania przez Polskę niepodległości musi paść pytanie – jak Stowarzyszenie i Wspólnota Gaude Mater planują uczcić tę znaczącą i wiekopomną rocznicę?
J.S.: Do gremiów organizujących obchody tej pięknej rocznicy planujemy dołączyć Stowarzyszenie „LOGIS” i wspólnie zorganizować wcześniej wspomniany koncert Zespołu Pieśni i Tańca „Śląsk”, a także: wystawę fotogramów Marcina Szpądrowskiego pt. „Tożsamość”, koncert upamiętniający 40 rocznicę wyboru kardynała Karola Wojtyły na stolicę Piotrową, koncert poświęcony bł. ks. Jerzemu Popiełuszce pt. „Testament ran”, a także promocję wierszy Tadeusza Szymy „Świętemu Księdzu Jerzemu” oraz wystawę zabytkowych instrumentów muzycznych z prywatnej kolekcji Grażyny Łoś-Kryst i Romana Krysta.
I.K.: Dziękuję za rozmowę. Życzę dobrych natchnień i dużo zdrowia do dalszych działań. Szczęść Boże.
NAJŚWIĘTSZE SERCE PAN
MIŁOŚĆ BOGA DODAJE MI SIŁ
Rozmowę z Karoliną Szleper przeprowadziła Irena Karpeta
Irena Karpeta: Kontynuując cykl naszych parafialnych wywiadów, spotykam się z panią Karoliną Szleper. Znana jest ona pewnej grupie parafian, a – moim zdaniem – zasługuje na bliższe poznanie w szerszym kręgu. W dobie ośmieszania i niszczenia rodziny, zacznijmy od korzeni – od domu rodzinnego właśnie. Proszę, opowiedz nam krótko o nim.
Karolina Szleper: Pochodzę z rodziny wielodzietnej. Było nas pięcioro rodzeństwa: czterech braci i ja. Dziadków nie poznałam, gdyż już nie żyli. Nasze dzieciństwo upływało w trudnych warunkach – w gospodarstwie pracowała mamusia z najstarszym bratem, tato zmarł po wojnie. Z opowiadania mamusi wiem, że i ona została osierocona – w wieku dwóch lat straciła mamę. Swój ból i tęsknotę nauczyła się koić uciekając się do Matki Bożej. Potem i nam – życiem i modlitwą – dawała przykład zawierzenia Bogu przez Maryję. Dzięki mamie wiemy, jak ważne są więzi rodzinne, co znaczy wzajemna pomoc i szacunek do pracy. W naszej rodzinie, mimo trudów życia, nie brakowało matczynej i bratersko-siostrzanej miłości, a wszystko w odniesieniu do Boga. Do dziś nasza czwórka – najstarszy brat już nie żyje – pomaga sobie na ile wystarcza nam sił.
I.K.: Tę naukę, którą otrzymałaś od mamy, zapewne wcieliłaś w swoje życie i przekazałaś następnemu pokoleniu – dzieciom i wnukom? Jak liczna jest ich gromadka?
K.Sz.: To prawda, wzorem mojej mamusi, wszystkie ważne decyzje powierzałam Matce Bożej. Często nie mając obok siebie bliskich osób, u Niej szukałam pomocy i rady. Po latach jeszcze bardziej dostrzegam tego owoce. Opowiem po kolei. Po ukończeniu podstawówki, moje samodzielne życie upływało w szkole średniej w internatach, a więc z dala od domu. Łatwo nie było – wyjazd do domu dozwolony raz w miesiącu, w niedzielę internat zamknięty i tylko z ważnych powodów można było otrzymać pozwolenie na wyjście. Czy czegoś to nie przypomina?! Pomimo to, uczęszczałam na tajne lekcje religii przy kościele. Naszym katechetą był ksiądz Zielasko, który na zakończenie podarował każdej z nas egzemplarz „Nowego Testamentu”, z dedykacją na Boże Narodzenie 1958 roku. Mam je do dzisiaj. Po ukończeniu w 1958 roku Szkoły Pielęgniarskiej w Katowicach rozpoczęło się dorosłe życie i pierwsza praca w szpitalu w Lublińcu. Pielęgniarkami były wtedy zakonnice. Dołączyłyśmy do nich ja i koleżanki, jako pielęgniarki świeckie. Siostry mówiły mi wtedy, że widzą mnie w zakonnym welonie. Jednak ja, pragnęłam mieć wierzącego męża i założyć szczęśliwą rodzinę. Moje modlitwy zostały wysłuchane, z mężem przeżyliśmy zgodnie 42 lata. Doczekaliśmy się tylko jednego syna, ale za to wnucząt mam czworo – trzy wnuczki i najmłodszego wnuka. Rodzina jest moją radością.
I.K.: Wiem, Karolino, jak ważne są dla Ciebie więzi rodzinne. Powiedz nam, dlaczego? Wiem też, że nadal opiekujesz się bliskimi i pomagasz, na miarę swoich możliwości. Co daje Ci siłę i motywację, by to czynić?
K.Sz.: To przekonanie o sile więzi rodzinnych wyniosłam z domu, tego nauczył mnie przykład mojej mamy. Umocniła je we mnie wiara, przykład Najświętszej Rodziny i wiele słów zapisanych w Piśmie Świętym. Od dziecka była też we mnie chęć niesienia pomocy bliźnim i stąd wybór zawodu, a właściwie powołanie pielęgniarki. Dlatego staram się nadal pomagać najbardziej jak mogę. A tym, co dodaje mi sił jest miłość – pisana dużą i małą literą. Człowiek nie może żyć sam dla siebie, bo inaczej tworzy się wokół niego i w nim samym pustka.
I.K.: We współczesnym świecie są niestety tacy ludzie, którym wydaje się, że mogą decydować o zabiciu dziecka w łonie matki pod pozorem medycznego stwierdzenia jego niepełnosprawności bądź choroby. Opiekujesz się niepełnosprawną wnuczką. Mam nadzieję, że mi wybaczysz, iż o tym wspominam i zrozumiesz, dlaczego. Proszę, abyś powiedziała – z własnego doświadczenia – jak ważne jest każde, także takie „inne życie”.
K.Sz.: Nigdy nie ukrywałam, że opiekuję się niepełnosprawną wnuczką. Niektórzy parafianie widzieli nas niejednokrotnie na Mszach świętych. Ale po kolei. Wspomniałam już, że mam czworo wnucząt. Salomea ukończyła prawo, Agata – medycynę, najmłodszy Karol jest obecnie na drugim roku medycyny. Jako trzecia urodziła się nam Weronika z zespołem Cornelli de Lange. W tej chorobie, obok niepełnosprawności intelektualnej i fizycznej występują wady serca, refluks. To był bardzo trudny czas dla rodziny. Rokowania były złe – choroba była mało znana, medycyna miała niewiele do zaoferowania. Jednak nie pytaliśmy, dlaczego my. Stworzenie nie dyskutuje ze Stwórcą, a tym bardziej nie podważa Jego decyzji. Skupiliśmy się na pomocy dziecku i rodzicom. Pukaliśmy do drzwi lekarzy specjalistów w wielu miastach, przez trzy lata przywożona była do domu masażystka. I tak, wielkim poświęceniem rodziców, wspólnym wysiłkiem wielu zaangażowanych osób – w tym mego męża, cioci i moim – osiągnęliśmy, że dziś 22-letnia Weronika chodzi samodzielnie. W codziennym dźwiganiu krzyża jej niepełnosprawności pomaga nam ufność w Bożą pomoc i modlitwa. Choć po ludzku nie rozumiemy decyzji Pana Boga, to wiara pomaga nam ją akceptować, a każde życie, także to trudne, jest od Boga i do Niego należy.
I.K.: Jako wolontariuszka pracowałam z osobami niepełnosprawnymi intelektualnie i ruchowo. Wiem, że są jak „duże dzieci” – szczere, całkowicie pozbawione wyrachowania. Potrafią dawać więcej czułości niż niejeden „pełnosprawny”, choć czasem „dają w kość”. Zasługują na życie i szacunek jak wszyscy. Przepraszam, trochę się rozgadałam. Wróćmy, Karolinko, do Ciebie. Jesteś zaangażowana w życie naszej wspólnoty parafialnej, opowiedz nam o tym. W jakich grupach „działasz”?
K.Sz.: Należę do parafialnego Koła Różańca Świętego i do Wspólnoty dla Intronizacji Najświętszego Serca Pana Jezusa. Kiedy jeszcze należałam do parafii św. Wojciecha – w wieżowcu, w którym mieszkam – założyłam różę różańcową. Impuls zrodził się podczas całonocnego czuwania na Jasnej Górze po zamachu na Jana Pawła II, w 1981 roku. Wtedy przypomniałam sobie prośbę Ojca Świętego z pierwszej pielgrzymki do Polski w 1979 roku: „Nie zostawiajcie mnie samego, módlcie się tutaj i wszędzie”. Zamiar dojrzewał i zrealizowałam go w 1983 roku. Odwiedziłam wtedy sąsiadów, których znałam bliżej i nikt mi nie odmówił. Zaczęło się od 12 osób, które spotykały się w moim mieszkaniu, by z czasem utworzyć pełną 20-osobową Różę p.w. Matki Bożej Nieustającej Pomocy, której jestem zelatorką. W listopadzie br. będzie 35 lat jak modlimy się wspólnie w świątyni, nie rezygnując z modlitewnych spotkań domowych. Poza parafią należę też do grupy „Ognisk Pokutnych”, działającej u Ojców Pallotynów w Częstochowie, a założonej przez karmelitankę siostrę Marię od Ducha Świętego, w odpowiedzi na wezwanie Matki Bożej z Fatimy. Na Jasnej Górze należę do Sodalicji Maryjnej, by dziękować za łaski już otrzymane i uczyć się miłości do Boga i bliźnich. Indywidualnie, od 2014 roku, czuwam nad wystrojem kaplicy w szpitalu na Tysiącleciu. Zainspirowana pielgrzymką warszawską, wybrałam się na nią w 1980 roku, by powierzyć Matce Bożej moich bliskich, wszystkie problemy i choroby. Potem pielgrzymowałam pięciokrotnie, w tym raz z synem, ostatnio w 2012 roku. Zaprzyjaźnionych pielgrzymów chętnie goszczę w moim domu. I tak staram się włączać w życie kościoła.
I.K.: W Kościele jest laikat i są osoby konsekrowane: kapłani, zakonnicy, zakonnice habitowe i bezhabitowe. Powszechnie o tym wiadomo. Lecz tylko nieliczni słyszeli o konsekrowanych wdowach. Jesteś jedną z nich. Zechciej przybliżyć nam ten charyzmat. Zastanawiam się, czy jego początki sięgają czasów, kiedy małżonki władców, po ich śmierci, oddawały się dziełom dobroczynnym, czy może wcześniej?
K.Sz.: Wspomniałam już, że w małżeństwie przeżyłam 42 lata.
Śmierć małżonka jest wielkim cierpieniem serca. Jednak, to miejsce w sercu po nim, Pan Bóg wypełnił w sposób znacznie większy. Zaraz to wyjaśnię. Otóż, w trzy lata po śmierci męża, usłyszałam przez Radio „Fiat”, zaproszenie księdza arcybiskupa Stanisława Nowaka, skierowane do wdów i wdowców. Zapraszał na spotkania, które nauczą nas jak czas smutku i żałoby dobrze wykorzystać dla Chrystusa, a On uleczy nasze rany. Na pierwsze spotkanie przybyło ponad 100 osób, łącznie kobiet i mężczyzn. Spotkania prowadził ojciec Wiesław Łyko z zakonu Oblatów w Lublińcu. Otrzymałam wówczas wskazówkę, że tylko Bóg może wypełnić we mnie pustkę. Dowiedziałam się, że – jako wdowa – mogę poświęcić resztę swego życia Panu Bogu na konsekrowanej drodze. Po dwuletniej formacji nadszedł szczęśliwy dzień 20 stycznia 2010 r. – konsekracja w naszej archidiecezji pierwszych dziewięciu wdów. W kościele rektorackim obecni byli: ksiądz arcybiskup Stanisław Nowak i księża, którzy nas przygotowywali. Obrzęd był bardzo podniosły i wzruszający. Swoje życie poświęcałyśmy całkowicie Bogu ślubem czystości i uległości. Każda z nas z osobna, wyrażała pragnienie i decyzję wejścia na drogę życia konsekrowanego. Potem nastąpił moment przekazania Krzyża i Księgi Liturgii Godzin, a na zakończenie wspólna modlitwa w intencji zmarłych małżonków.
Cieszę się, że odrodziła się praktyka konsekracji wdów i wdowców, znana od czasów apostolskich. W ten sposób Kościół wychodzi naprzeciw biedzie współczesnego człowieka, jaką jest odrzucenie Pana Boga. W Polsce jest około 280 konsekrowanych wdów i tylko 1 wdowiec. Dziękuję Bogu za łaskę powołania mnie do tej grupy. Spełniła się niejako zapowiedź zakonnych pielęgniarek ze szpitala w Lublińcu.
I.K.: A ja, Karolino, dziękuję Tobie, za tę niezwykłą rozmowę. Życzę obfitości Bożych łask w Twoim życiu – mamy, babci i konsekrowanej wdowy. Szczęść Boże!
A JEZUSA
SKARBNICĄ MIŁOŚCI BOGA
Rozmowę z Członkiniami Wspólnoty dla Intronizacji Najświętszego Serca Jezusowego przeprowadził ks. Stanisław Jasionek
Ks. Stanisław Jasionek: W naszej parafii istnieje wiele grup apostolskich. Jedną z nich jest Wspólnota dla Intronizacji Najświętszego Serca Jezusowego, kierowana przez Jadwigę Musiał. Poprosiłem Panie ze wspólnoty: Teresę Bojarską, Alfredę Marię Kluczną, Jolantę Koj, Czesławę Kusiak, Teresę Kuśmierek i Jadwigę Musiał, które zakończyły właśnie cotygodniową, czwartkową adorację o rozmowę. Pani Jadwigo, czym dla Pani jest wspólnota, której jest Pani zelatorką?
Jadwiga Musiał: Jestem bardzo zadowolona z tego, że prowadzę naszą parafialną wspólnotę dla Intronizacji Serca Jezusowego. Wiele osób się w nią zaangażowało. Czym jest dla mnie wspólnota? Intronizacja według sługi Bożej Rozalii Celakówny ma być dopełnieniem poświęcenia się Najświętszemu Sercu Jezusa i wynagradzania Mu za grzechy. Stąd, wyznacza ona początek konsekwentnej walki z grzechem przez nawracanie się i decyzję autentycznego życia chrześcijańskiego. Ma, więc, charakter drogi zmierzającej do jasno określonego celu, jakim jest ukierunkowanie całego życia na Boga, dawanie odpowiedzi na objawiającą się miłość Boga, której symbolem jest Najświętsze Serce Jezusa z równoczesnym uznaniem królowania Chrystusa w życiu pojedynczego człowieka i w życiu społeczeństwa. I tutaj wyjaśnia się związek Intronizacji Najświętszego Serca z ideą królowania Chrystusa.
Ks. S. J.: Modlitwa, przed Najświętszym Sakramentem, co czwartek z pewnością daje waszej Wspólnocie apostolską siłę?
J.M.: Modlimy się co tydzień w różnych intencjach przed Najświętszym Sakramentem już przez 15 lat. Ta modlitwa umacnia mnie i ubogaca duchowo, wycisza i uspokaja. Przecież ufność pokładana w Bogu, wiara w Jego Opatrzność daje siłę i moc oraz spokój duszy…
Jolanta Koj: Cieszę się, że przynależę do wspólnoty dla Intronizacji Najświętszego Serca Jezusowego. Zawsze modlę się o potrzebne łaski dla moich bliskich i dalekich, o pokój w ojczyźnie naszej i na całym świecie. Modlę się zawsze za naszych zmarłych parafian.
Ks. S.J.: Czym dla Pań jest wiara w Boga? Jaką rolę ogrywa w Waszym codziennym życiu?
Alfreda Maria Kluczna: Wiara jest treścią mojego życia, pomaga mi w pokonywaniu trudności, chroni przed zniechęceniem i załamaniem. Dodaje siły i otuchy w chwilach ciężkich.
Teresa Kuśmierska: Wiara w Boga nadaje sens mojemu życiu. Bez niej czułabym się samotna i zagubiona. Wszystkie sprawy mojego życia zawierzam Chrystusowi i Jego Najświętszej Matce, bo wiem, że On czuwa nad nami i pomaga naszym rodzinom w każdej życiowej potrzebie.
Ks. S.J.: Pani Tereso, wywołała Pani temat rodziny, więc może poproszę o odpowiedź, co sądzą Panie o miejscu i roli tradycyjnej rodziny chrześcijańskiej we współczesnym świecie? Proszę także o kilka zdań na temat swojej rodziny.
T.K.: Rodzina jest podstawą chrześcijańskiego wychowania, gdyż w niej powinno dzielić się wiarą i przekazem katolickich wartości. Rodzice winni ukazywać swym dzieciom Chrystusa, jako wzór do naśladowania. Jestem z mężem już na emeryturze. Mamy dwoje dorosłych dzieci i dwoje wnuków, też już dorosłych.
Czesława Kusiak: Odnosząc się do tradycyjnej rodziny chrześcijańskiej, można wskazać jej cechy, takie jak: poszanowanie wartości życia, które objawia się w rodzeniu i wychowaniu potomstwa w wierze, poszanowanie wartości kulturowych i tradycji historycznych. W moje rodzinie staram się zachować dobre relacje pomiędzy starszym a młodym pokoleniem. Darzymy się wzajemnie szacunkiem i miłością.
Teresa Bojarska: Kiedy rodzina jest zdrowa moralnie, to i całe społeczeństwo jest w dobrej kondycji. Rodzina chrześcijańska we współczesnym świecie winna stanowić hamulec do zachowań niegodnych człowieka. Cieszę się, że moje dzieci, żyjące w małżeństwach sakramentalnych, wychowują swoje dzieci w duchu religii katolickiej.
J.K.: Rodziny chrześcijańskie są dobrym przykładem dla rodzin laickich, których teraz jest wiele, gdyż coraz więcej osób ochrzczonych żyje w tzw. związkach partnerskich. Cieszę się, że moje młodsze wnuki chodzą do przedszkola prowadzonego przez siostry nazaretanki, a starsza wnuczka kończy szkołę podstawową sióstr zmartwychwstanek w Częstochowie.
A.M.K.: Współczesny świat odrzuca Boga i porządek przez Niego ustalony. A więc, uderza w rodzinę niszcząc ją moralnie. Pochodzę z rodziny katolickiej. Urodziłam się w Prusicku koło Częstochowy, dwa lata przed wybuchem drugiej wojny światowej. Po przedwczesnej śmierci siostry, zajęłam się osieroconymi dziećmi, poślubiając szwagra. Obecnie, cała czwórka przybranych synów założyła własne rodziny, pielęgnując tradycje chrześcijańskie. Od 9 lat jestem wdową i mieszkam z najmłodszym, rodzonym synem. Mój dom jest zawsze otwarty, nie tylko dla byłych domowników, lecz także dla pielgrzymów i każdego potrzebującego wsparcia człowieka.
J.M.: Niełatwe i skomplikowane, codzienne życie, stwarza wiele problemów i zagrożeń dla rodziny. Mocna rodzina jest zawsze związana z Bogiem. Tradycyjna rodzina chrześcijańska opiera się na modlitwie, zwłaszcza różańcowej, na częstej spowiedzi i Komunii świętej oraz uczestniczeniu w niedzielnej Eucharystii. Pokładając nadzieję w Bogu, odnosi się zwycięstwo.
Ks. S.J.: Wspólnotą chrześcijańskich rodzin winna być parafia. Od jak dawna rodzina Pań jest w naszej wspólnocie parafialnej. Czy pamiętacie Panie jej początki?
J.M.: Moja rodzina jest w naszej wspólnocie parafialnej od chwili jej założenia, to jest od 1990 roku. Pamiętam pierwszą kaplicę blaszaną, w której w zimie było bardzo zimno, a w lecie za gorąco.
A.M.K.: Od samego początku istnienia parafii czynnie pomagałam przy znoszeniu materiału budowlanego. Gdy stanął kościół sprzątałam wnętrze świątyni i salek katechetycznych. Opiekowałam się otoczeniem figurki Matki Bożej, znajdującej się na placu przykościelnym.
J.K.: A ja w upalne dni przynosiłam pracownikom kompot, ugotowany z wiśni, które rosły w moim ogrodzie. Ks. proboszcz Andrzej Filipecki był mi za to bardzo wdzięczny.
Cz.K.: Do parafii przynależę od samego początku. Mile wspominam naszą przynależność do parafii św. Wojciecha. Od 1990 roku tworzymy wspólnotę św. Pierwszych Męczenników Polski i bardzo mnie cieszy, że nasi księża potrafią łączyć ludzi w jedną wspólnotę wiary nadziei i miłości.
Ks. S.J.: Czy według Pań, miłość do Boga łączy się z umiłowaniem rodziny, Kościoła i Ojczyzny?
T.K.: Miłość do Boga, to również miłość do wszystkich ludzi, a więc, przede wszystkim – do rodziny, Kościoła i Ojczyzny, które są naszym wspólnym domem.
Cz.K.: Miłość do Boga to wartość uniwersalna i jako taka nie może być traktowana instrumentalnie. Bóg Stwórca obdarzył człowieka miłością, którą winien służyć rodzinie, Kościołowi i Ojczyźnie, nawet wtedy, gdy nie zgadzamy się z tymi, którzy nią rządzą.
T.B.: Kierując się w życiu Dekalogiem ubogacamy jego wartościami nasze rodziny, wspólnotę kościelną i ojczyźnianą. Ludzie, którzy w swym życiu odrzucają Dekalog, szkodzą rodzinie swej wspólnocie kościelnej i Ojczyźnie.
J.K.: Całe życie, począwszy od rodzinnego wychowania, przez edukację szkolną i uczestnictwo w życiu Kościoła, uczymy się miłości do rodziny, Kościoła i Ojczyzny. To jest nasz zbiorowy obowiązek.
J.M.: „Bóg, Honor, Ojczyzna” – tak mówili moi dziadkowie. Te trzy słowa mówią tak wiele. Jeśli człowiek żyje w bliskości Boga, to z pewnością nie będzie miał problemów z miłością do swej rodziny i Ojczyzny. Zastanawiam się, dlaczego niektórzy ludzie na Ojczyznę mówią „ten kraj” i dochodzę do wniosku, że oddalili się od Boga i nie kochają Bożą miłością swych bliźnich.
Ks. S.J.: Ta diagnoza jest, niewątpliwie, trafna i winniśmy w swych apostolskich działaniach robić wszystko, by ludzi przybliżać do Boga. Przede wszystkim przykładem swego życia i niezawodnym orężem, jakim jest modlitwa. Dziękuję Paniom za tę ciekawą rozmowę. Życzę, by Wasze duchowe przeżycia, wzmacniały Was w służbie Bogu i ludziom!
WIARA I UFNOŚĆ W MIŁOSIERDZIE BOŻE
TO NAJWAŻNIEJSZE FILARY MOJEGO ŻYCIA
Rozmowę z Krystyną Koćwin przeprowadził ks. Stanisław Jasionek
Ks. Stanisław Jasionek: Panią Krystynę poznałem już w pierwszych dniach mojej pracy duszpasterskiej w tutejszej parafii, gdy z wielką pobożnością prowadziła piątkową koronkę ku czci Bożego Miłosierdzia, przed Mszą św. wieczorną. Jako parafianka prawie codziennie uczestniczy we Mszy św., często ze swoim małżonkiem. Pani Krystyno, ma Pani wspaniałą rodzinę, stąd moje pierwsze pytanie: Co sądzi Pani o miejscu i roli tradycyjnej rodziny chrześcijańskiej we współczesnym świecie?
Krystyna Koćwin: Rodzina, jako podstawowa komórka społeczna ma ogromne znaczenie. Tu kształtują się cechy osobowościowe i wartości moralne młodego pokolenia. Tu młody człowiek zdobywa pierwszą wiedzę o świecie i życiu, zaś rodzice są pierwszymi wychowawcami.
Ks. S.J.: Duże znaczenie dla Kościoła ma rodzina chrześcijańska…
K.K.: Tak, gdyż w takiej rodzinie osobowość dzieci kształtuje się w oparciu o nauczanie Jezusa zawarte w Piśmie Świętym. Rodziny chrześcijańskie w wychowaniu dzieci kierują się niezawodną, tzw. Bożą logiką, która znacznie różni się od logiki kreowanej w rodzinach ateistycznych. Zatem, chrześcijańskie podejście do wychowania w rodzinie jest kamieniem węgielnym do ukazania potomstwu właściwej drogi życiowej, drogi niekoniecznie łatwej, ale prawej, gdzie 10 przykazań Boskich jest granicą nieprzekraczalną. Sobór Watykański II naucza o rodzinie chrześcijańskiej, jako „Kościele domowym”, zaś św. Jan Paweł II w adhortacji „Familiaris consortio” wskazuje na funkcję „zbawczą” rodziny we wspólnocie Kościoła. Osiągnięcie przez rodzinę miana „Kościoła domowego” jest trudne, ale możliwe. Z pewnością, przykład rodziców w wykonywaniu praktyk religijnych i umiejętność włączenia dzieci we wspólne, codzienne modlitwy będzie kluczem do osiągniecia zbawczej funkcji rodziny.
Ks. S.J.: Proszę opowiedzieć nam o swojej rodzinie!
K.K.: Księże Proboszczu o sobie trudno mówić, ale skoro jest taka prośba, to postaram się ją spełnić. Urodziłam się w rodzinie o silnych tradycjach chrześcijańskich, w miejscowości leżącej w woj. łódzkim, odleglej o 40 km od Częstochowy. Studia wyższe ukończyłam na Uniwersytecie Łódzkim uzyskując w 1971 roku magisterium z matematyki. Przez kilka lat pracowałam, jako nauczycielka matematyki. Następne kilkanaście lat, to praca w zakresie szkolenia kadr i pracowników dla potrzeb spółdzielczości wiejskiej. Ostatnie kilkanaście lat przed emeryturą to prowadzenie księgowości w firmie budowlanej.
Moi rodzice żyli z pracy w gospodarstwie rolnym, ja i młodszy brat, w miarę wolnego czasu od nauki bardzo dużo im pomagaliśmy. Najmłodszy brat zmarł w 1960 r. na białaczkę. Miał 5 lat, a wówczas była to choroba nieuleczalna. Jakaż to była tragedia, jedynie silna wiara w Boga oraz codzienne odmawianie różańca, pozwoliło nam przetrwać. Wpojone przez rodziców umiłowanie Boga i bliźniego oraz bezwarunkowe uczestnictwo w praktykach religijnych pozostało mi do dnia dzisiejszego.
Własną rodzinę założyłam w 1971 roku, wychodząc za mąż za Witolda, absolwenta Akademii Rolniczej. Wspólnie wychowaliśmy dwie córki, przekazując im podstawy wartości chrześcijańskich, tym samym broniąc je przed wpływem laickiego świata. Starsza córka jest doktorem nauk medycznych z zakresu stomatologii na Śląskim Uniwersytecie Medycznym. Młodsza córka ukończyła finanse i bankowość na Akademii Ekonomicznej i pracuje w banku w Wiedniu. Mamy także dwie wnuczki w wieku licealnym. Nasza rodzina, czerpiąc przykład z rodziców, kultywuje wartości chrześcijańskie i społeczne dla dobra bliźnich i następnych pokoleń.
Ks. S.J.: Parafia z założenia, powinna być wspólnotą rodzin. Od jak dawna jest Pani rodzina w naszej wspólnocie parafialnej? Czy pamięta Pani jej początki? Może coś szczególnego zapadło w Pani pamięci? Co wywołuje dobre wspomnienia?
K.K.: Moja rodzina jest w naszej wspólnocie parafialnej od chwili jej powstania, to jest od roku 1990. Początki parafii to wielki trud pracy poprzedniego proboszcza ks. Andrzeja Filipeckiego i parafian. Dzięki ich ofiarności, budowa naszej świątyni trwała zaledwie trzy lata. Wysiłek ten się opłacił, gdyż już 13.11.1993 roku, kościół nasz został poświęcony. Nie lada wezwaniem było ożywić te mury świątynne i stworzyć struktury parafialne i modlitewne. Powstało kilka grup modlitewnych, które do dzisiaj istnieją i działają.
Z wielką nostalgią wspominam pierwsze lata XXI wieku, kiedy to w naszej świątyni na Mszach świętych było bardzo dużo dzieci i młodzieży szkolnej. To był czas, kiedy do Polski jeszcze w pełni nie dotarły zgubne wpływy Zachodu, a młodzi ludzie byli bardziej niż dziś otwarci na prawdy wiary chrześcijańskiej.
Ks. S.J.: W jaki sposób włącza się Pani w życie parafialne? Może przynależy Pani do jakiejś grupy formacyjnej działającej w Parafii? Jeśli tak, to proszę bliżej o tym opowiedzieć.
K.K.: Naturalnym odruchem serca dla mnie było dać z siebie więcej, niż spełnianie trzeciego przykazania Bożego. Dlatego jestem członkinią dwóch grup modlitewnych, zaś w poprzedniej kadencji należałam do Parafialnej Rady Duszpasterskiej. Od 20 lat jestem członkinią Koła Miłosierdzia Bożego, uczestniczę w comiesięcznych spotkaniach, jak również w modlitewnych skupieniach poświęconych Bożemu Miłosierdziu. Wielkim aktem łaski dla mnie jest możliwość odmawiania w naszym kościele koronki do Miłosierdzia Bożego. Odmawiam ją z wielką ufnością i wierzę, że prośby, które kieruje wówczas do Jezusa Miłosiernego są wysłuchiwane. Szczególnie często modlę się w intencji dzieci i młodzieży, prosząc Miłosiernego Pana, aby laickość ich nie pochłonęła, aby potrafili przekazać następnemu pokoleniu wiarę ojców naszych.
Od 13 lat kieruję Różą pw. św. Pierwszych Męczenników Polski Koła Żywego Różańca. Impuls do utworzenia tej Róży dał mi ówczesny proboszcz ks. prałat Andrzej Filipecki, a Jezus Miłosierny pomógł mi ją skompletować. Za natchnieniem Bożym praktykuję także odmawianie koronki do Miłosierdzia Bożego i Różańca św. przy trumnie zmarłych, nie tylko w parafii, ale także będąc na pogrzebie członków mojej rodziny, bardzo szeroko rozumianej. Czuję wtedy, że przez tę modlitwę powstaje niewidzialna nić, która przeprowadza duszę zmarłego z ziemskiego życia do niebiańskiego domu Pana. Modlitwa ta przynosi także ulgę rodzinie zmarłego.
Ks. S.J.: Czy taka forma głębszego zaangażowania się w życie parafii sprawia Pani radość, daje satysfakcję?
K.K.: Do głębszego zaangażowania się w życie parafii skłoniła mnie prośba św. Jana Pawła II: „Wymagajcie od siebie, choćby inni od was nie wymagali”, jak również przykład moich rodziców. Bowiem, moja mama była zelatorką Róży w Kole Żywego Różańca i wśród kobiet propagowała odmawianie koronki do Miłosierdzia Bożego. Nadto, śpiewała w chórze parafialnym. Ojciec, natomiast, był aktywnym członkiem Rady Parafialnej.
Świadomość, że wszystko to czynię na chwałę Bożą, daje mi duże zadowolenie i radość. Jest to jednocześnie budujące, że można dać przykład innym parafianom, wyznającym te same wartości religijne, że można ich ubogacić duchowo, przewodnicząc wspólnej modlitwie. Czuję wtedy wielką łaskę otrzymaną od Boga, która pozwala mi pomnażać Jego chwałę. Wierzę też, że jest to mobilizujące dla innych parafian i może niektórych skłoni do głębszej wiary i większego zaangażowania się w życie wspólnoty parafialnej.
Ks. S.J.: No właśnie, czym dla Pani jest wiara w Boga? Jaką rolę odgrywa ona w codziennym życiu?
K.K.: W Liście do Hebrajczyków Kościół ukazuje nam drogę wiary. Jest to droga polegająca na całkowitym zawierzeniu Bogu przez Jezusa Chrystusa, na wzór Maryi. Nie każdy człowiek wierzący potrafi całkowicie zawierzyć Bogu, tak jak to zrobiła Najświętsza Maryja Panna. W moim odczuciu bezwarunkowa wiara w Boga to wielka łaska, którą nie każdy człowiek otrzymuje. Ci, co ją posiedli są szczęśliwcami, gdyż mogą przyjąć kanony naszej wiary rzymskokatolickiej bez rozterek i dylematów. Mogą także w sposób widzialny zmieniać i wpływać na to, co niewidzialne i wieczne. Ponadto, uważam, że wiara w Boga pomaga ludziom wierzącym przetrwać trudne momenty życiowe, co nie zawsze udaje się niewierzącym. Zatem, niezachwiana wiara jest pewnego rodzaju „opoką, skałą”, poza którą człowiek wierzący się nie wychyli. Reasumując, człowiek posiadający łaskę wiary w Boga, bez szemrania zdaje się na wolę Bożą, nawet wtedy, gdy to jest bardzo trudne i wymaga wielkiej ofiary. Wiarę można też pojmować, jako umiejętność odczytywania woli Bożej i poznawania Boga coraz bardziej.
Ks. S.J.: Istotnie, wiara jest łaską, o którą prosić trzeba dobrego Ojca. Chciałbym jeszcze panią Krysię zapytać, czy w jej mniemaniu miłość do Boga łączy się z umiłowaniem rodziny, Kościoła i Ojczyzny?
K.K.: O miłości do Boga, moim zdaniem, można mówić jedynie w odniesieniu do ludzi wierzących. Ateiści nie wierzą w Boga, ale wielu z nich docenia wartość tradycyjnej rodziny i deklarują wielką miłość do Ojczyzny. Skupię się jednak na rodzinach katolickich, w których naturalnym jest, że umiłowanie Boga jest nierozerwalnie związane z umiłowaniem rodziny, Kościoła i Ojczyzny. Prześledzenie dziejów naszego kraju bez trudu pozwoli wskazać wielu bohaterów, którzy z miłości do Boga oddali życie za wiarę i Ojczyznę, bądź walczyli w obronie wiary katolickiej z wielkim oddaniem. Wystarczy, chociażby, wspomnieć króla Jana III Sobieskiego, który zwycięstwem pod Wiedniem w 1683 roku, nie tylko uchronił chrześcijańską Europę przed nawałą turecką niosącą islam, ale także rozsławił naszą Ojczyznę. Miejsce zwycięstwa - wzgórze Kahlenberg pod Wiedniem, jest cząstką Polski w Austrii, a kościół św. Józefa usytuowany na tym wzgórzu określa się Polskim Sanktuarium Narodowym. Zwiedzając wraz z grupą austriacką muzeum w Austrii, w którym były obrazy upamiętniające wiktorię wiedeńską, z wielką dumą przyznałam się, że Jan III Sobieski to mój król.
W mojej rodzinie umiłowanie Boga i rodziny, ściśle się łączy z miłością do Kościoła i Ojczyzny. Takie podejście pozwoliło nam przejść przez różne trudności i zachować swoją tożsamość.
Ks. S.J.: Dziękując Pani za rozmowę, życzę by życiowa moc wiary i ufności w Boże Miłosierdzie promieniowała na tych, którzy swym życiem oddalili się od Chrystusa zbawiającego. Niech Bóg Pani oraz całej rodzinie błogosławi!
WIERZĘ, ŻE WSZYSTKO W MOIM ŻYCIU DZIEJE SIĘ Z WOLI BOGA
Rozmowę z Krystyną Machnik przeprowadziła Irena Karpeta
Irena Karpeta: Z panią Krystyną Machnik bliżej poznałyśmy się kilka lat temu podczas próby chóru. Pamiętasz Krysiu, usiadłyśmy obok siebie i tak jakoś dobrze zaśpiewało się nam w altach? Przypadłyśmy sobie do serca – połączyła nas muzyka. Potem dowiedziałam się, że malujesz i miałam przyjemność obejrzeć Twoje obrazy. Ale zacznijmy od początku, od rodziny – rodziców i rodzeństwa.
Krystyna Machnik: Moje trzy siostry i ja przyszłyśmy na świat we Włoszczowie – dziś powiedziano by – w rodzinie wielodzietnej. Rodzice – Maria i Jan Sadkowscy – byli ludźmi głęboko wierzącymi i w tym duchu nas wychowali. Bardzo kochaliśmy się i szanowaliśmy wszyscy. Mama – całkowicie oddana mężowi i czterem córkom – zajmowała się domem, tato zaś zapewniał nam utrzymanie pracując, jako murarz. Rodzice i jedna z sióstr już nie żyją. My trzy pozostałe żyjemy w wielkiej zgodzie i bardzo się wspieramy. Po ukończeniu szkoły średniej wyszłam za mąż i przeniosłam się do Częstochowy.
I.K.: A zatem częstochowianką jesteś z wyboru?
K.M.: Można tak powiedzieć. Spełniło się też moje marzenie. Otóż, kiedy – jako dziecko z rodzicami, a potem już sama – przybywałam na Jasną Górę pragnęłam mieszkać w Częstochowie, by być blisko Matki Bożej. Dziś mieszkam na Tysiącleciu i – chociaż z okien mojego mieszkania nie widać klasztoru – to dobrze słychać głos jasnogórskich dzwonów, a one przybliżają mnie do Jasnogórskiej Madonny.
I.K.: Przejdźmy do Twojej malarskiej pasji. Czy zainteresowania rysunkiem, malarstwem wykazywałaś już od dziecka? W czym to się przejawiało?
K.M.: To prawda, dość wcześnie zainteresowałam się szeroko pojętą sztuką: malarstwem, rysunkiem, rzeźbą, tkactwem. Przejawiało się to na każdym kroku przy obserwacji otaczającego mnie świata. Pragnęłam wtedy uwiecznić piękno stworzone przez Boga i planowałam jak przelać je na płótno. Długo jednak uważałam, że nie potrafię tych fascynacji zrealizować, bo nie ukończyłam szkoły w tym kierunku. Podejrzewam, że wielu z nas tak myśli. Dziś wiem, że to był błąd – żeby się przekonać, trzeba spróbować.
I.K.: Widzę wokół wiele dzieł o różnej tematyce. Opowiedz nam o swojej pasji. Co najbardziej lubisz malować – pejzaże, martwą naturę, portrety? Która technika jest Ci najbliższa: pastel, akwarela czy olej?
K.M.: Szczerze mówiąc, nigdy nie zastanawiałam się, co bardziej lubię malować. Maluję to, co w danym momencie przykuje moją uwagę, piękno, które zapragnę „uwiecznić”. Lubię dobierać, mieszać farby, by uzyskać oczekiwany efekt. Pewnie stąd ta różnorodność tematów. Na razie maluję w oleju, lecz nie zarzekam się, że nie zacznę używać pasteli czy akwareli.
I.K.: Jaka tematyka była pierwsza, od czego zaczęłaś? Bo, wydaje mi się, że pisanie ikon przyszło nieco później?
K.M.: Zaczęłam od malarstwa sakralnego. Obraz Matki Bożej Cygańskiej jest moim „pierwszym dziełem”. Szczerze muszę przyznać, że pomagała mi przy nim moja serdeczna przyjaciółka Jola. Ona przez swoją malarską pasję zmobilizowała mnie, dodała odwagi i … taki był początek. Masz rację, że pisanie ikon przyszło później, kiedy nabrałam trochę pewności siebie. To ono przynosi mi chyba najwięcej radości, choć nie jest łatwe.
I.K.: Skoro pragnienie zrealizowania marzeń towarzyszyło Ci zawsze, musisz być teraz bardzo szczęśliwa mogąc je spełniać? Czy nadal pragniesz rozwijać się, poznawać nowe techniki malarskie?
K.M.: Nie będę ukrywać, że spełnianie młodzieńczych marzeń przynosi mi wielką radość i rzeczywiście jestem szczęśliwa z tego powodu. Tym bardziej, że staram się to czynić na chwałę Bogu i sprawiać radość innym. Oczywiście, nadal pragnę się rozwijać i poznawać nowe techniki malarskie, nowe formy sztuki. Człowiek powinien uczyć się przez całe życie, więc staram się i ja.
I.K.: Interesuje Cię także tkactwo. Widzę przepiękny gobelin o tematyce roślinnej. Zapewne wykonanie go wymagało wielu godzin pracy i cierpliwości?
K.M.: O tak, tkactwo jest dziedziną, która wymaga dużo spokoju, cierpliwości i wytrwania w postanowieniu, przez co kształtuje też charakter człowieka. Gobelin można tkać latami. Ten tkałam i „dopieszczałam” przez rok, ale jaka radość przy końcowym efekcie – balsam na duszę!
I.K.: Wystawa twoich prac malarskich zorganizowana jakiś czas temu w naszej parafii, cieszyła się dużym zainteresowaniem i czytaliśmy o niej w tygodniku katolickim „Niedziela”. Z pewnością były też inne?
K.M.: Trochę się ich nazbierało, a były zbiorowe i indywidualne. Po każdym plenerze były organizowane wernisaże w Towarzystwie Sztuk Pięknych im. Wandy Wereszczyńskiej, odbyły się też w Janowie, w Lublińcu, w Filharmonii Częstochowskiej, w bibliotekach Częstochowy, w naszej parafii p.w. Świętych Pierwszych Męczenników Polski i w parafii p.w. Świętej Faustyny. Wystawę w naszej wspólnocie zawsze będę wspominać szczególnie. Faktycznie, cieszyła się dużym zainteresowaniem. Na jej otwarciu padły pod moim adresem ciepłe słowa ks. prałata Stanisława Jasionka – naszego proboszcza, wystąpił chór jasnogórski, wybrzmiały strofy twoich wierszy, obecna była redaktorka z tygodnika „Niedziela”. To wszystko było dla mnie wielkim przeżyciem. Chcę, raz jeszcze, podziękować księdzu Prałatowi i wszystkim, którzy mi wtedy pomogli i przyczynili się do wyjątkowej atmosfery tego spotkania.
I.K.: Jesteś dobrze zorganizowaną osobą, skoro znajdujesz jeszcze czas na uczestniczenie w próbach Jasnogórskiego chóru, w którym śpiewasz. Powiedz nam kilka słów na ten temat.
K.M.: Czy jestem osobą dobrze zorganizowaną? Nie wiem. Ale wiem na pewno, że lubię śpiewać, zwłaszcza na chwałę Bogu. Jestem wtedy blisko Maryi, jak tego pragnęłam. A, że sprawia mi to wielką radość, chcę to robić i czas musi się znaleźć. Ponadto, spotykam się z ludźmi, którzy kochają muzykę i z którymi dobrze się czuję.
I.K.: Co motywuje Twoją twórczość i jak wpływa na nią Twoja wiara?
K.M.: Moja motywacja wypływa z wiary, a wiara czyni cuda. Wierzę, że wszystko w moim życiu dzieje się z woli Boga – On mną kieruje, sprawił i nadal sprawia, że mogę realizować swoje marzenia. Zabierając się do malowania, zwłaszcza obrazów sakralnych, staram się rozmawiać z Matką Bożą i proszę Ją w modlitwie, by pomogła mi zrealizować to, co chciałabym namalować. Pamiętam przy tym, że malując Ją i Jezusa nigdy nie zdołam oddać Ich piękna. Zdaję sobie sprawę, że będąc tylko człowiekiem patrzę przez pryzmat człowieczeństwa i widzę Ich swoim człowieczeństwem.
I.K.: Czy, wśród tak licznych zainteresowań, potrafisz określić, która dziedzina daje Ci największą radość i satysfakcję?
K.M.: Cóż, wśród licznych zainteresowań trudno zdecydować. Nie potrafię powiedzieć, która dziedzina daje mi więcej satysfakcji bądź sprawia większą radość. Myślę, że każda z nich cieszy mnie bardziej wtedy, kiedy akurat nią się zajmuję, a więc w sumie – wszystkie cieszą tak samo.
I.K.: Serdecznie dziękuję, Krysiu, za gościnę. Życzę Ci dobrych natchnień w tworzeniu. Niech Twój talent rozwija się na chwałę Bożą, a Maryja Jasnogórska niech otacza Cię opieką. Szczęść Boże!
K.M.: I ja dziękuję, Irenko, za życzenia i dobre słowa. Szczęść Boże!
ZWIĄZEK MAŁŻEŃSKI TRZEBA PIELĘGNOWAĆ JAK NAJDELIKATNIEJSZĄ ROŚLINKĘ
Rozmowę z Zofią Machalską przeprowadziła Irena Karpeta
Irena Karpeta: Pani Zofia Machalska jest moją sąsiadką i, ośmielam się powiedzieć, łączy nas przyjaźń. Nie jest to jednak powód przeprowadzenia wywiadu. Przyczyna jest całkiem inna. Otóż, pani Zofia jest osobą o wielu talentach, bardzo oddaną rodzinie, a przy tym doświadczoną życiowo. I o tym chciałabym z Nią porozmawiać. Zacznijmy tradycyjnie – od domu rodzinnego, wszak żadne wymyślone pseudo-związki nie zastąpią rodziny. Słuchamy!
Zofia Machalska: Zarówno ja, jak mój mąż Marian, pochodzimy z rodzin wielodzietnych mieszkających na wsi. Było nas dziesięcioro rodzeństwa, żyją jeszcze cztery siostry i brat. Razem z żyjącymi siostrami męża tworzymy kochającą się, zgodną i pomagającą sobie większą rodzinę. Moi rodzice byli bardzo religijni i swoim życiem uczyli nas wiary. Wpoili nam też pewne zasady i pewnie dlatego, w naszej rodzinie nigdy nie było rozwodów. Rodzice pierwsi – zwłaszcza mama – uczyli nas miłości do Boga, bliskich i nieznanych ludzi, a także szacunku do wszystkich dzieł Bożych. Po mamie mam zamiłowanie do książek, do literatury. Uwielbiałam słuchać jak mówiła z pamięci wiersze polskich poetów. Ona nauczyła mnie, że nie pochodzenie i miejsce urodzenia jest ważne, lecz to, by zawsze być dobrym, uczciwym człowiekiem. Tato był surowy, ale sprawiedliwy i bardzo pracowity. Był ogrodnikiem i prowadził szkółkę krzewów i drzew owocowych. Mieliśmy małe gospodarstwo i dwa duże sady. Żyliśmy skromnie, ale chleba i owoców oraz pięknych kwiatów nigdy nam nie brakowało. Rodzice nauczyli nas też szacunku do pracy. Od najmłodszych lat – na miarę naszych możliwości – pomagaliśmy w gospodarstwie. Każdy wiedział, co ma robić w danym dniu i wykonywał to bez szemrania – słowa rodziców były święte. Bracia pomagali w polu i w gospodarstwie, a ja najczęściej w ogrodzie. Chociaż minęło wiele lat, nie zapomniałam o wartościach, które przekazali mi rodzice. Starałam się i nadal staram przekazywać je moim dzieciom i wnukom.
I.K.: Potem Ty, Zosiu, założyłaś rodzinę, a później Twoje dzieci. Opowiesz nam o tym?
Z.M.: Nasze małżeństwo można nazwać małżeństwem z rozsądku. Nie trafiła nas przysłowiowa „strzała Amora”, zapoznali nas znajomi. Poznawaliśmy się bliżej dwa lata, a że oboje stawialiśmy na spokojny dom i rodzinę postanowiliśmy je budować razem. Z czasem przyszło: uczucie, szacunek i przywiązanie. Pan Bóg pobłogosławił nam trójką dzieci, którym staraliśmy się stworzyć normalny dom – Bogiem silny, a więc bezpieczny, pełen miłości, czułości, uwagi, ale też wymagań. Modlitwa wspólna z dziećmi, ich uczestnictwo we Mszach świętych od najmłodszych lat – to było normalne. Nie mieliśmy z dziećmi żadnych kłopotów. Bóg obdarzył nas dziećmi zdolnymi, choć o różnej wrażliwości i równie zdolnymi wnuczętami. Wszyscy ukończyli studia. Nasz pierworodny syn Arek ukończył Wydział Budownictwa Politechniki Częstochowskiej i – chociaż pracuje często „na wyjazdach” – znajduje czas dla rodziny i na prace przy ich domu. Małgosia – po pedagogice specjalnej – mieszka obecnie w Szkocji wraz z mężem i dwójką dzieci, które są już po I Komunii św. i chodzą do szkoły katolickiej. Najmłodsza Ania jest nauczycielem języka niemieckiego i tłumaczem przysięgłym, uczy w katolickiej szkole podstawowej w Częstochowie, do której chodzą też jej dzieci. Dzieci Arka to już dorosłe osoby. Weronika ukończyła Uniwersytet Ekonomiczny w Krakowie – kierunek stosunki międzynarodowe i równocześnie drugi kierunek zarządzanie sportem na Uniwersytecie Jagiellońskim. Młodsze bliźniaczki – Uniwersytet Łódzki: Karolina – historię sztuki, Olga – filologie angielską. Dzieci i wnuki to najpiękniejsze, co nas spotkało w życiu. Oni są dla nas najważniejsi i na nich też możemy zawsze liczyć. Dziękuję za to Panu Bogu każdego dnia.
I.K.: Byliście oboje – Ty i Marian – rodzicami pracującymi. Jak udawało się Wam godzić pracę i obowiązki domowe?
Z.M.: Muszę przyznać, że nie było łatwo. Marian pracował w Hucie Częstochowa w systemie czterozmianowym, a ja w jednym z zakładów włókienniczych – trójzmianowo. Często zmiany pokrywały się, więc próbowaliśmy zatrudniać opiekunki do dzieci, ale żadna nie spełniła naszych oczekiwań. Sytuacja poprawiła się dopiero wtedy, kiedy Marian przeniósł się do mojego zakładu pracy i mogliśmy pracować na różnych zmianach. Z czasem dzieci zaczęły chodzić do przedszkola, a po śmierci mojego taty, mama zamieszkała z nami i bardzo nam pomagała przez 6 lat.
I.K.: Przejdźmy teraz do Twoich zainteresowań i talentów. Wiem, że lubisz czytać, rozwiązywać krzyżówki – to dla własnej przyjemności. Dziergasz na drutach, potrafisz szyć, wspaniale gotujesz i cieszysz się, gdy możesz kogoś ugościć, a czynisz to z radością – dla innych.
Z.M.: O tak! Czytać książki i rozwiązywać krzyżówki – to jest to, co bardzo lubię. Interesują mnie biografie sławnych ludzi, żywoty świętych, kroniki, książki historyczne. Często czytam przed snem. Robótki ręczne również sprawiają mi frajdę, zwłaszcza, gdy widzę końcowy efekt. Wcześniej dziergałam dla dzieci teraz – dla wnuków. Za szyciem nie przepadam, robię to tylko z konieczności i tylko takie rzeczy, które zajmują mało czasu. Natomiast lubię gotować i mam to po mamie, która mawiała „gość w dom – Bóg w dom”. Cieszymy się z każdych – nawet niezapowiedzianych – odwiedzin. Mamy też niewielką garstkę przyjaciół, z którymi spotykamy się „przy okazji” i „bez okazji”. Cieszą nas spotkania i pielęgnujemy przyjaźnie.
I.K.: To teraz porozmawiajmy o Zosi – poetce. Z przyjemnością czytam Twoje wiersze, które czasem wzruszają, czasem rozśmieszają, bawią. Przybliż nam ich tematykę. O czym piszesz i co w tym pisaniu daje Ci najwięcej radości?
Z.M.: W dzieciństwie, odkąd pamiętam, zachwycał mnie świat i wszystkie dzieła Boże i ten zachwyt towarzyszy mi przez całe życie. W moich wierszach staram się zawrzeć miłość do Stwórcy i opisać piękno, które stworzył. Są w nich też wspomnienia i marzenia oraz dziękczynienie, za tyle piękna. Wiem, że każdy z nas otrzymał od Boga dary na miarę siebie i powinien je rozwijać na chwałę Bożą. Pisanie wierszy jest dla mnie łaską, którą zostałam obdarzona. Zaczęłam pisać dla moich dzieci, gdy przychodziły na świat. Pisałam dla nich i o nich, również o zwierzętach i bajki dla najmłodszych. Teraz piszę od czasu do czasu, gdy coś poruszy bądź rozraduje moje serce. Piszę, by zostawić po sobie ślad dla dzieci i wnuków.
I.K.: Z Marianem tworzycie od wielu lat szczęśliwe i kochające się małżeństwo. Macie na to jakąś receptę? I jeszcze jedno – Marian też ma talenty. Możesz zdradzić, jakie?
Z.M.: Myślę, że nasze „małżeństwo z rozsądku” stało się „małżeństwem kochającym”, bo Bóg nam pobłogosławił, a my pamiętaliśmy o tym i bardzo się staraliśmy. Wiele nas łączyło: pochodzenie z rodzin wielodzietnych, wspólna decyzja o zamieszkaniu razem po ślubie i stawianie na rodzinę, a nie na realizację własnych ambicji. Moim zdaniem na udany związek nie ma jednej recepty, ale z pewnością uda się wtedy, gdy będzie wierność małżeńska, wzajemne zrozumienie, szacunek dla współmałżonka. Trzeba darować urazy, wybaczać, pomagać sobie, nauczyć się ustępować. Związek małżeński trzeba pielęgnować jak najdelikatniejszą roślinkę. Jeśli małżonkowie wiedzą i pamiętają, Kto i co w życiu jest najważniejsze, takim związkiem nic nie zachwieje. Ważne jest też, by zauważać talenty współmałżonka i motywować go do ich rozwijania. Tak jest w naszym przypadku. Mąż wspiera mnie w moim pisaniu, ja podziwiam jego talenty. Marian ma poczucie piękna, a jego zręczne palce wykonują piękne ozdoby typu orgiami, zabawki dla wnucząt, ma „szczęśliwą rękę” do kwiatów i chętnie je pielęgnuje, jest też „złotą rączką”, gdy trzeba coś naprawić. A mówię to wszystko na podstawie naszego wspólnego życia i doświadczeń.
I.K.: Angażujesz się w życie naszej wspólnoty parafialnej. Zechciej nam o tym powiedzieć.
Z.M.: Jestem zelatorką jednej z Róż Koła Różańcowego w naszej parafii. Róża ta powstała w październiku 2006 roku i od tego czasu jej przewodniczę. Za patronkę ma św. Małgorzatę Marię Alacoque. Rozpisuję dla członków naszej Róży chronologię tajemnic różańcowych i w ten sposób czuwam nad comiesięczną ich zmianą. Modlimy się w różnych intencjach, m.in. ogólnych Kościoła przewidzianych na dany miesiąc, za papieża, kapłanów, wzajemnie za siebie, za Ojczyznę, za rodziny i tych, którzy nas o to prosili. Staramy się regularnie o godz. 15-ej modlić koronką do Miłosierdzia Bożego. W intencji naszych żyjących i zmarłych członków oraz naszych rodzin zamawiana jest Msza św. w dniu wspomnienia naszej Patronki. Zostałam też członkiem Parafialnej Rady Duszpasterskiej, do której trafiłam w wyniku wyborów. Za to wyróżnienie jestem wdzięczna księdzu Proboszczowi i parafianom.
I.K.: Uważam Zosiu, że Ty i Twój mąż, swoim życiem praktycznie realizujecie przykazanie „miłuj bliźniego swego jak siebie samego”. I nie chodzi tylko o miłość do współmałżonka i dzieci. Chętnie spieszycie z pomocą nie afiszując się nią. Sama doświadczyłam Waszej szczególnej przyjaźni i opieki w okresie, kiedy – unieruchomiona po operacji biodra – na długo utknęłam w swoim mieszkaniu na czwartym piętrze. Wspomnę też o Waszej codziennej opiece nad panem Marianem – samotnym sąsiadem zza ściany.
Z.M.: Nie ma w tym nic nadzwyczajnego. Przecież Pan Jezus uczy nas, że wiara bez uczynków jest martwa. Najlepszym wzorem jest Matka Najświętsza i przykłady wielu Świętych. My mamy tylko o tym pamiętać i starać się ich naśladować. Pan Marian – jak powiedziałaś – był osobą samotną i schorowaną, więc było oczywiste, że potrzebuje pomocy. My byliśmy najbliżej, mogliśmy i chcieliśmy jej udzielać, a potem oddać ostatnią posługę i zająć się jego pogrzebem. Z tobą łączy nas przyjaźń, więc jak nie pomóc przyjacielowi? Cieszy nas także serdeczna, duchowa przyjaźń z ks. kanonikiem Stanisławem Matuszczykiem, który mieszka w naszym bloku, w tej samej klatce schodowej, na trzecim piętrze i jako emerytowany kapłan czynnie wspomaga naszych duszpasterzy. A poza tym, jak lekko i radośnie jest w sercu móc świadczyć dobro. Kto nie wierzy niech spróbuje.
I.K.: Wybacz Zosiu, że zadam teraz delikatne pytanie dotyczące doświadczeń w chorobach Twoich i Mariana. Co Wam pomaga trwać mimo przeciwności i pokonywać trudne chwile?
Z.M.: To prawda, że dużo chorujemy i każde z nas przeszło w swoim życiu po kilka zabiegów operacyjnych. Nie będę ich wszystkich wymieniać, bo nie o to chodzi. Z Bożą pomocą i opieką Matki Najświętszej wychodzimy z nich wzmocnieni duchowo. Wierzę, że tak będzie w przypadku tych obecnych chorób. Tym, co nam pomaga jest głęboka wiara, że Bóg wszystkim kieruje, trzeba Mu ufać i w Nim mieć nadzieję. Pomaga nam modlitwa, w której nie ustajemy. Także ta dziękczynna za każdy kolejny dzień życia, w którym możemy podziwiać Stwórcę w Jego dziełach. Dobrze, że mamy siebie i możemy wspierać się wzajemnie. Pomocą jest dla nas rodzina – oddanie i miłość dzieci, wnuków i wszystkich krewnych, a także tych, którzy wspierają nas modlitwą. To wszystko daje nam siłę i za to Bogu dziękujemy.
I.K.: Jestem dumna, Zosiu, że mogę cieszyć się Waszą przyjaźnią. Całym sercem dziękuję za nią i za wszelką pomoc, zwłaszcza za opiekę po operacji. Życzę nieustannej opieki Matki Najświętszej i wszelkich łask Bożych.
BÓG TOWARZYSZY MI WE WSZYSTKICH SPRAWACH MOJEGO ŻYCIA
Rozmowę z Alicją Lenczewską przeprowadził ks. Stanisław Jasionek
Ks. Stanisław Jasionek: Rozmawiam z jedną z wielu pobożnych pań, należących do naszej wspólnoty parafialnej – Alicją Lenczewską, prosząc by zechciała najpierw coś powiedzieć o sobie…
Alicja Lenczewska: Księże Proboszczu, o sobie mówić nie lubię, ale skoro Ksiądz nalega powiem tylko tyle, że jestem od swych narodzin, które miały miejsce w czasie ostatniej wojny – Częstochowianką. Z wykształcenia jestem polonistką i przez 30 lat uczyłam w jednej szkole. Była to szkoła podstawowa nr 25 w Częstochowie. Mile wspominam ten czas i do dziś utrzymuję serdeczny kontakt z niektórymi moimi wychowankami i uczniami. Cieszę się, że mają oni wspaniałe rodziny, które pielęgnują chrześcijańskie tradycje.
Ks. S.J.: Ano właśnie, co sądzi Pani o miejscu i roli tradycyjnej rodziny chrześcijańskiej we współczesnym świecie?
A.L.: Współczesny świat jest nieprzyjazny chrześcijańskiej rodzinie, a wręcz atakujący jej tradycyjny charakter. Dostrzec przecież można deprecjację sakramentalnego związku małżeńskiego, ośmieszanie małżeńskiej wierności, promowanie rozwodów i niewiążącego partnerstwa. Lansuje się nowy, bezbożny porządek społeczny – związki jednopłciowe, genderyzm, zrównanie przywilejów tradycyjnej rodziny ze związkami homoseksualnymi. Uważam, że tylko małżeństwa sakramentalne, wychowujące potomstwo w atmosferze miłości, zaufania, przekazujące wartości ewangeliczne, zapewniające właściwy rozwój psychiczno-moralny dzieciom są gwarantem bezpieczeństwa oraz nadzieją na przetrwanie. Z tego wynika, że taka tradycyjna rodzina winna być efektywnie wspierana nie tylko przez Kościół, ale i przez rząd.
Ks. S.J.: Parafa z założenia powinna być wspólnotą rodzin. Od jak dawna jest Pani w naszej wspólnocie parafialnej? Czy pamięta Pani jej początki?
A.L.: Jestem we wspólnocie parafialnej od momentu jej powstania. Uważam, że parafia powinna być nie tylko wspólnotą rodzin, ale także wspólnotą rodzinną dla wszystkich jej członków, bez względu na stan cywilny. Pamiętam ogromny zapał, z jakim przystępowano do budowy świątyni i radość tworzenia wspólnoty parafialnej. Nie szczędzono czasu, sił i funduszy.
Ks. S.J.: W jaki sposób włącza się Pani w życie parafialne?
A.L.: Od ponad dwudziestu lat przewodniczę Bractwu Bożego Miłosierdzia, które bierze czynny udział w życiu parafialnym. Spotykamy się na zebraniach formacyjnych, nabożeństwach, szczególnie w trzecią niedzielę miesiąca i modlitwach okolicznościowych. Ponadto, uczestniczę w cotygodniowych adoracjach Najświętszego Sakramentu grupy Intronizacji Chrystusa Króla.
Ks. S.J.: Czy taka forma głębszego zaangażowania się w życie parafii sprawia radość, daje satysfakcję? Jeśli tak, to dlaczego?
A.L.: Kontakt z ludźmi podobnie myślącymi, wyznającymi te same wartości, pragnącymi coś z siebie dać dla dobra wspólnego jest budujący i wzajemnie ubogacający. Daje to satysfakcję i mobilizuje do działania, samokontroli oraz wdzięczności Bogu za możliwość pomnażania Jego chwały.
Ks. S.J.: To wszystko, o czym Pani mówi wypływa z wiary i ją pomnaża. Czym, zatem, dla Pani jest wiara w Boga i jaką rolę odgrywa w jej codziennym życiu?
A.L.: Wychowałam się w środowisku katolickim. W miarę dorastania i dojrzewania intelektualnego, pogłębiałam wiarę przez lekturę katolicką, rekolekcje nie tylko parafialne, różne spotkania pogłębiające wiarę. Od 40 lat prowadzę świadome życie wewnętrzne w oparciu o naukę Ojców Karmelu. Bóg towarzyszy mi we wszystkich sprawach mojego życia. Staram się dawać świadectwo swej przynależności do Kościoła, a przykładem życia pociągać innych do wierności Bożym przykazaniom. Kocham Kościół i zależy mi na nieskazitelnym autorytecie jego hierarchów.
Ks. S.J.: Na koniec zapytam - czy w Pani mniemaniu miłość do Boga łączy się z umiłowaniem rodziny, Kościoła i Ojczyzny?
A.L.: Prawdziwa miłość jest jedna, choć ma różne oblicza. Nie można kochać Boga zaniedbując rodzinę lub mieć obojętny stosunek do Kościoła czy Ojczyzny. Nasi polscy bohaterowie byli w większości żarliwymi katolikami. Służbą Kościołowi i Ojczyźnie, zapisali się złotymi głoskami w dziejach naszego narodu. Wydaje mi się, że dziś zatraciliśmy tę jedność wyrażoną w powiedzeniu „Bóg – Honor – Ojczyzna”. Należy, więc, na nowo o tę jedność zabiegać. Wśród rzekomych katolików nie brak kosmopolitów, traktujących Kościół, jako „ubezpieczalnię”, pomoc charytatywną lub instytucję potrzebną do chrztu, Pierwszej Komunii i pogrzebu.
Ks. S.J.: Bardzo dziękuję Pani Alu za niezwykle piękną i pouczającą rozmowę. Sądzę, że przybliży wielu jej czytelników do ciekawych przemyśleń i wniosków natury moralno-religijnej.
W MOJEJ RODZINIE WIARA I MEDYCYNA BARDZO SIĘ ŁĄCZĄ
Wywiad z Karolem Biskupkiem przeprowadziła Irena Karpeta
Irena Karpeta: Kolejnym moim rozmówcą jest lekarz – pan Karol Biskupek. Po wywiadzie przeprowadzonym przez Mieczysławę Dąbrowską z Genowefą Święciak - neurologiem, dziś kolej na wywiad z internistą.
Panie Doktorze, tak bywa, że pewne profesje przechodzą z pokolenia na pokolenie, np. w zawodzie piekarza, cukiernika, prawnika. Zdarza się to całkiem nie rzadko wśród lekarzy. A jak jest w Pana przypadku?
Karol Biskupek: Jestem lekarzem od 1975 roku, kiedy uzyskałem dyplom. Moja żona Halina jest ginekologiem i położnikiem. W naszym przypadku jest to profesja w pierwszym pokoleniu. Możemy, zatem powiedzieć, że pełnimy ten zawód z powołania i własnego wyboru.
I.K.: Wszystko w naszym życiu ma początek w rodzinie. Zechce nam Pan przybliżyć swoje korzenie i powiedzieć kilka słów o tej, którą Pan założył? Czy rodzina ma znaczenie i jakie dla Pana?
K.B.: Pochodzę z typowej śląskiej rodziny z Górnego Śląska. Moja mama Anna była bibliotekarzem i prowadziła dużą bibliotekę zakładową w kopalni. Ojciec Paweł, podobnie jak dziadek, był mistrzem piekarnictwa. Obaj prowadzili własny zakład piekarniczy do momentu upadku firmy, który nastąpił wskutek powojennej polityki fiskalnej władz komunistycznych, zmierzającej do zniszczenia rzemiosła indywidualnego. Życie mojej rodziny opierało się na trzech priorytetach: kościół – praca – rodzina. To była polska, katolicka, tradycyjna rodzina, w której rzeczą naturalną było uczestnictwo w nabożeństwach majowych i różańcowych w październiku. Obaj z bratem byliśmy ministrantami. Do rodzinnej tradycji należały – od zawsze – coroczne pielgrzymki do Sanktuarium Maryi na Górze Świętej Anny, potem też na Jasną Górę. Własną rodzinę założyłem w 1981 roku, kiedy to z wybranką serca Halinką – częstochowianką, złożyliśmy sobie przysięgę małżeńską. Czyli jestem częstochowianinem z wyboru. Potem urodziły się nam dwie córki. Starsza jest radcą prawnym, młodsza lekarzem stomatologii i kontynuuje niejako tradycję lekarską. Mamy dwie kochane wnuczki.
Zgadzam się z Panią, że – w każdym „zdrowym narodzie” - rodzina jest podstawą. Chcę mocno podkreślić, że i w moim życiu rodzina ma kardynalne znaczenie. Muszę jednak uczciwie przyznać, że – ze względu na wiele godzin spędzonych w pracy i liczne inne obowiązki – poświęcałem jej zbyt mało czasu. Mam nadzieję, że kiedyś będzie mi to wybaczone.
I.K.: Studia medyczne to potężna dawka wiedzy, którą trzeba nie tylko przyswoić, ale – moim zdaniem laika – także „oswoić”. Czy się mylę myśląc, że właśnie dlatego, trwają one długo i wymagają stażu? Na jakim etapie wybrał Pan swoją specjalizację i dlaczego właśnie ją? Czy nie żałuje Pan swego wyboru zwłaszcza, że medycyna wciąż się rozwija i nadal trzeba się uczyć?
K.B.: Zawsze interesowało mnie życie na poziomie funkcjonowania pojedynczej komórki czy tkanki i dlatego wybrałem medycynę. Już po studiach, przez 3 lata, pogłębiałem wiedzę w zakresie fizjologii i uczyłem jej studentów. Stąd, wybór specjalizacji w zakresie chorób wewnętrznych i praca przez trzynaście lat w Klinice Chorób Wewnętrznych w Zabrzu. Nigdy nie żałowałem wyboru, a uczyć się i rozwijać musimy przez całe życie wszyscy, nie tylko po to, by stawać się lepszymi w swoim zawodzie, ale i lepszymi ludźmi. Fascynuje mnie poznawanie nowych obszarów medycyny i pewnie dlatego, doszedłem do stopnia doktora nauk medycznych. Bardzo chciałbym coś wyjaśnić, jako osoba wierząca i praktykująca. Otóż, nieskończoną mądrość naszego Stwórcy można znaleźć w funkcjonowaniu pojedynczej komórki i tkanki. Nie ma w tym absolutnie żadnego przypadku. Teoria prostej ewolucji nie jest w stanie tego wytłumaczyć i wiedzą to mądrzy uczeni, nie pseudo-naukowcy.
I.K.: Pan także, jak wielu lekarzy z Pańskiego pokolenia, odbywał staż. Jak, z perspektywy lat i doświadczeń, ocenia Pan doktor ten czas? Czy mógłby Pan wskazać przykłady swoich mistrzów? I jeszcze pytanie: co sądzi Pan o nie odległym proteście lekarzy rezydentów?
K.B.: Wszyscy lekarze po studiach odbywają roczny staż podyplomowy w podstawowych działach medycyny. Tak było przed czterdziestoma trzema laty, kiedy ukończyłem studia i – moim zdaniem – tak powinno pozostać z oczywistych względów. Czas stażu potrzebny jest do pogłębienia wiedzy, niejako „posmakowania”, dotknięcia medycyny „od kuchni” w namacalnych przypadkach. Dopiero wtedy można świadomie podjąć decyzję i wybrać swoją specjalizację, zgodnie z zainteresowaniami i predyspozycjami.
Zapytała Pani o mistrza? Moim mentorem był prof. zw. Jan Sroczyński wybitny lekarz i wspaniały człowiek – żołnierz Armii Krajowej.
Co do protestu? Cóż: zarobki lekarzy nigdy nie były duże, a deficyt lekarzy zawsze był problemem dla rządzących. Przymus ekonomiczny powodował, że lekarze musieli pracować na kilku etatach, by żyć godnie. Sam, całe życie, pracowałem na półtora etatu, biorąc do tego 24-godzinne dyżury w klinice, potem w szpitalu i dyżury w „R”-ce. Nie dziwię się, że młode pokolenie chce trochę normalności, żyć godnie na jednym etacie i nie wyjeżdżać za granicę. Jest tylko pytanie retoryczne – na ile ostatni protest lekarzy-rezydentów miał podłoże polityczne?
I.K.: Wyobraźnia podpowiada mi, że historia leczenia sięga już czasów, kiedy człowiek po grzechu pierworodnym wygnany z Raju zaczął odczuwać ból, rany i zaczęły go trapić różne dolegliwości. Stwórca nie zostawił go jednak samego – wybierał takich, co wrażliwi na cierpienie innych, potrafili przynosić ulgę, opatrywać, goić rany. Wydaje mi się, że na tym podłożu rozwinęła się w starożytności medycyna. A więc lekarz to nie tyle zawód, co powołanie – iskra Boża. Proszę skorygować moje myślenie, jeśli jest błędne.
K.B.: Zgadzam się z Pani myśleniem. Uważam, że zarówno lekarz i pielęgniarka, jak wykonawcy innych zawodów medycznych, są narzędziami w ręku Pana Boga. Dlatego wybór medycyny nie może być przypadkowy. Kandydaci do tych zawodów powinni mieć świadomość, że będą służyć, nieść pomoc osobom cierpiącym i słabym. Muszą mieć w sobie empatię – a mówiąc językiem wiary – „kochać bliźniego swego jak siebie samego”. Ale umiejętność odczytywania woli Pana Boga i sensu cierpienia, to temat na osobne rozważanie.
I.K.: Znana jest, przypisywana Hipokratesowi, starożytna zasada: primum non nocere, czyli „po pierwsze nie szkodzić”. Jak dzisiejszy świat – choćby tylko w jej świetle – może wykonywać badania i eksperymenty pseudonaukowe, w tym genetyczne, aborcje, eutanazje?! Próbuję to zrozumieć i nie potrafię inaczej, jak tylko przez to, że człowiek stawia siebie w miejsce Boga. Jakie jest Pańskie zdanie – lekarza i osoby wierzącej?
K.B.: To prawda. Lekarz składa też przysięgę Hipokratesa. Niestety, muszę to przyznać z żalem, niektórzy o niej zapominają. Stawianie człowieka, któremu dosłownie wszystko wolno, w miejscu Boga – a więc jego rzekome ubóstwienie – prowadzi świat do nieszczęścia, do jego końca. Dzisiaj, niestety, bardzo wielu ludzi żyje tak, jakby Boga nie było. Hasło rewolucji na Sorbonie w 1968 roku – „zabrania się zabraniać” – zbiera dziś obfite żniwo, zwłaszcza na Zachodzie. W Polsce wszyscy musimy „pamiętać i czuwać”.
I.K.: Spotykamy się z terminami: medycyna tradycyjna, niekonwencjonalna, ludowa, Wschodu i pewnie są jakieś inne, których nie znam. Czy może nam Pan, doktorze, przybliżyć i rozjaśnić nieco te terminy i związki miedzy nimi?
K.B.: Medycyna współczesna, której mnie uczono i której ja uczyłem, to medycyna europejska. Jej kolebką jest starożytna Grecja. Jest to nauka o człowieku, jego zdrowiu i chorobach. Postęp medycyny współczesnej opiera się na faktach. Eksperyment medyczny, dotyczący wprowadzenia nowych technologii medycznych jest bardzo dokładnie określony w przepisach Dobrej Praktyki Badań Klinicznych. Są to przepisy obejmujące cały świat nauki. Medycyna ludów pierwotnych, Wschodu, hinduska, niekonwencjonalna nie są szeroko znane u nas w Europie. Nie rozumiemy ich, nie są dostosowane do naszej mentalności judeo – chrześcijańskiej. Myślę, że nie powinny być propagowane. Potencjalni pacjenci muszą mieć tego świadomość. Medycyna ludowa oparta na ziołolecznictwie i często daje dobre efekty, jakkolwiek pamiętać należy, że można też nimi zaszkodzić. Przecież w dawnych wiekach ziołami także skutecznie pozbawiano życia.
I.K.: Wiem, jakich relacji z lekarzem oczekuje pacjent, sama jestem na takiej pozycji, jak zresztą większość z nas. A czego oczekuje lekarz od pacjenta, co go denerwuje, zniechęca, drażni, powoduje dyskomfort wykonywania pracy?
K.B.: Powiem tak: pacjenci są bardzo różni. W olbrzymiej większości kontakt z chorymi jest bardzo dobry, choć – jak to w każdej dziedzinie życia – zdarzają się „spięcia”. W znacznej mniejszości są tzw. „pacjenci roszczeniowi”, którzy za swe niepowodzenia życiowe, samotność, choroby oskarżają otoczenie, obarczają winą służbę zdrowia i rządzących. Lekarz jest wtedy swoistym „buforem”, który zbiera „za wszystkich i za wszystko”. Ale na szczęście, jak powiedziałem, jest to mniejszość. W pewnym stopniu, dyskomfortem jest też nadmiar „papierkowej roboty”, bo zmniejsza ona czas przeznaczony dla pacjenta.
I.K.: Na koniec zadam pytanie bardziej intymne. Jest Pan lekarzem i praktykującym katolikiem, nie wstydzi się Pan przyznawać do swojej wiary. Będąc Konfratrem Paulińskim i członkiem Zakonu Rycerzy Świętego Grobu Bożego w Jerozolimie - zwanych popularnie Miechowitami od polskiej siedziby Zakonu w Miechowie - daje Pan wspaniałe świadectwo czci dla Matki Bożej Jasnogórskiej i służby Ojczyźnie. Zechce Pan opowiedzieć nam o tym? I jak te dwie – wiara i medycyna – łączą się w życiu Pana i rodziny?
K.B.: Głęboko wierzę, że Pan Bóg ma plan dla każdego z nas. Całe życie trzeba uczyć się odczytywać wolę Bożą. Mam wielką ufność w opiekę Matki Bożej. Jako dziesięcioletni chłopiec prosiłem Ją w Kaplicy Cudownego Obrazu, by „coś dobrego ze mnie wyrosło” i mam nadzieję, że tak się stało. Nie przestaję dziękować Matce Bożej, że spełniła moją prośbę i staram się Jej służyć najlepiej jak umiem. Zresztą, nie muszę nikogo przekonywać, że Matka Boska stale nas słucha i … wysłuchuje. A wiara i medycyna w mojej rodzinie bardzo się łączą – one obie prowadzą do człowieka, a przez niego do Boga.
I.K.: Dziękuję bardzo za rozmowę, która – mam nadzieję – da impuls do dalszych przemyśleń w naszej wspólnocie parafialnej. Życzę dobrych natchnień w stawianiu diagnoz i leczeniu chorych oraz radosnych poruszeń serca na co dzień. Szczęść Boże!
CZERPIĘ RADOŚĆ Z MOJEGO KAPŁAŃSTWA
Rozmowę z ks. kan. Stanisławem Matuszczykiem przeprowadziła Irena Karpeta
Irena Karpeta: Przy filiżance aromatycznej kawy, spotykam się z kolejnym rozmówcą – parafianinem i … moim sąsiadem. To zaszczyt dla mnie, bowiem gościnnym gospodarzem jest czcigodny ksiądz kanonik Stanisław Matuszczyk. Chciałabym – opierając się na Księdza bogatym doświadczeniu – porozmawiać o życiu, o kapłaństwie. Zacznijmy – jak mawiali starożytni Rzymianie – ab ovo. Rodzinną miejscowością Księdza jest Kamieńsk. Tam mieszkali rodzice, tam urodzili się Ksiądz i rodzeństwo. Proszę nam opowiedzieć o nich, o atmosferze domu rodzinnego.
Ks. Stanisław Matuszczyk: Mój rodzinny Kamieńsk jest miastem z ponad 600-letnią historią. Na szczególną uwagę w nim zasługuje piękny trójnawowy kościół pod wezwaniem Św. Piotra i Pawła. Pierwsza parafia – według źródeł historycznych – istniała tu już w 1291 r. Obecna zabytkowa świątynia mająca ponad 100 lat szczyci się przebogatą polichromią i pięcioma ołtarzami.
Urodziłem się w Kamieńsku. Kochani rodzice już nie żyją. Mam dwóch braci i siostrę. Jestem najstarszy z rodzeństwa. Atmosfera mojego domu rodzinnego była pełna miłości, radości i wiary w Boga – tak nas wychowano. Zawsze sobie pomagaliśmy i tak jest do dzisiaj.
I.K.: Jest Ksiądz spokrewniony ze słynną rodziną Kiepurów. Widzę tu wokół cenne pamiątki rodzinne i piękne dzieła sztuki malarskiej. Proszę o kilka słów na ten temat.
S.M.: Tak, to prawda i są to związki rodzinne ze strony mojej mamusi. Obok wielkiego Jana Kiepury, śpiewaczką operową była Janina Kiepura-Osiecka, moja ciocia, której portret posiadam. Kocham sztukę, zwłaszcza malarstwo, stąd te obrazy i pamiątki.
I.K.: Księdza głos i śpiew, który słyszymy podczas liturgii, potwierdza te rodzinne zdolności. Księże Kanoniku, wiem, że interesuje Księdza sztuka. Gdzie leży źródło tego zainteresowania?
S.M.: Od dzieciństwa interesowałem się sztuką, szczególnie malarstwem. Dużo czytałem, lubiłem odwiedzać muzea, zwiedzać obiekty zabytkowe. Do dziś bardzo chętnie uczestniczę w plenerach malarskich i dobrze się czuję w środowisku malarzy, znajduję z nimi wspólny język. Zawsze też kochałem muzykę i śpiew. Raz nawet, jako młody człowiek, otrzymałem nagrodę za wykonanie partii solowej w „Pasji” wykonanej po łacinie. Miało to miejsce w częstochowskiej katedrze.
I.K.: Podobno ktoś przepowiedział kapłańską drogę Księdza. Czy to prawda?
S.M.: To prawda. W 1935 roku, a więc rok przed moim urodzeniem, przepowiedział to mojej mamusi ks. prałat Bolesław Korwin-Szymanowski, ówczesny proboszcz parafii w Kamieńsku. Dodam jeszcze, że urodziłem się w kamienicy przy kościele. Tego domu już nie ma – obecnie w tym miejscu stoi pomnik św. Jana Pawła II.
I.K.: Księże Kanoniku, jak to jest z powołaniem – czy to tylko wewnętrzny głos, może czyjś przykład? Czy w przypadku Księdza ktoś miał wpływ na wybór – niełatwej przecież, pełnej wyrzeczeń – drogi kapłańskiej?
S.M.: W moim przypadku był to wewnętrzny głos. Wcześniej, kiedy byłem jeszcze uczniem liceum ogólnokształcącego w Piotrkowie Trybunalskim, przepowiadał mi kapłaństwo ks. Chmura – jezuita, ale wówczas nie traktowałem tego poważnie. Powołanie przyszło później. Dobrze pamiętam – ten głos wewnętrzny zrodził się w katedrze łódzkiej. Byłem wtedy studentem matematyki Uniwersytetu Łódzkiego. I tak się zaczęło. Potem były studia teologiczne w Wyższym Seminarium w Krakowie ukończone w 1960 r. Świecenia otrzymałem z rąk JE ks. bp. Zdzisława Golińskiego w katedrze częstochowskiej. Mam piękne wspomnienia z okresu studiów, przytoczę jedno. Otóż, miałem zaszczyt uczestniczyć w 1958 r. w konsekracji biskupiej ks. prof. Karola Wojtyły w katedrze wawelskiej – śpiewałem w studenckim chórze.
I.K.: Czcigodny Księże – w swej skromności – nie chce Ksiądz mówić o zasługach, ale wiem, że one są, o czym świadczy tytuł kanonika.
S.M.: To prawda, noszę godność kanonika Kapituły Radomszczańskiej. Przez 20 lat pełniłem też funkcję dziekana wieluńskiego, a na jedną pięcioletnią kadencję byłem mianowany konsultorem diecezjalnym.
I.K.: Swą posługę kapłańską pełnił Ksiądz w niejednej wspólnocie. Domyślam się, że tą najbliższą sercu jest parafia Najświętszego Serca Pana Jezusa w Dzietrznikach (region wieluński). Mam nadzieję, że przybliży nam Ksiądz to miejsce, skoro nawet JE ks. abp senior dr S. Nowak w swej książce pt. „Iuxta crucem tecum stare” wspomina wkład pracy Księdza w rozwój tej parafii i szczególne zasługi dla odrestaurowania zabytkowego kościoła w Grębieniu.
S.M.: Dane mi było duszpasterzować w wielu miejscach. Jako wikariusz rozpoczynałem pracę w parafii w Parzymiechach, następnie byłem kapelanem w zgromadzeniu Sióstr Rodziny Maryi w Częstochowie, potem była praca kolejno w parafiach: Grodziec k/Będzina, Chrystusa Króla w Dąbrowie Górniczej, Św. Lamberta w Radomsku, Matki Bożej Częstochowskiej w Sosnowcu-Kazimierzu, Św. Stanisława Kostki w Częstochowie, Niepokalanego Poczęcia NMP w Sosnowcu. Po czym objąłem – na 27 lat – probostwo w Dzietrznikach. Wtedy, wraz z ks. prefektem mieliśmy pod opieką trzy kościoły: Dzietrzniki, Grębień i Załęcze Wielkie. Opowiem o nich po kolei.
Dzietrzniki są szczególne, jako miejsce objawienia Matki Bożej, o którym, niestety, mało kto wie. Matka Najświętsza objawiła się dwom dziewczynkom w lesie na drzewie, jako Niepokalana. Miało to miejsce dwa lata przed objawieniami w Lourdes. W miejscu objawienia stoi dziś leśna drewniana kaplica z ołtarzem. Nieopodal znajduje się źródełko objawienia, w pobliżu którego ustawiliśmy figurę Niepokalanej. Na Górze Suchetnia w 2000 roku, stanął metalowy 10-metrowy ażurowy Krzyż Jubileuszowy. Matka Boża z Dzietrznik nazywana jest Leśną Matką Bożą – jej kaplica znajduje się w lewej nawie kościoła. W tejże kaplicy znajduje się też popaulińska zabytkowa figura św. Stanisława Biskupa Męczennika. Wierni mogą wspólnie modlić się Różańcem przy pięciu kaplicach różańcowych znajdujących się na placu kościelnym. Kaplice te, obrazujące tajemnice światła, poświęcił ks. abp S. Nowak. Obrazy w nich namalowane zostały na blasze i werniksowane. W podziemiach plebani znajduje się miejsce kaźni ludzi więzionych i pomordowanych przez hitlerowców, które otoczyłem opieką. Przy rzece Grębie znajduje się kaplica św. Jana Nepomucena, a przy wjeździe do lasu – figura św. Floriana.Kościół w Dzietrznikach wraz z plebanią i miejscem kaźni w podziemiach odwiedził prezydent RP na uchodźstwie Ryszard Kaczorowski. Był też taki dzień, w którym koncert w kościele dali bracia Golcowie.
W Grębieniu znajduje się zabytkowy XVI-wieczny modrzewiowy kościół p.w. Świętej Trójcy, z przepiękną polichromią. Został on całkowicie odrestaurowany, a intensywne prace pod nadzorem konserwatora zabytków trwały 5 lat od ok. 2000 roku. Wewnątrz kościoła na uwagę zasługuje rzeźba Boga Ojca, którą, po konserwacji, umieściliśmy na tęczy w prezbiterium. O ile wiem, jest to jedyne takie rozwiązanie. Kościół w Załęczu Wielkim p.w. Matki Bożej Częstochowskiej konsekrowany był w 2012 r., założony został przy nim cmentarz grzebalny.
I.K.: Spoglądając na pełne dobrych owoców życie Księdza i obecną posługę w naszej wspólnocie, spytam na koniec i poproszę o wskazówkę: jak – mimo różnorakich przeciwności – zachować pogodę ducha i pozostać radosnym dzieckiem Bożym?
S.M.: Myślę, że bycie radosnym jest darem Bożym. Już jako dziecko byłem radosny i takim człowiekiem pozostaję. Czerpię tę radość z mojego kapłaństwa, które trwa już 58 lat i, co za tym idzie, przebywania blisko Boga.
I.K.: Bardzo dziękuję Czcigodny Księże Kanoniku, że zgodził się Ksiądz na tę rozmowę. Wniosła ona wiele dobra w dzieło poznawania się i wzajemnego rozumienia parafian, a więc, w pewnym sensie, w dzieło ewangelizowania. Dziękuję też za gościnę. Ad Multos Annos!
WIARA I NAUKA DWOMA FILARAMI
MOJEGO ŻYCIA
Rozmowę z Jerzym Wysłockim przeprowadziła Irena Karpeta
Irena Karpeta: W imieniu naszych parafian i przyszłych czytelników, rozmawiam dziś z prof. dr. hab. inż. Jerzym Wysłockim – pracownikiem naukowym i prorektorem ds. nauki Politechniki Częstochowskiej.
Panie profesorze, kontynuuje Pan niejako tradycję rodzinną. Pracowałam w Bibliotece Głównej i Pana ojca wspominam, jako filar naszej technicznej Alma Mater, a zarazem Człowieka (właśnie tak, przez duże „C”). Czy zechce Pan powiedzieć, jaki był wpływ profesora Bolesława na życie, wybór studiów i karierę naukową jego syna Jerzego?
Jerzy Wysłocki: Gdyby Pani zadała mi to pytanie kilkanaście, no może raczej kilkadziesiąt lat temu, jako młodemu człowiekowi, wtedy z pewnością (jak każdy młody człowiek) odpowiedziałbym, że sam wybrałem sobie taką drogę życiową. Jednakże obecnie, z perspektywy czasu, widzę jak ważny jest dom rodzinny, wychowanie i przede wszystkim przykład. Takiego przykładu dostarczyli mi rodzice, bo należy też wspomnieć o mojej mamie - Zofii, która poświęciła swoją karierę zawodową dla wychowania mnie i kariery naukowej męża. Nie było żadnych nacisków ze strony rodziców, co do wyboru studiów i później drogi naukowej. Było to naturalne i oczywiste, mając takie wzorce przy sobie.
I.K.: Pozostańmy jeszcze przez chwilę przy profesorze-seniorze. Pamiętam, że, obok działalności naukowej i dydaktycznej, pański ojciec był autorem bardzo cennej i ciekawej inicjatywy – spotkań o charakterze seminariów, które odbywały się w Instytucie Fizyki. Jeśli dobrze pamiętam, chodziło o związki nauki z wiarą. Może warto o tym przypomnieć obecnemu pokoleniu i dla potomnych?
J.W.: Dziękuję bardzo za to pytanie, bo minęło już kilka lat od ostatniego seminarium i przyznam, że zastanawiam się nad jego reaktywacją. Ciągle spotykam ludzi, zarówno świeckich jak i księży, którzy z dużym sentymentem wspominają te seminaria na Politechnice, co jest niewątpliwie zachętą do ich kontynuacji. Seminaria interdyscyplinarne, organizowane od 1980 roku przez Duszpasterstwo Akademickie, a w latach 1993-2010 w murach Politechniki Częstochowskiej wspólnie z Instytutem Fizyki Politechniki Częstochowskiej i Katolickim Związkiem Akademickim „Emaus”, jak Pani słusznie zauważyła, były odpowiedzią na pytanie pojawiające się w środowisku inteligencji Częstochowy o związek między nauką i wiarą. Celem tych seminariów – skierowanych nie tylko do środowiska akademickiego Częstochowy – było przedstawianie wzajemnych powiązań pomiędzy różnymi dziedzinami ludzkiego poznania: naukami przyrodniczymi, filozofią, teologią i sztuką. Programowy patronat nad nimi sprawował ks. bp prof. dr hab. Antoni Długosz - obecnie biskup senior Archidiecezji Częstochowskiej oraz mój tato prof. dr hab. Bolesław Wysłocki, a po przejściu taty na emeryturę ja przejąłem tę rolę. Do organizatorów seminariów należał również, nieżyjący już, nasz parafianin dr Adam Cudak oraz kolejni duszpasterze akademiccy, z ks. dr. Andrzejem Przybylskim – obecnie biskupem pomocniczym Archidiecezji Częstochowskiej, na czele. Spośród długiej listy zaproszonych znamienitych gości wymienię, m.in. ks. prof. dr. hab. Michała Hellera z PAT w Krakowie, prof. Stanisława Rodzińskiego z Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie, ks. abp. prof. dr. hab. Józefa Życińskiego, o. prof. dr. hab. Jacka Salija, ks. prof. dr. hab. Waldemara Chrostowskiego, ks. abp. dr. Stanisława Nowaka, ks. bp. prof. dr. hab. Tadeusza Pieronka, prof. dr. hab. Annę Świderkównę z Uniwersytetu Warszawskiego, ks. abp. prof. dr. hab. Alfonsa Nossola biskupa opolskiego, dyrektora Teatru Dramatycznego w Częstochowie zarazem znanego aktora Marka Perepeczkę, słynnego Jerzego Dudę-Gracza. Nasz proboszcz ks. prałat dr Stanisław Jasionek do dzisiaj wspomina spotkanie autorskie połączone z montażem poetyckim zatytułowanym Modlić się z księdzem Janem Twardowskim, kiedy to sala wykładowa i przyległe korytarze okazały się zbyt małe dla chcących wysłuchać księdza Jana i jego poezji. Te interdyscyplinarne seminaria z jednej strony dawały możliwość podzielenia się najnowszymi osiągnięciami naukowymi z szerokim kręgiem słuchaczy niezwiązanych bezpośrednio z daną dziedziną nauki, przyczyniając się do jej popularyzacji, a z drugiej strony pełniły rolę integrującą różne środowiska naukowe: przedstawicieli nauk technicznych, przyrodniczych, humanistycznych, teologicznych i filozoficznych, stając się szerokim forum swobodnej wymiany myśli i poszukiwań relacji pomiędzy nauką i wiarą.
I.K.: Przejdźmy teraz do Pana osoby. Jednak, zanim zaczniemy rozmawiać o naukowych zainteresowaniach i osiągnięciach, proszę opowiedzieć nam o swojej rodzinie. O ile się nie mylę, Pana żona Elżbieta jest prodziekanem ds. nauczania na Wydziale Zarządzania. Zapewne macie Państwo latorośle. Czy idą one w ślady rodziców? Słuchamy.
J.W.: Z przyjemnością opowiem o swojej rodzinie, z której jestem ogromnie dumny. Żona - Elżbieta, potrafiła z powodzeniem połączyć obowiązki rodzinne z własną pracą zawodową. Jest doktorem nauk ekonomicznych w zakresie zarządzania, autorką kilku książek, kilkudziesięciu publikacji z zakresu rachunkowości i analizy ekonomicznej. Włącza się także w prace na rzecz środowiska akademickiego, pełniąc z wyboru (już trzecią kadencję) funkcję prodziekana Wydziału Zarządzania. Mamy dwójkę dorosłych dzieci: Olgę i Michała. Córka jest absolwentką Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie, po wyjściu za mąż przeprowadziła się do Warszawy, wkrótce zostaniemy dziadkami. Natomiast syn ukończył prawo na Uniwersytecie Śląskim w Katowicach i pracuje w dużej kancelarii prawnej, jest jeszcze kawalerem. Można powiedzieć, że córka poszła w ślady mamy, jeśli chodzi o typ wykształcenia, natomiast nie interesuje ją praca naukowa. Natomiast syn jeszcze w gimnazjum zapewnił mnie, że jest humanistą, zapewne po to, abym nie męczył go rozwiązywaniem zadań z fizyki czy matematyki. Tutaj następcy nie będzie, ale cieszę się, gdy widzę ile satysfakcji daje mu wykonywana praca i że jest doceniany w tym, co robi.
I.K.: Przyznaję – takie dzieci to prawdziwa radość dla rodziców. Jak udawało się i nadal udaje Państwu godzić pracę naukową, obowiązki służbowe i życie rodzinne? Czy wymaga to dokonywania wyborów i podejmowania trudnych decyzji?
J.W.: To wszystko można pogodzić, a praca nie może przesłaniać życia rodzinnego. Wymaga to jednak pewnej dyscypliny, konsekwencji, ale także przekonania otoczenia, że pracy naukowej nie robi się, powiedzmy, od 800 do 1500, wyłączając soboty i niedziele. Nawet, jeśli rodzina jest trochę zaniedbywana w pewnym okresie (np. wtedy, gdy przygotowywany jest doktorat czy habilitacja) można to nadrobić w czasie urlopu, wspólnych wyjazdów. Muszę powiedzieć, że nasze dzieci stosunkowo długo chciały wyjeżdżać z nami na wakacje, z czego oboje bardzo się cieszymy. Nie uważam, żeby godzenie pracy naukowej, obowiązków służbowych i życia rodzinnego wymagało dokonywania wyborów i podejmowania trudnych decyzji, bo tutaj wybór może być tylko jeden - rodzina. Choć teraz, mówiąc te słowa, zastanawiam się, czy zawsze tak postępowałem. O to trzeba by zapytać żonę. Moim zdaniem to jej zasługa, że rodzina zawsze była najważniejsza.
I.K.: Proszę przybliżyć nam teraz swoją działalność na niwie nauki. Jak to się zaczęło, rozwijało, trwa i jakie są plany na przyszłość?
J.W.: Od czasu ukończenia studiów na Politechnice Częstochowskiej (Wydział Metalurgiczny, specjalność fizyka metali i metaloznawstwo) pracuję w Instytucie Fizyki na Wydziale Inżynierii Produkcji i Technologii Materiałów Politechniki Częstochowskiej. Kolejne etapy rozwoju naukowego to doktorat z fizyki w Instytucie Fizyki PAN w Warszawie, habilitacja z inżynierii materiałowej na Wydziale Metalurgii i Inżynierii Materiałowej Politechniki Częstochowskiej i tytuł profesora nauk technicznych nadany przez Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej. Jako stypendysta Fulbrighta odbyłem roczny staż naukowy w Instytucie Fizyki Northwestern University w Evanston (USA). Pełniłem funkcję prodziekana ds. nauki i prodziekana ds. współpracy i rozwoju macierzystego wydziału. W maju 2016 r. zostałem wybrany prorektorem ds. nauki Politechniki Częstochowskiej na kadencję 2016-2020. Tyle danych z życiorysu naukowego. Natomiast główna tematyka moich zainteresowań naukowych dotyczy inżynierii materiałowej oraz fizyki magnetyków, a w szczególności badań nowych materiałów magnetycznych oraz procesów przemagnesowania w magnetykach. Z tego zakresu opublikowałem 4 książki oraz ponad 300 prac. O własnych sukcesach trudno mi mówić, nie tyle ze skromności, co z subiektywnej oceny tego, co uważamy za sukces. Na początku mojej drogi zawodowej za swój sukces uważałem uzyskanie stypendium Fulbrighta i roczny pobyt w Instytucie Fizyki Northwestern University w Evanston (USA). Później, za sukces uważałem dobrze przyjęte przez środowisko monografie, w szczególności tę napisaną wspólnie z prof. Marcinem Leonowiczem z Politechniki Warszawskiej zatytułowaną „Współczesne magnesy. Technologie, mechanizmy koercji, zastosowania”, a wydaną przez Wydawnictwa Naukowo-Techniczne w 2005 roku, czy niedawno napisaną i wydaną w 2016 roku o tytule „Wybrane zagadnienia z historii magnetyzmu: magnetyzm w Polsce, hipoteza domen magnetycznych, magnesy ze stali”. Ktoś może uważać za mój sukces wybór na prorektora Politechniki Częstochowskiej i pewnie ma rację. Obecnie, po ponad 35 latach pracy na uczelni, za swój sukces poczytuję sobie to, że potrafiłem skupić wokół siebie grupę młodych ludzi, z którymi wspólnie realizujemy naukowe cele. Jedna z tych osób jest już po habilitacji, dwie następne są bliskie osiągnięcia tego stopnia. Natomiast, jeśli chodzi o moje plany na przyszłość, związane są one z rozwojem grupy młodych ludzi, którą kieruję i o której przed chwilą wspomniałem.
J.K.: Czy trudno być rektorem? Jak te obowiązki wpływają na dalsze wzbogacanie wiedzy, publikowanie? Wszak nauka i technika rozwijają się stale.
J.W.: Na pewno nie jest łatwo kierować dużą grupą ludzi nauki, a więc indywidualistów, niechętnie poddających się cudzym decyzjom. Jest to duże wyzwanie, wymagające właściwego podejścia do ludzi, umiejętności podejmowania często niepopularnych decyzji. Do tego dochodzi jeszcze uchwalana właśnie przez sejm reforma szkolnictwa wyższego, która niesie ze sobą wiele zmian, o których jeszcze wiemy zbyt mało. Ale nie narzekam, wyraziłem przecież zgodę na bycie prorektorem, z wszystkimi blaskami i cieniami tej funkcji. Z pewnością dużym minusem z tym związanym jest ograniczenie czasu na własną pracę naukową. W tej chwili, moim zadaniem, jako prorektora do spraw nauki jest organizowanie innym warunków do pracy naukowej, czasem także kosztem własnej. Ale to nic, moja kadencja kończy się w 2020 roku i wtedy będę mógł nadrobić zaległości.
I.K.: Pozwoli Pan Profesor, że zadam teraz bardziej intymne pytanie dotyczące sfery duchowej. Czym jest dla Pana i Pana Rodziny wiara w Boga?
J.W.: Wbrew pozorom jest to dla mnie trudne pytanie, nie przywykłem mówić o tym publicznie. Tym bardziej dobrze, że zadała je Pani, bo zmusza mnie ono do zastanowienia i próby szczerej odpowiedzi. Będąc wychowany w domu rodzinnym w wierze, zawsze traktowałem ją, jako coś oczywistego, coś, co jest absolutem nie podlegającym dyskusji. Po zastanowieniu mogę powiedzieć, że dla mnie wiara opiera się na bezgranicznym zaufaniu do Boga, na zawierzeniu Jego mądrości i miłosierdziu. Wiara jest „szkieletem”, na którym można budować swoje codzienne życie. To ona – wiara – daje poczucie siły, stałości i pewności. Wiem, że moja odpowiedź nie jest teologicznym rozważaniem, ale mam nadzieję, że nie zabrzmiała ona zbyt infantylnie.
I.K.: Z pewnością tak nie zabrzmiała i jest szczerym świadectwem, o które chodziło. I jeszcze jedno, ostatnie pytanie. Jeśli dobrze pamiętam, prof. Bolesław Wysłocki uważał, że nauka i technika tylko wtedy będą służyć ludzkości, przynosić postęp, czynić dobro, kiedy będą zakorzenione w prawie Bożym. Zatem, skąd szkodliwe pseudonaukowe badania i przewrotne teorie? Czy współczesny człowiek zagubił się w swej pysze? Jakie jest Pana – jako człowieka i naukowca – zdanie w tej kwestii?
J.W.: Przywołała Pani tu mojego tatę, do którego słów także się odwołam odpowiadając na to pytanie. Otóż, tato w jednym ze swoich wykładów – jeszcze dużo wcześniej przed ogłoszeniem encykliki przez św. Jana Pawła II „Fides et ratio” – mówił o dwóch drogach dochodzenia do prawdy. Oczywiście, wiara i rozum nie muszą się zwalczać, ale powinny się uzupełniać. Gdy braknie jednej z tych dróg, wtedy rozum może popaść w pychę, o czym Pani mówiła, a wiara przekształcić się w fideizm.
I.K.: W imieniu wszystkich, którzy będą czytać te słowa i swoim, bardzo dziękuję za pouczającą i miłą rozmowę. Życzę zdrowia, sukcesów zawodowych, ale przede wszystkim – dużo radości i pokoju serca dla Pana wraz z Bliskimi.
ŚWIADCZYĆ O WIERZE MOŻNA W KAŻDYM MIEJSCU
I W KAŻDYM CZASIE
Rozmowę z Janem Rydzem przeprowadziła Irena Karpeta
Irena Karpeta: Wydaje się, iż Jan Rydz, nasz kościelny, jest dobrze znany społeczności parafialnej. Czy, aby na pewno tak jest? Wiemy, że jest „prawą ręką” naszych kapłanów, widzimy go krzątającego się wokół spraw parafii. A co wiemy o nim samym? Czy wiemy, „co mu w sercu gra”? Postaram się o tym z Nim porozmawiać.
Jesteśmy „na ty” pozwolisz, więc Janku, że będę zwracać się do Ciebie po imieniu, jak w rodzinie, tyle, że parafialnej. Opowiedz nam, proszę, o sobie.
Czy jesteś rdzennym częstochowianinem, czy z wyboru? Przybliż nam swoje rodzinne korzenie: rodziców, rodzeństwo, dzieciństwo, lata szkolne.
Jan Rydz: Urodziłem się w małej miejscowości Kijów w gminie Kruszyna, skąd moi rodzice Kazimierz i Natalia przenieśli się do Częstochowy. Miałem wtedy sześć lat. Ojciec zmarł 31 lat temu, mama mieszka z moją młodszą o 9 lat siostrą Bożeną (mężatką) w dzielnicy Stradom. Mam też młodszego o 3 lata brata Andrzeja (wdowca). Zarówno podstawówkę, jak i średnią szkołę techniczną ukończyłem w Częstochowie. Pochodzę z rodziny, w której wiara i wartości chrześcijańskie są wyznacznikiem w ziemskim życiu. Pewnie dlatego, już w pierwszej klasie szkoły podstawowej, rozpocząłem służbę w szeregach ministrantów, którą w parafii p.w. Najświętszego Serca Pana Jezusa pełniłem przez 11 lat. Jak widzisz, moje życie od początku związane jest z Częstochową i czuję się częstochowianinem.
I.K.: Masz rozliczne talenty, twoja wiedza i życiowa praktyka są bardzo cenione w Parafii. Skąd one się biorą? Czy swój początek mają w pasji poznawczej, czy w kolejach losu?
J.R.: Może zabrzmi to nieskromnie, ale muszę przyznać, że dysponuję wielorakimi umiejętnościami. Jednak chcę być dobrze zrozumiany – to nie jest moja zasługa, zostałem nimi obdarowany przez Stwórcę. Na ich rozwój wpływają – również dane mi – pasja poznawcza, zmienne koleje losu i potrzeba dostosowywania się do życiowych wyzwań. To wszystko razem sprawiło, że mogłem opanować umiejętność wykonywania wielu zawodów technicznych i, w dłuższym okresie pracy zawodowej, posiąść również umiejętność kierowania zespołami ludzkimi.
I.K.: Który z wcześniej wykonywanych zawodów dawał Ci najwięcej radości, sprawiał największą satysfakcję?
J.R.: Przez większą część pracy zawodowej kierowałem mniejszymi lub większymi zespołami, ale najwięcej wewnętrznej satysfakcji przynosiło mi zarządzanie spółką prawa handlowego z udziałem kapitału zagranicznego. Byłem jej prezesem przez dziesięć lat. W szczytowym okresie działalności zatrudniała ona około 360 pracowników. Jednak więcej radości dawała mi własna działalność gospodarczo-handlowa, tj. prowadzenie sklepu z żywnością i codzienny kontakt z klientami. A największą radość sprawia obecna posługa w naszej parafii p.w. Św. Pierwszych Męczenników Polski, w której – od czterech lat – jestem kościelnym i sekretarzem.
I.K.: Praca ma być radością, bo przecież trudzimy się nie dla samych, nazwijmy to, efektów. Czynimy to dla bliskich. Masz liczną rodzinę, Janku, i to z miłości do nich starasz się czynić ich życie spokojnym, bezpiecznym. Rodzina jest, z pewnością, Twoją chlubą i masz z kogo być dumnym. Mów, słuchamy.
J.R.: Wszystkiemu, co w życiu czyniłem i czynię towarzyszy myśl o rodzinie. Troska o bezpieczeństwo i byt rodziny to nie tylko moja powinność, to wyraz miłości do nich. Z powodu ciężkich schorzeń małżonki Ewy, przejąłem też część obowiązków codziennych. Cenię moją żonę i podziwiam ją za hart ducha, za bohaterską postawę w walce z chorobami i przeciwnościami losu oraz zapobiegliwość w sprawach naszej rodziny. Bogu dziękuję za udane dzieci – syna Dariusza i córkę Małgorzatę. Oboje założyli własne rodziny ślubując w kościele. Oboje są absolwentami Politechniki Częstochowskiej. Syn jest pracownikiem naukowym w stopniu profesora. Córka – z tytułem mgr. inż. i studiami doktoranckimi – po ukończeniu Studium Doskonalenia Katechetów uczy religii w Szkole Podstawowej nr 31 w Częstochowie. Wielką radością są moje wnuczęta: cztery wnuczki i jeden wnuk, który – jak na razie – poszedł w ślady dziadka i jest ministrantem w parafii p.w. Św. Faustyny. Bardzo kocham ich wszystkich.
I.K.: Jak w każdej rodzinie, w Waszej też bywają „hossy” i „bessy”. Co jest tym zwornikiem, który umacnia i cementuje Wasze uczucia i więzi na dobre i na złe?
J.R.: Naszą rodzinę łączy wiara. Prawdy wiary chrześcijańskiej to dla nas drogowskazy w chwilach dobrych i złych. W nich ma początek i odniesienie wzajemna miłość, i szacunek starszych i młodszych. Jak sama wiesz, „tam, gdzie Bóg jest na pierwszym miejscu, tam wszystko jest na miejscu właściwym”.
I.K.: Wspólnota parafialna jest rodziną rodzin. Pomówmy teraz o Twoich związkach z Parafią. Jakie były początki i stopniowo coraz głębsze formy zaangażowania, w tym szczególnej służby przy ołtarzu?
J.R.: W początkach istnienia parafii, tj. w okresie budowy świątyni, uczestniczyłem w niektórych pracach technicznych, później w tych związanych z porządkowaniem i estetyką otoczenia kościoła. Przez kilka lat redagowałem Kronikę Parafialną. Brałem też czynny udział w działaniach Parafialnej Komisji Ekonomicznej. Podczas uroczystości kościelnych bywałem członkiem asysty parafialnej. Od 2014 roku staram się jak najlepiej wypełniać obowiązki kościelnego i pełnić funkcję zastępcy przewodniczącego Parafialnej Rady Duszpasterskiej. Na tę ostatnią zostałem powołany w drodze wyboru. Największą radością i zaszczytem jest dla mnie posługa Nadzwyczajnego Szafarza Komunii Świętej. Do jej pełnienia – po odpowiednim przygotowaniu – otrzymałem błogosławieństwo z rąk JE ks. abp. metropolity Wacława Depo. To był bardzo wzruszający moment. Głęboko przeżywam rozdzielanie Komunii św. moim braciom i siostrom.
I.K.: U podstaw tego, o czym cały czas rozmawiamy, leży wiara. Powiedz nam, gdzie, w Twoim życiu, są jej podwaliny: dzieciństwo, dom rodzinny, szkoła?
J.R.: Podwaliny mojej wiary to oczywiście głównie dom rodzinny, przekaz i przykład rodziców i dziadków. Potem doszedł okres służby liturgicznej w parafii p.w. Najświętszego Serca Pana Jezusa, gdzie kształtowali mnie Księża Salezjanie. Opatrzności za to dziękuję, bo szkoła w czasach reżimu komunistycznego nie była miejscem budowania wiary, raczej jej negowania.
I.K.: Co znaczy dla Ciebie – wierzyć? Jakie jest miejsce wiary w życiu Twoim i Twoich bliskich?
J.R.: Dla mnie wierzyć, to ciągle pragnąć poznawać Pana Boga coraz bardziej, to tak Go pokochać, by pragnąć być coraz bliżej Niego przez Sakramenty święte, przez zgłębianie Pisma Świętego, a przede wszystkim przez czynny udział w Eucharystii. Wierzyć to także miłować bliźnich (wszystkich, także tych niewygodnych) i żyć w nadziei zbawienia, zdążać do życia wiecznego. Wiara jest priorytetem w naszym życiu – moim i moich bliskich.
I.K.: Co znaczy być „świadkiem wiary” w najbliższym otoczeniu, w tym przypadku rodziny parafialnej, zwłaszcza w skomplikowanej rzeczywistości XXI wieku?
J.R.: Świadczyć o wierze – zapewne zgodzisz się ze mną – można w każdym miejscu i w każdym czasie. Mam na myśli nie tylko częste uczęszczanie do świątyni, ale także dawanie świadectwa w miejscu pracy, na ulicy, w szkole, wśród bliskich czy znajomych i tych przypadkowo spotkanych. Być świadkiem wiary dziś, wobec szczególnie agresywnych bezbożnych ideologii, jest prawdziwym wyzwaniem. Oznacza: nie wstydzić się znaku Krzyża, pozdrowień chrześcijańskich, noszenia medalika czy szkaplerzna. Być świadkiem wiary to stawać w jej obronie, gdy inni ją szkalują, to bronić prześladowanych i pomagać im, to bronić pomawianych kapłanów. Dawać świadectwo to także uczestniczyć w kościelnych uroczystościach, w pielgrzymkach do miejsc kultu i w różnych podejmowanych akcjach charytatywnych.
I.K.: Myślę, że są to zadania, które zawsze stały przed wyznawcami Chrystusa – jak wiarę wyznawać i jak jej bronić. Wiele możemy się nauczyć od tych z przed wieków, ale i współcześnie prześladowanych braci i sióstr. Chyba zgodzisz się ze mną, że my Polacy mamy zadanie znów dać świadectwo wiary wobec zagubionej ideologicznie Europy.
J.R.: Tak, zgadzam się. Z naszej historii i przesłań licznych polskich świętych wynika, że rodzina ma być silna Bogiem, a ojczyzna silna prawymi rodzinami. Wtedy z Polski może wyjść iskra, która zapali cały świat dla Boga. Więc każdy z nas powinien być świadkiem wiary.
I.K.: Cieszę się, Janku, że mogłam przeprowadzić z Tobą wywiad. Rozmowa, będąc wymianą myśli, zbliża ludzi do siebie i są już nie tylko znajomymi, stają się bliźnimi – siostrami i braćmi. Dziękuję, Szczęść Boże!
ODCZUWAM WSPARCIE MARYI, KTÓRA JEST MOJĄ ORĘDOWNICZKĄ
Rozmowę z Izabelą Tyras przeprowadziła Irena Karpeta
Irena Karpeta: Tym razem stanęło przede mną nie lada wyzwanie – rozmowa z osobą, która sama przeprowadziła bardzo wiele wywiadów. Jest nią redaktor Izabela Tyras – znana wszystkim słuchaczom Radia Jasna Góra. Ale nie tylko im, bowiem pani Izabela jest osobą charyzmatyczną – ma wiele talentów. Spróbuję o nich porozmawiać. Będzie mi łatwiej zwracać się po imieniu, wszak jesteśmy na „ty”.
Izo, Twoje zaangażowanie w życie Kościoła zaczęło się we wczesnej młodości. Mam na myśli ruch oazowy. Możemy prosić o kilka słów na ten temat?
Izabela Tyras: Moja formacja w Kościele rozpoczęła się dosyć wcześnie, bo w wieku 14 lat. Dzięki zachęcie mojego katechety ks. Andrzeja Filipeckiego trafiłam do Dzieci Bożych – młodszej grupy oazowej. Jej animatorem, czyli opiekunem był Piotr, który później został moim mężem. Zawsze się śmieję, że jaką sobie żonę wychował taką ma. Wtedy rozpoczęło się moje bliższe poznawanie Kościoła i zaangażowanie w Kościele. Był to wspaniały czas poznania wielu cudownych ludzi, wielu kapłanów, sióstr zakonnych – zwłaszcza Nazaretanek, które były żywo obecne we wspólnocie oazowej działającej przy kościele św. Wojciecha. Był to czas nawiązania wielu przyjaźni, trwających do dzisiaj. Z perspektywy czasu myślę, że to naprawdę wielka łaska móc wzrastać wśród takich ludzi. To środowisko bardzo rozwinęło mojego ducha, dało szansę wszechstronnego rozwoju, także odkrycia swoich talentów i umiejętności. A przede wszystkim nauczyło mnie zauważania obok siebie drugiego człowieka, działania we wspólnocie, współpracy. Rozbudziło również we mnie chęć zdobywania wiedzy teologicznej i poznawania Pana Boga. Potem, po kilku latach, sama zostałam animatorem.
I.K.: Swego męża Piotra, jak powiedziałaś, poznałaś właśnie wtedy. Macie dwóch wspaniałych synów. Jesteście piękną rodziną, która – moim zdaniem – zasługuje na to, żeby się nią pochwalić.
I.T.: Tak, to prawda. Mam cudowną rodzinę, wspaniałego męża i synów: Szymona i Franciszka. Bardzo nie lubię mówić o sobie, a tym bardziej chwalić się, ale rodzina jest moją chlubą. Jednak, przede wszystkim, rodzina jest moją drogą do uświęcenia, bo tak odczytałam swoje powołanie. Czy ta rodzina jest piękna? Tak, jest piękna, bo dana od Stwórcy! Staramy się budować ją jak najlepiej. Czy zawsze to się udaje? Pewnie nie. Jest wiele trudności, ale jesteśmy ludźmi wierzącymi, więc wiem, że nie jesteśmy sami. Bardzo odczuwam wsparcie z Nieba, zwłaszcza Maryi, która jest moją szczególną Orędowniczką i Powierniczką w każdej sprawie.
I.K.: Współczesne rodziny w świecie i, niestety, coraz częściej w Polsce przechodzą kryzys. Czy oboje z Piotrem macie własny „przepis” na stworzenie udanego małżeństwa i rodziny, z których można i trzeba być dumnym?
I.T.: Nie, myślę, że nie mamy jakiegoś „przepisu”. Tym, co buduje i umacnia jest na pewno wspólna modlitwa, którą staramy się praktykować każdego dnia. Wymaga to wysiłku, zwłaszcza wtedy, gdy chcemy to robić razem, a pracujemy w różnych godzinach. Staramy się też dużo ze sobą rozmawiać o wszystkich sprawach, o tym, co dla nas radosne, ale i o tym, co trudne np. w pracy. Oczywiście częściej i więcej mówię ja, Piotr mniej, ale myślę, że akurat w tym nie różnimy się od większości małżeństw. Ważne, że staramy się od czasu do czasu spędzać czas sami, by cieszyć się tylko sobą, bo to wydaje nam się bardzo ważne.
I.K.: Pracując w Jasnogórskim Radiu, znajdujesz czas na działalność w Katolickim Stowarzyszeniu Civitas Christiana, nie zaniedbując przy tym swoich najbliższych. Jak Ty potrafisz to wszystko pogodzić?! Jestem pełna uznania. Ale po kolei.
Na początek zajmijmy się pracą radiową. Domyślam się, że jest ona związana z przygotowywaniem i prowadzeniem audycji, wywiadów, artystycznych imprez, konkursów, spotkań z interesującymi ludźmi, itp. Przybliż nam, proszę, tę sferę działań. Słuchamy.
I.T.: Z tym zaniedbywaniem – bywa różnie. Zawsze trzeba dokonywać wyborów, więc staram się wybierać jak najlepiej. W Radiu Jasna Góra pracuję, a właściwie posługuję, od ponad 23 lat, czyli od początku istnienia rozgłośni jasnogórskiej. Muszę powiedzieć, że to, iż tam jestem odczytuję, jako zrządzenie Opatrzności. Zawsze chciałam być dziennikarzem, choć studiów kierunkowych nie podjęłam w tej dziedzinie (skończyłam turystykę i historię). Więc, kiedy otrzymałam propozycję pracy w radiu byłam zachwycona, a jeszcze na Jasnej Górze… to było już coś nadzwyczajnego. W Matce Bożej Jasnogórskiej byłam zakochana od dawna, Jej oddawałam się ciągle, uwielbiam modlitwę na Jasnej Górze, zwłaszcza Apel Jasnogórski. Zanim zaczęłam swoją posługę w Sanktuarium ono już było „moim miejscem”. Więcej chyba mówić nie muszę oprócz tego, iż jestem przekonana, że to Ona – Maryja zaprosiła mnie do siebie. Jest to dla mnie dar, ale i wielkie zobowiązanie, by służyć jak najlepiej. Stąd moje zaangażowanie nie tylko w posługę w radiu, ale i w organizowanie, podejmowanie różnych inicjatyw właśnie w Sanktuarium. Lata poznawania tego świętego miejsca pozwoliły mi odkryć i nadal coraz bardziej odkrywać, piękno i niezwykłość tego miejsca. Mogłam być świadkiem wielu cudów, jakich ludzie doświadczają będąc u Królowej i Matki, np. cudu przywrócenia wzroku, cudu ocalenia życia, itd. Mogłam uczestniczyć w wielu wydarzeniach historycznych, jak pielgrzymki trzech papieży, jubileusze koronacji, Chrztu Polski, itd. Są to też tysiące niezwykłych spotkań z pielgrzymami. Ile ja wciąż się uczę… zawierzenia, oddania Matce Bożej! Bardzo się staram, by nie patrzeć na Jasną Górę jak na miejsce mojej pracy tylko, ale ciągle przypominam sobie, że to jest miejsce wybrane przez Boga – Sanktuarium. Dlatego chodzę tam na Msze św., czasem toczymy wielkie spory czy idziemy na uroczystości do parafii czy na Jasną Górę. Każdy dzień pracy staram się zaczynać od modlitwy w Kaplicy Cudownego Obrazu, chodzę też na piesze pielgrzymki. Spytałaś mnie o godzenie tego wszystkiego, no właśnie, w tej materii trzeba się bardzo pilnować, by – nie własnym siłom, ale – wszystko zawierzać Opatrzności przez Maryję.
Jeśli chodzi o pracę ściśle radiową – moim zadaniem w Radiu Jasna Góra jest głównie przygotowywanie i prezentowanie wiadomości, ale także audycje i posługa reporterska.
I.K.: Od wielu lat jesteś związana z Katolickim Stowarzyszeniem Civitas Chrystiana. Twoje talenty organizatorskie sprawiły, że w tym roku, ponownie zostałaś wybraną na przewodniczącą Oddziału Częstochowskiego. To już kolejna kadencja. Gratuluję! Powiedz nam, proszę, o Stowarzyszeniu, któremu patronuje Wielki Prymas Tysiąclecia i o swoim zaangażowaniu, m.in. w przypominanie nauczania Kardynała Stefana Wyszyńskiego i społecznej nauki kościoła.
I.T.: Za gratulacje bardzo dziękuję. To już trzecia moja kadencja, jako przewodniczącej oddziału w Częstochowie, czyli 12 lat. Jest to oczywiście wielka radość, wyróżnienie, ale i zobowiązanie. Zawsze podkreślam, że trzymają mnie ludzie. Mamy tak wspaniałych członków Stowarzyszenia, że choć czasem myślałam o rezygnacji z tej funkcji, to jednak – ze względu na koleżanki i kolegów – nie jestem w stanie. No i ogromną rolę odgrywa też nasz asystent ks. Ryszard Umański, który „nigdy nie ma dosyć” i zawsze mobilizuje mnie do działania.
Katolickie Stowarzyszenie „Civitas Christiana” jest formacyjno-edukacyjną organizacją przygotowującą katolików świeckich do realizowania misji Kościoła w łączności z Jego Pasterzami. W świetle wartości i zasad katolickiej nauki społecznej współtworzymy ład etyczno-społeczny w naszej Ojczyźnie. Jedną z najważniejszych naszych inicjatyw jest Ogólnopolski Konkurs Wiedzy Biblijnej. Oddział w Częstochowie organizuje, m.in. Święto Kobiet u Najpiękniejszej z Niewiast na Jasnej Górze, Konkurs na Wieczernikową Choinkę, spotkania poświęcone naszemu patronowi kard. Stefanowi Wyszyńskiemu, ogólnopolskie spotkania jasnogórskie. Prymas Tysiąclecia – ze względu na Jego związki z Matką Bożą Jasnogórską i Jego wielką miłość do Ojczyzny – jest dla mnie kimś naprawdę ważnym. Co miesiąc w Kaplicy Matki Bożej modlimy się, jako wspólnota o Jego rychłą beatyfikację, staramy się rozważać Jego słowa, nauczanie i uczyć się od Niego miłości do Boga, Kościoła i Polski. W dniu 25 maja 2013 r., w uroczystym akcie przyjęliśmy Go za naszego Patrona.
I.K.: Częstochowski Oddział naszego Stowarzyszenia ma siedzibę w pięknym i funkcjonalnym budynku przy ul. Św. Barbary 10/12. W jego powstanie i budowę byłaś (obok naszego asystenta kościelnego ks. prał. Ryszarda Umańskiego) zaangażowana w znaczący sposób. To był nie tylko wielki wysiłek. W nowej sytuacji musiałaś nauczyć się nowych rzeczy i odkryć w sobie nowe talenty. Zechcesz zdradzić, jakie?
I.T.: Tak, jesteśmy w cieniu Jasnej Góry, tuż obok niej. O to właśnie chodziło, kiedy postanowiliśmy przenieść naszą siedzibę z ul. Targowej w Częstochowie. Cieszę się bardzo, że udało się to zrealizować. Moje zaangażowanie w budowę było wielkie, ale myślę nienadzwyczajne. Po prostu jak coś robię to angażuję się na sto procent. To było wspaniałe doświadczenie, to jak budowa domu, serce się raduje, gdy mury rosną … Poprzez spotkania z ludźmi – od pracowników różnych urzędów, przez budowlańców, hydraulików, itd. – znowu mogłam dostrzec jak wszyscy jesteśmy sobie potrzebni i jak wielką moc ma ludzka życzliwość.
I.K.: Sądzę, że zaowocowało tu doświadczenie i umiejętność nawiązywania kontaktów międzyludzkich, które – obok wrodzonych zdolności – pogłębiłaś, jako animatorka w ruchu oazowym.
Naszym czytelnikom koniecznie muszę powiedzieć o jeszcze jednym Twoim talencie. Otóż wspaniale przygotowujesz i prowadzisz pielgrzymko-wycieczki. Mówię to na podstawie własnego doświadczenia. Skąd takie zainteresowania i pasja?
I.T.: Wspomniałam już, że – jeśli chodzi o studia – ukończyłam kierunek turystyka i historia. Trochę pracowałam, jako pilot wycieczek i bardzo mi się to podobało, więc postanowiłam połączyć swoją pasję, swoje zainteresowania z tym, co teraz robię. I to się udaje, a jak jeszcze są tacy, którym też to się podoba – to Bogu chwała! Poza tym uważam, że pielgrzymki bardzo łączą ludzi, są okazją do lepszego poznania i do formacji, czyli pogłębienia wiedzy z wielu dziedzin. Od lat pielgrzymujemy, np. do miejsc związanych z ks. Prymasem Wyszyńskim i wiem, sama po sobie, jak bardzo pobyt np. w Komańczy czy Prudniku pomógł mi „spotkać się z Wielkim Kardynałem” i zrozumieć Go.
I.K.: Wydaje mi się, że te wszystkie dziedziny Twojej działalności w jakiejś mierze łączą się, przenikają, uzupełniają. Czy to jest ułatwieniem? A może się mylę?
I.T.: To, co robię rzeczywiście bardzo ściśle łączy się ze sobą. Wszak jest służbą Kościołowi, a kierunek wyznacza Jasna Góra, bo – jak mówił ks. Prymas – „to światło na wieży zawsze wskazuje nam drogę, zawsze w górę”. Myślę, że nie zabrzmi to nieskromnie, gdy powiem, iż uważam, że jeśli Bóg daje komuś talenty, czyli konkretne cechy, predyspozycje, nie można ich zakopywać, chować. Oczywiście, pewnie tak byłoby wygodniej, ale przecież kiedyś będziemy z tego rozliczeni. Jeśli na serio bierzemy do serca słowa Biblii, musimy pamiętać i o tym. Osobiście bardzo zdaję się na prowadzenie Ducha Świętego i modlę się, by w tym, co robię było jak najmniej mnie, a jak najwięcej Jego i Matki Bożej.
I.K.: We wszystko, o czym rozmawiałyśmy, w pełni się angażujesz. Jak sądzisz, czy udało by się to logistycznie ogarnąć, znaleźć w sobie siły i czas, gdyby nie sacrum w życiu Twoim i Twojej Rodziny – wiara nie od święta, lecz praktykowana na co dzień?
I.T.: Jak już mówiłam wiara jest tym, co mnie prowadzi, choć zdaję sobie sprawę, że wciąż za mało kocham. Jestem szczerze przekonana, iż warto zaangażować wszystkie siły, by służyć Panu Bogu i Jego Matce. Czuję, że Maryja Jasnogórska mnie wspiera. Ona naprawdę godna jest tego, żeby o Niej mówić, by prowadzić do Niej. Widzę jak mało ludzi jeszcze o Niej wie, jak mało ludzi – także mieszkańców Częstochowy – nawiedza Jasną Górę, jak wiele jeszcze trzeba zrobić, więc…
I.K.: Bardzo dziękuję Izo i życzę dalszej opieki Matki Najświętszej – jak mówisz – Najlepszej Szefowej z Jasnej Góry, przez którą i z którą tak pięknie służysz Panu Bogu. Szczęść Boże.
I.T.: I ja bardzo dziękuję za rozmowę. Dodam jeszcze za Wielkim Prymasem: „jeśli jaki program, to tylko Ona”.
TRAKTUJĘ CHORYCH JAK DOBRYCH ZNAJOMYCH
Rozmowę z Genowefą Święciak przeprowadziła Mieczysława Dąbrowska
Mieczysława Dąbrowska: Na stronie internetowej Parafii ukazują się wywiady przeprowadzane z osobami, których życie może być inspiracją dla innych. Dziś taką rozmowę pragnę przeprowadzić z Panią Doktor Genowefą Święciak, której praca jest jednocześnie misją walki z chorobami innych ludzi.
Proszę się przedstawić i powiedzieć kilka słów o sobie.
Genowefa Święciak: Urodziłam się w malej miejscowości w województwie łódzkim, szkołę podstawową i liceum ukończyłam w Grodzisku Mazowieckim, Akademię Medyczną w Łodzi. Pracę zawodową zaczęłam w Blachowni, gdzie odbyłam roczny staż podyplomowy. Specjalizację rozpoczęłam w Częstochowie w Wojewódzkim Szpitalu Specjalistycznym przy ul. PCK, pod kierownictwem pani dr Ireny Opalskiej. Egzamin z neurologii zdałam w 1975 roku. Do chwili obecnej pracuję zarówno w Częstochowie, jak i na terenie powiatu. Prywatnie mam jedną córkę, która wraz z zięciem wychowuje dwoje dzieci.
M.D.: Jest Pani lekarzem. Co spowodowało, że wybrała Pani ten zawód?
G.Ś.: Wstępną decyzję o wyborze uczelni medycznej podjęłam w drugiej klasie liceum, za namową koleżanki. Rodzice zaaprobowali mój wybór wskazując wydział lekarski. Zdawałam na Akademię Medyczną w Łodzi, gdzie była mniejsza konkurencja niż w Warszawie, chociaż było to dalej od domu rodzinnego. Studia ukończyłam w 1971 roku uzyskując dyplom lekarza medycyny.
M.D.: Studia medyczne dają ogólną wiedzę o zdrowiu i chorobach człowieka. Co spowodowało, że ukierunkowała się Pani na neurologię?
G.Ś.: Na początku studiów nie byłam zdecydowana na konkretną dziedzinę. Pierwszą i najważniejszą inspiracją były wykłady prof. Antoniego Prusińskiego na piątym roku. Te wykłady cieszyły się największą frekwencją z uwagi na zaangażowanie pana Profesora, szeroką wiedzę oraz wybitny talent dydaktyczny. Na wykładach w bardzo przystępny i plastyczny sposób przedstawiał cechy charakterystyczne poszczególnych jednostek chorobowych.
Pan Profesor był kierownikiem Katedry i Kliniki Neurologii Akademii Medycznej w Łodzi, którą prowadził przez 32 lata. Opublikował około 125 prac badawczych, 45 pozycji książkowych. Stworzył sekcję Migreny i Pokrewnych Bólów Głowy przy Polskim Towarzystwie Neurologicznym oraz Polskie Towarzystwo Bólów Głowy. W 1997 roku otrzymał tytuł doktora honoris causa Akademii Medycznej w Łodzi.
Po studiach trafiłam pod opiekę fantastycznej pani dr Ireny Opalskiej, która nauczyła mnie wielu praktycznych aspektów diagnostyki i leczenia chorób neurologicznych oraz kontaktów z pacjentami i ich rodzinami. Po jej przejściu na emeryturę, moim bezpośrednim przełożonym został dr Lech Eljasz. Pan Doktor bardzo chętnie dzielił się swoją rozległą wiedza medyczną i organizował liczne szkolenia. Spod jego ręki wyszło wielu neurologów.
M.D.: Proszę opowiedzieć o najciekawszym przypadku w swojej pracy i dlaczego było to takie wyjątkowe?
G.Ś.: Wybranie najciekawszego przypadku w mojej pracy nie jest proste, gdyż każdy pacjent to inna historia, a pacjenci, którzy trafią pod opiekę neurologa, zazwyczaj pozostają pod nią latami. Obecnie są coraz lepsze i dokładniejsze narzędzia diagnostyczne, co pozwala na wykrycie wczesnego stadium choroby, a doskonalsze leczenie pozwala dłużej utrzymać sprawność psychofizyczną i niezależność. Spośród setek pacjentów najbardziej zapamiętam Panią Danutę, u której w młodym wieku wystąpiły pierwsze objawy stwardnienia rozsianego. Schorzenie to powoduje postępujące pogorszenie sprawności ruchowej aż do całkowitego unieruchomienia oraz wieloogniskowe uszkodzenie mózgu. Pani Danuta nie miała możliwości korzystania z obecnych, nowoczesnych metod leczenia, ponieważ zachorowała na początku lat 80-tych. Pomimo trudności związanych z chorobą, podjęła i ukończyła studia. Dodatkowo w 2008 roku wystąpiły u niej objawy choroby nowotworowej, w wyniku czego była leczona operacyjnie oraz chemioterapią. Podczas ostatniej wizyty, a było to trzy miesiące temu, poruszała się trochę nieporadnie, ale o własnych siłach. Wielokrotnie podczas wizyt lekarskich zaznaczała, że swoją sprawność i samodzielność zawdzięcza głębokiej wierze i modlitwie.
M.D.: Wiem, że jest Pani nadal aktywna zawodowo. Skąd Pani czerpie siłę do dalszej pracy i pomocy ludziom?
G.Ś.: Wykonywanie zawodu lekarza, do tej pory, sprawia mi przyjemność i daje osobistą satysfakcję. W większości mam do czynienia z osobami, które leczę od lat z uwagi na przewlekłość schorzeń. Traktuję ich jak dobrych znajomych. Jestem osobą głęboko wierzącą, a wiara daje mi siłę do pracy. Dzięki łasce Bożej, stan zdrowia pozwala mi na dalszą pracę zawodową i pomaganie ludziom.
M.D.: Gdyby Pani mogła udzielić jednej rady dotyczącej profilaktyki dla osób w naszym wieku, to co by Pani zaleciła?
G.Ś.: Nie mam jednej uniwersalnej rady dla wszystkich. Najważniejsze jest pozytywne nastawienie do życia, do ludzi, częste kontakty zarówno z rodziną, jaki i ze znajomymi. Ponadto, wzajemna pomoc, życzliwość i otwarcie na innych sprawiają, że własne problemy stają się łatwiejsze do pokonania.
M.D.: Bardzo dziękuję Pani za wnikliwe i cenne wiadomości. Będą one na pewno inspiracją dla wielu czytelników.
ŻYCIE W PEŁNI ZAWIERZONE PANU BOGU
Rozmowę z Panią Teresą Moraś przeprowadziła Irena Karpeta
Irena Karpeta: Żyją wśród nas wspaniali ludzie – prawdziwe skarby, których nie znamy. Ba, nawet nie wiemy o ich istnieniu. Taką osobą jest w naszej wspólnocie poetka – pani Teresa Moraś, która zgodziła się na chwilę wspomnień ze swego długiego życia.
Szanowna Pani Tereso, kobiety przenigdy nie należy pytać o wiek! Jednak prawdą jest, że druga wojna światowa zabrała Pani część młodości. To bolesne wspomnienia, ale ten czas wpłynął na Pani dalsze życie. Czy możemy prosić o chwilkę refleksji na ten temat?
Teresa Moraś: Dzieciństwo moje i wczesna młodość upłynęły w ziemskim majątku moich dziadków w Jabłonnej k/Przysuchy. To w nim mogłam z pokorą zachwycać się pięknem tego, co Bóg stworzył, a człowiek uczynił użytecznym, jak stawy, młyn wodny, szkółki leśne. Moim ulubionym zajęciem wtedy – oprócz zabawy z rówieśnikami – były piesze wędrówki polnymi i leśnymi ścieżkami. Na ich rozdrożach stały kapliczki, krzyże lub świątki. Ludzie stawiali je dla upamiętnienia różnych wydarzeń historycznych lub z potrzeby modlitwy przy nich, gdy wracali do domów po zakończeniu pracy na roli. Potem przyszło okrucieństwo wojny, ale i wtedy, u moich dziadków na „łonie przyrody”, choć na chwilę mogłam zapomnieć, że po powrocie do domu usłyszę na ulicach obcy język i stukot podkutych butów, wyjące na alarm syreny, spotkam uzbrojonych wrogów, a każda noc może być ostatnią.
I.K.: Na pewnym etapie Pani życia pojawiła się poezja. Jak to się zaczęło? Jak godziła Pani pisanie z obowiązkami żony i matki?
T.M.: Etapy życia pojmuję, jako swoiste pory roku i – korzystając z tego porównania – pojawienie się poezji w moim życiu umiejscawiam na pograniczu lata i jesieni. W tym okresie musiałam uporać się z uczuciem pewnego osamotnienia po opuszczeniu domu rodzinnego przez moje córki. Jedna wyjechała „za chlebem”, druga z konieczności podjęcia leczenia, które nie było możliwe w kraju. Były to lata 70-te i nie było w naszym świecie telefonów komórkowych, Internetu – nowoczesnych form kontaktu, więc pisaliśmy do siebie długie listy. Początkowo prozą opisywałam w nich bieżące wydarzenia i moje tęsknoty. Potrzeba przelewania na papier tego, co mi w duszy grało zaowocowała pisaniem dość długich opowieści, które zaczęły się rymować. Wracałam w nich do dzieciństwa, młodości naznaczonej czasem okupacji, utratą wielu bliskich mi osób (w tym pierwszej miłości), a jednocześnie pięknych wakacji u moich dziadków. Potem zrozumiałam, że rzeka wspomnień i poczucie pustki po wyjeździe córek, musiały znaleźć swe ujście, a Pan Bóg sprawił, że mogłam przelewać na papier to, co się we mnie kłębiło i szukało odpowiedzi na liczne pytania: o sens życia, samotność wśród ludzi, o miłość do Boga i człowieka. Tak, to prawda, iż musiałam pogodzić pisanie z codziennymi obowiązkami domowymi jednocześnie pracując zawodowo. To, że podołałam jest też zasługą mojego męża. On był pierwszym odbiorcą moich wierszy i – powiedziałabym – konsultantem. Wspierał mnie także na tej – „poetyckiej drodze”. Pochodził z Wielkopolski, z tradycyjnej katolickiej rodziny, dla której wielkie znaczenie miały trzy wartości: Bóg – Honor – Ojczyzna. Ukończył renomowaną szkołę lotniczą w Bydgoszczy, a wojna zastała go we Lwowie. Wielokrotnie był więziony przez okupanta i musiał się ukrywać. Pod pseudonimem współpracował z naszym podziemiem – partyzantami z oddziału słynnego Hubala. Jako efekt tej współpracy wielokrotnie po wojnie odczuwał negatywne nastawienie władz komunistycznych. Był człowiekiem czynu, który działaniem, a nie słowem określa swój stosunek do ludzi. Do końca swego życia (a umarł w trzy tygodnie po ukończeniu 100 lat), utrzymywał kontakt ze swoimi uczniami ze szkoły szybowcowej. Ja, w trakcie takich spotkań, mogłam wysłuchać podziękowań uczniów za życzliwość i serdeczność, jakiej doznawali od mojego męża. Był dobrym ojcem, oddanym mężem, wspaniałym człowiekiem.
I.K.: Wróćmy na chwilę do Pani poezji. Wydała Pani kilka tomików obejmujących mnóstwo wierszy. Czym zatem jest poezja w Pani życiu? Azylem przed codziennością? Wyjątkową pasją, miłością?
T.M.: Wydałam trzy tomiki poezji zatytułowane: „Mój ogród kwitnący”, „Chodź – pofruniemy” i „Szukanie Boga”. Nie liczyłam ile wierszy napisałam, a ile opublikowałam, ale patrząc na liczne zeszyty z wierszami oceniam ich ilość na około 2 tysiące Od śmierci męża rzadko piszę – jakby wyschło źródło, z którego czerpałam. Może to Pan Bóg sprawił, że – jak mi smutek dokucza – znajduję pocieszenie w Jego ramionach i nie muszę korzystać z przyborów do pisania. Proszę mnie dobrze zrozumieć – potrzeba obcowania z poezją nie wygasła. Bardzo często przeglądam moje wiersze i poszukuję takich, które pasują do ogarniających mnie emocji. Ostatnio dotyczyły one kondycji człowieka przeżywającego „jesień życia”, kiedy ciało słabnie, a pamięć zawodzi. Wtedy Chrystus przyszedł mi z pomocą przypominając swoje osiem błogosławieństw (z Kazania na Górze), które są potrzebą człowieka odczuwania bliskości Boga i które były też tematem moich wierszy. Czytając je odnalazłam spokój duszy.
Trudno zdefiniować, czym jest dla mnie poezja, ale podsumuję to tak: Bóg każdemu człowiekowi daje jakiś talent, który jest przejawem Jego miłości do człowieka i który należy dobrze spożytkować.
I.K.: Co, na zakończenie naszej rozmowy, chciałaby Pani powiedzieć od siebie naszym czytelnikom? Jakie przesłanie ma Pani dla następnych pokoleń?
T.M: Nawiązując do początku naszej rozmowy i etapów życia – dla mnie przyszła pora jesieni. Ten okres kojarzy mi się nie tylko z magazynowaniem plonów życia, ale także rozdzielania ich pomiędzy potrzebujących. I nie mam na myśli przestróg dla młodego pokolenia, ale raczej zwrócenie wszystkim uwagi na wartość wiary w życiu człowieka, którą buduje się od maleńkości i jak znaczący udział ma w tym rodzina. Mówię to na podstawie własnego życia, bogatego w doświadczenia. Staraliśmy się oboje z mężem, by nasza rodzina była Bogiem silna. Dziś dumna jestem z moich córek i czuję się spełniona, jako matka i żona.
I.K.: Pani życie i poezja są świadectwem, że ludzki los – mimo przeciwności, a może zwłaszcza wtedy – zawierzony Bogu, może być przeżywany pięknie, być wyrazem wiary i wzorem dla następnych pokoleń. Rozmowa z Panią – to zaszczyt. Bardzo dziękuję Pani Tereso. Szczęść Boże!
SZTUKĄ JEST ODKRYWANIE PRAWDZIWEGO PIĘKNA
Rozmowę z Barbarą Pabian przeprowadziła Irena Karpeta
Irena Karpeta: Naszym Parafianom przedstawiam panią Barbarę Pabian – doktora habilitowanego Uniwersytetu Ekonomicznego w Katowicach. Gratuluję, Pani Barbaro, osiągnięć naukowych – doktoratu i habilitacji. Proszę przybliżyć nam nieco swoją osobę: czym się Pani zajmuje, jakie są Pani zainteresowania, może kilka słów o najbliższych?
Barbara Pabian: Urodziłam się i wychowałam w Częstochowie. Całe swoje dorosłe życie związałam również z tym miastem. Mój mąż, który jest profesorem, a obecnie pełni funkcję prorektora Politechniki Częstochowskiej, pochodzi także z Częstochowy. W tym roku będziemy obchodzić wspólnie jubileusz 37 lat małżeństwa. Mamy dwoje dorosłych dzieci, z których jesteśmy dumni. Syn jest adiunktem, doktorem nauk ekonomicznych, a córka w tym roku będzie zdawać maturę.
I.K.: Jak to się stało, że wybrała Pani uczelnię o profilu ekonomicznym? Czyżby to była tradycja rodzinna?
B.P.: Kika lat temu na Uniwersytecie zaczęto tworzyć nowy kierunek o nazwie „Gospodarka Turystyczna”. A ponieważ turystyka jest nierozerwalnie związana z kulturą, poszukiwano specjalistów z tego zakresu. Ogłoszono konkurs, do którego mogły przystąpić osoby posiadające stopień naukowy doktora oraz dorobek naukowo-publikacyjny i dydaktyczny w zakresie wiedzy o kulturze, etnografii turystycznej i turystyki kulturowej. Ponieważ spełniałam te kryteria, przystąpiłam do konkursu i udało mi się go wygrać.
I.K.: Co uważa Pani za swoje największe osiągnięcie? Proszę nam zdradzić, czy jest to praca naukowa, a może udana rodzina?
B.P.: Zdaję sobie sprawę, że w dzisiejszych czasach kobiety często stają przed dylematem, czy całkowicie poświęcić się karierze zawodowej, czy założyć wcześnie rodzinę. Myślę, że w tym przypadku trzeba iść za głosem serca, na pewno nie wolno odrzucać miłości, nie można też zaniedbywać własnego rozwoju. Sztuką jest godzić te sfery. Dla mnie największą wartością jest rodzina, ale bardzo ważna jest również praca zawodowa. Bez wsparcia najbliższych osób: rodziców, męża, dzieci, nie miałabym komfortu psychicznego, tak potrzebnego w pracy naukowej.
Moje zainteresowania zawodowe wiążą się z duchowym i materialnym dziedzictwem kulturowym, problematyką przemian wierzeń, zwyczajów i obrzędowości rodzinnych oraz współczesnych form świętowania religijnego i świeckiego w Polsce, a także – z szeroko pojętą – turystyką. Badania, które prowadzę, pozwoliły mi na identyfikację interesujących zjawisk kulturowych, które świadczą o bogactwie kulturowym regionu częstochowskiego (np. lokalny zwyczaj stawiania tzw. ziela w Ślęzanach, tradycyjne potrawy takie, jak np.: ciulim, czulent, sztuka sakralna i rynek dewocjonaliów, zjawiska lingwistyczne, elementy folkloru i folkloryzmu).
I.K.: Jest Pani członkiem Parafialnej Rady Duszpasterskiej. Czy Pani zdaniem, wspólnota parafialna ma znaczenie? Jeśli tak, to jakie?
B.P.: Z pewnością ma, choć w tym przypadku ważne jest osobiste zaangażowanie samych wiernych. We wspólnocie łatwiej jest o wzajemne zaufanie. Można lepiej się poznać i otworzyć na problemy bliźnich z parafii. Celem wspólnoty powinno być odrodzenie lub wzmocnienie parafii w atmosferze odnowy liturgicznej i katechetycznej. Duże znaczenie ma postawa kapłanów. My w naszej parafii mamy na szczęście duchownych o wielkich sercach i umysłach. Ksiądz doktor Stanisław Jasionek cieszy się wielkim uznaniem wiernych i potrafi zjednoczyć ludzi wokół wspólnych wartości.
I.K.: Pozwoli Pani, że zadam pytania bardziej osobiste – czym jest dla Pani wiara? W czym przejawia się ona na co dzień? Jak dziś, w „konsumpcyjnym” świecie, można być „świadkiem wiary” i czy w ogóle jest to możliwe?
B.P.: Nie wyobrażam sobie życia bez wiary. Bez niej człowiek staje się ontologicznie wydziedziczonym samotnikiem. Pochodzę z rodziny bardzo przywiązanej do wartości chrześcijańskich i Kościoła katolickiego. Brat mojego taty – ks. kapitan Jan Chwist – ojciec zakonu Oblatów, był wielkim patriotą, żołnierzem i duchownym, który całe swoje dojrzałe życie poświęcił pracy duszpasterskiej. W latach 1940-1947 był kapelanem oddziałów polskich w Szkocji, później został proboszczem w parafii św. Jadwigi w miejscowości Oshawa, usytuowanej ok. 50 km od Toronto.
Muszę przyznać jednak Pani rację, że religijność współczesnego człowieka wpisuje się w skomplikowana rzeczywistość społeczną, zagrożoną niestabilnością systemu wartości oraz zjawiskami konsumpcjonizmu, komercji i merkantylnego myślenia. W dzisiejszym świecie postmodernistycznej kultury ujawnia się zawiłość ludzkiego odniesienia do sfery sacrum. Wydaje mi się jednak, że mimo tych niepokojących przemian, niewiele się zmienia w kwestii, nazwijmy to, „popytu” na duchowość. Sądzę, że, nawet osoby niewierzące poszukują Boga, choć czynią to w sposób najczęściej nieuświadomiony. Sama ujęła to Pani pięknie w swoim utworze poetyckim, zatytułowanym „Pustynia”. Pozwoli Pani, że przytoczę jego fragment:
I choć czasem nam się wydaje,
że pustynie trwają w martwocie
to i tam odkryć się udaje
prawdziwe piękno – znaleźć życie Boże.
Wszyscy jesteśmy pielgrzymami zmierzającymi do niebieskiej ojczyzny, a w ujęciu metaforycznym – wędrującymi w głąb siebie, bo permanentnie doskonalącymi się wewnętrznie w ciągu życia. Dlatego nie sprawdza się nigdy hedonistyczne nastawienie do życia. Prędzej lub później przynosi ono rozczarowanie. Poza tym, ujmując rzecz w aspekcie czysto świeckim, amerykańskie i europejskie badania dowodzą, że ludzie wierzący i praktykujący deklarują większe niż ateiści poczucie szczęścia i zadowolenia z życia oraz wykazują mniejsze ryzyko zachorowania na depresję. Wiara łagodzi też skutki traumatycznych przeżyć.
I.K.: Ludzie wierzący, w Polsce i na całym świecie, odwiedzają miejsca kultu – Ziemię Świętą i te związane z Maryją i Świętymi. Pani wróciła właśnie z Portugalii. Jakie przeżycia i wrażenia towarzyszyły Pani w Fatimie, Lizbonie?
B.P.: Bardzo lubię podróżować i zwiedzać świat, ponieważ w ten sposób uwidacznia się w pełni piękno Stworzenia. Ktoś jednak mądrze powiedział, że chcąc poznawać piękno świata, musimy je nieść ze sobą, bo inaczej nie będziemy w stanie go odnaleźć. Lizbona jest wspaniałym miastem. Kultura portugalska zachwyca odmiennością, szczególnie dotyczy to sfery kulinariów, a zarazem urzeka podobieństwem do naszej. Podobieństwo wynika właśnie z religii chrześcijańskiej.
W Fatimie uczestniczyłam w niedzielnej mszy św. i było to dla mnie wyjątkowe przeżycie duchowe. Niecodziennym doświadczeniem był widok osób modlących się i zarazem wrzucających w swoich intencjach naręcza dużych świec do ogromnych palenisk przy Kaplicy Objawień, a także tych, przemierzających na kolanach całą długość placu czy obchodzących ołtarz. Przywołało mi to na myśl postawę naszych pielgrzymów, modlących się w podobny sposób w Kaplicy Cudownego Obrazu na Jasnej Górze, obchodzących na kolanach święty wizerunek Czarnej Madonny, albo zapalających małe świeczki wotywne.
I.K.: Pani Barbaro, tematyka pielgrzymowania i turystyki religijnej w ich kulturowym kontekście, interesuje Panią także z naukowego punktu widzenia (stąd temat monografii habilitacyjnej). Jak Częstochowa i nasz region wypada na tle innych ośrodków pielgrzymkowych?
BP.: Wydaje się, że nie doceniamy miejsca na mapie świata, w którym przyszło nam żyć. Nie wszyscy mieszkańcy naszego miasta mają świadomość tego, że zespół klasztorny oo. paulinów stanowi dziś centrum religijne nie tylko o znaczeniu narodowym, ale także o międzynarodowym. Jasnogórskie sanktuarium jest największym i najważniejszym (drugim po Lourdes), ośrodkiem kultu maryjnego na świecie. Przybywa tu rokrocznie około 4 mln pielgrzymów. Światowym fenomenem są piesze pielgrzymki. Tradycje religijnych peregrynacji zachowały się w Europie do dziś jeszcze tylko w Hiszpanii. Mam tu na myśli najsłynniejszy szlak św. Jakuba, który prowadzi do Santiago de Compostela. Podejmowane są też indywidualne wędrówki, np. do Altötting w Bawarii, jednak nie mają one tak licznego, jak u nas, charakteru. W Polsce sezon pielgrzymkowy trwa praktycznie cały rok, z okresowym nasileniem w czasie najważniejszych uroczystości kościelnych.
Co interesujące, w ostatnich latach odnotowano wzrost zainteresowania pieszymi pielgrzymkami u ludzi młodych. Wprawdzie jeszcze do końca lat 60. XX wieku wśród ogółu pątników najwięcej, bo 70%-80% było osób starszych, ale już na przełomie lat 70. i 80. nastąpiło odwrócenie tych proporcji. Aż 75% ogółu uczestników nie przekroczyło wówczas 45. roku życia. W końcu XX wieku ludzie młodzi stanowili już rekordową wartość 90% uczestników. Tendencja ta utrzymuje się do dziś. Nie dziwi, zatem, że swoich zwolenników mają nowe formy pielgrzymek, których uczestnicy przemieszczają się za pomocą rowerów, motocykli, wrotek, narto-rolek, hulajnóg, a nawet paralotni. Organizowane są też pielgrzymki biegowe, konne i zaprzęgowe.
Co charakterystyczne, rzeczywistość pielgrzymkową tworzą u nas nie tylko pątnicy, ale także mieszkańcy, którzy przyjmują pątników we własnym domu i oferują konkretną pomoc materialną. Bardzo często rodziny, które goszczą pielgrzymów u siebie, kontynuują wielopokoleniową tradycję rodzinną. Gościnność, chęć ulżenia pielgrzymom w trudzie wędrówki, atmosfera serdecznej więzi we wspólnocie chrześcijańskiej, to cechy wyjątkowe, charakterystyczne dla społeczności regionu częstochowskiego.
Muszę też wspomnieć o rozwoju starych sanktuariów maryjnych w kilkunastu miejscowościach archidiecezji częstochowskiej i nowych loca sacra, co też rozważam w kategorii fenomenu. Mam tu na myśli sanktuaria maryjne archidiecezji częstochowskiej z papieskimi koronacjami cudownych wizerunków Matki Bożej oraz miejsca takie, jak słynna Przeprośna Górka, która w ostatnim dziesięcioleciu stała się głównym ośrodkiem kultu św. Ojca Pio w Polsce, czy Góra Ossona z figurą Matki Bożej z Lourdes w Częstochowie, miejsce majowych spotkań modlitewnych. Jak widać, Jasna Góra poza funkcją w wymiarze narodowym, na stałe wpisała się w krajobraz kulturowy miasta i najbliższej okolicy. Jest nie tylko przestrzenią duchowości, ale też funkcjonalnie określoną przestrzenią międzyludzkiej komunikacji. Kreuje przestrzeń kulturową o charakterze niszowym i niekomercyjnym, której na próżno szukać by w przekazie masowym.
I.K.: Na zakończenie zmieńmy temat. Obchodzimy w tym roku 2018 narodowy jubileusz – 100-lecie odzyskania przez Polskę niepodległości. Czym są dla Pani Ojczyzna, patriotyzm?
B.P.: Ojczyzna jest dla mnie jedną z największych świętości, stanowi bowiem podstawę naszej tożsamości indywidualnej i społecznej. Oczywiście szacunek dla kraju musi wiązać się z odpowiednią postawą obywatelską. Patriotyzm jest pojęciem pojemnym. W jego zakresie mieści się nie tylko przestrzeganie prawa czy umiejętność zachowania się w określonych sytuacjach społecznych, publicznych, ale także rzetelność, obowiązkowość na co dzień, postawa dbałości o mienie społeczne, ponadto sprawa wychowywania młodego pokolenia w duchu wartości, przekazywanie tradycji, pogłębianie wiedzy na temat historii i kultury kraju, wreszcie aktualne dziś nowe wyzwanie, jakim jest konieczność myślenia w kategorii zrównoważonego rozwoju i życzliwości dla innych. Uważam, że pełną wykładnię rozumienia, czym powinien być dla współczesnego człowieka patriotyzm, a także wolność, odpowiedzialność osobista i obywatelska, przynosi książka Jana Pawła II „Pamięć i tożsamość: rozmowy na przełomie tysiącleci”.
I.K.: Dziękuję za interesującą rozmowę i gościnne przyjęcie w Pani domu. Życzę wszelkiego dobra w życiu rodzinnym i dalszych osiągnięć na niwie naukowej. Szczęść Boże.
BYĆ NARZĘDZIEM W BOŻYCH DŁONIACH
Rozmowę z Ireną Karpetą przeprowadził ks. proboszcz Stanisław Jasionek
Ks. Proboszcz Stanisław Jasionek: Pani Ireno, dla części naszej parafialnej społeczności jest Pani rozpoznawalna przez zaangażowanie w życie Kościoła, jako członkini Rady Parafialnej, Bractwa Szkaplerza Świętego, Żywego Różańca i jako Psałterzystka liturgiczna. Proszę powiedzieć o sobie coś więcej.
Irena Karpeta: Szczerze wyznam, że nie lubię mówić o sobie i myślę, że niewiele mam do powiedzenia. Urodziłam się w Częstochowie, tu dorastałam i – poza okresem studiów w Łodzi – całe moje życie związane jest z Częstochową.
Ks.: Ukończyła Pani polonistykę. Jak zainteresowania wpłynęły na wybór studiów, na dalsze życie?
I.K.: Najbardziej interesował mnie teatr, myślałam też o romanistyce, polonistyka była na trzecim miejscu. Jednak różne uwarunkowania, w tym rodzinne, wpłynęły na to, że zdecydowałam się na studia w Łodzi. Dziś po latach, zaczynam odczytywać w tym Bożą ekonomię, także to, że nie udało mi się podjąć pracy w szkole, a kontakt z młodymi ludźmi ograniczał się do letnich wyjazdów na tzw. kolonie, głównie do Gdańska. Najbardziej efektywne 37 lat życia poświęciłam pracy w Bibliotece Głównej Politechniki Częstochowskiej. Widać taki był Boży plan.
Ks.: A co z poezją w Pani życiu? Wydała Pani tomik wierszy zatytułowany „Tylko miłość” i pisze Pani nadal.
I.K.: Już jako dziecko pisałam wiersze. Trudno je było wtedy nazwać poezją, ale może nie były najgorsze skoro trafiały do szkolnych gazetek. [śmiech]. Potem były różne okresy, kiedy pisałam i kiedy była „posucha”. Było to jednak przysłowiowe pisanie „do szuflady” - nie ośmieliłam się z nikim dzielić tymi tekstami i po pewnym czasie wyrzucałam je. Właściwie, to dopiero spotkanie Księdza stało się punktem zwrotnym. Ksiądz, Księże Prałacie, będąc poetą, sprawił swoim taktem, że przyznałam się do pisania i dodał mi odwagi do ubierania moich przemyśleń w strofy. Cóż, jak wiemy – to Pan Bóg wybiera zadania dla nas, ich miejsce i czas. Daje też nam właściwych przewodników. Księdza życzliwość dodaje mi skrzydeł na tej drodze, którą odczytuję, jako Boży plan i zadanie do wykonania dla mnie. A następny tomik ukaże się, jeśli taka będzie Boża wola. Póki co, można je znaleźć na stronie internetowej naszej Parafii. Jestem Księdzu niewymownie wdzięczna za umieszczanie ich tam.
Ks.: W swoich wierszach podejmuje Pani wątki religijne i patriotyczne. Skąd takie ich ukierunkowanie?
I.K.: Pochodzę z rodziny wierzącej, w której, od pokoleń, Msza św. i modlitwa zawsze były obecne. Zatem jestem niejako „uwarunkowana genetycznie”. Jednak przemyślenia i wiersze oraz chęć dzielenia się nimi zrodziły się wówczas, kiedy Słowo Boże i Eucharystia stały się w moim życiu obecne na co dzień. Myślę, że Pan Bóg najpierw posiał we mnie ciche pragnienie przeczytania czasem Słowo Boże podczas Mszy św. Potem udzielił mi o wiele większej łaski – otóż mogę to czynić na porannych Eucharystiach podczas całego tygodnia; bywa, że w niedzielę i święta, i mogę też niekiedy zaśpiewać Psalm. Oto Boża ekonomia – dać więcej niż człowiek pragnie. Wiem, że jest to wyróżnienie. Czuję wielką radość i odpowiedzialność zarazem, bo przecież - czytając przy ambonce Słowo Boże - dzielę się Nim. Często natchnienia do wierszy rodzą się właśnie z Czytań, Ewangelii, homilii, z przeżycia Eucharystii. Co do patriotyzmu – Polska z całym jej dziedzictwem była obecna w domu rodzinnym, jak to mówią „wyssałam ją z mlekiem matki”. Miałam wzory miłości do Ojczyzny w rodzinie, np. najstarszy brat mego taty śp. stryjek Marian przeszedł szlak z wojskiem gen. W. Andersa, bił się pod Monte Cassino. Po wojnie nie wrócił do Polski, a reżim komunistyczny przez lata utrudniał nam kontakt z nim i jego rodziną na obczyźnie. Bardzo wiele zawdzięczam też moim nauczycielom. Ze szczególną estymą wspominam śp. profesora Andrzeja Chłapa – wspaniałego belfra od historii w IV Liceum im. H. Sienkiewicza, który potrafił przekazywać nam wiedzę wtedy zakazaną i katechetę śp. ks. Zenona Raczyńskiego - późniejszego kapelana „Solidarności”. Nie mogłam, więc, nie wziąć udziału w strajku studenckim na Uniwersytecie Łódzkim w 1968 r., a w 1980 r. musiałam natychmiast zapisać się do rodzącego się wówczas NSZZ „Solidarność”. Pragnienie dobra Polski, troska o jej teraźniejszość i przyszłość zakorzenione są we mnie głęboko. Ośmielę się (ja, małe nic) powiedzieć słowami Wielkiego Prymas Tysiąclecia - „kocham Polskę bardziej niż własne serce” i … modlę się za nią. Stąd wiersze poświęcone Ojczyźnie.
Ks.: Wróćmy jednak na chwilę do terminu Boża ekonomia, którego Pani kilkakrotnie użyła. Jak Pani go rozumie?
I.K.: Rzeczownik „ekonomia” pochodzenia greckiego składa się z dwóch słów: „oikos” – dom i „nomos” – prawo, reguła. Pierwotnie oznaczał mądre gospodarowanie dla wspólnego dobra, jakim jest dom, rodzina. Ale dopiero przymiotnik „Boży” nadaje mu właściwy wymiar. W dzisiejszym skomercjalizowanym świecie ekonomia to głównie przeliczanie, obliczanie czy się opłaca, czy warto, ile ty mnie, ile ja tobie. Nie tak jest u Boga. Pan Bóg mówi: „moje myśli nie są waszymi myślami, a drogi moje nie są drogami waszymi”. Bożą ekonomię rozumiem, więc, jako Boże prawo i Boże reguły dla całego świata i każdego z nas z osobna, zawarte w Dekalogu i Ewangelii. Myślę, że Boża ekonomia, czyli Boży plan polega na tym, że Pan Bóg pragnie być obecny w naszym życiu, chce niejako wszczepić się w nasze życie tylko po to, by nam pomagać i uczyć nas jak mamy radzić sobie z przeszkodami, szczególnie duchowymi. Pan Bóg daje łaskę z miłości i za darmo. Pomnaża i dodaje temu, kto się na nią otwiera, a ten, co się na łaskę zamyka, może ją stracić. Z miłości Syna Swego nam dał i Maryję za Matkę. Oczekuje tylko, byśmy Mu ufali i słuchali jak Ojca. Bo cóż człowiek może dać Bogu? Posłuszeństwo z wolnej woli i miłość, która i tak od Boga pochodzi. I byśmy kochali się i wspierali wzajemnie tak, jak On kocha nas bezwarunkowo.
Ks.: A Boża ekonomia w Pani życiu?
I.K.: Z perspektywy lat rozumiem, że wszystko, cokolwiek zdarzyło się w moim życiu i w takim, a nie w innym czasie, a także i to, co przede mną łącznie z wiecznością – to Boży plan dla mnie. Zatem polonistyka i praca w bibliotece, czas śpiewania w chórze, wiersze i to, że mogę się nimi dzielić, i obecna posługa w Kościele, czyli Czytania Lekcyjne i śpiew Psalmów – wszystko, co otrzymałam, także różnego rodzaju bolesne doświadczenia, w tym zdrowotne (łącznie z operacjami) i dobrzy ludzie, których mam wokół siebie – jest realizacją Bożej ekonomii w moim życiu. Cytując św. Jana Pawła II – jest darem i tajemnicą. Ja mam tylko realizować tę Bożą ekonomię żyjąc zgodnie z Bożym Prawem, według Bożych reguł z Dekalogu i Ewangelii. Tak, jak napisałam w jednym z wierszy, pozwoli Ksiądz, że przytoczę fragment:
„…Ja, robotnik, a zarazem
w dłoniach Bożych narzędzie –
Twoja wola, Panie, niech będzie”.
Ks.: Dziękuję za rozmowę.
ŁATWIEJ MÓWIĆ O MUZYCE NIŻ O SOBIE
Rozmowę z Wandą Malko przeprowadziła Irena Karpeta
Irena Karpeta: Moją rozmówczynią jest pani dr Wanda Malko – osoba związana nieodłącznie z muzycznym życiem Częstochowy i Regionu. Wielu z nas zna Panią osobiście, inni spotykali podczas imprez muzycznych, wiernym słuchaczom diecezjalnego Radia „Fiat” bliski jest Jej głos rozpoznawalny z fal eteru.
Pani Wando, jest Pani doktorem nauk humanistycznych ze specjalnością: historia muzyki. Proszę powiedzieć, jakie były początki tej „muzycznej drogi”?
Wanda Malko: Urodziłam się i wychowałam w Częstochowie, tu ukończyłam Liceum im. J. Słowackiego. Potem były lata studiów w Państwowej Wyższej Szkole Muzycznej w Katowicach na Wydziale Teorii, Kompozycji i Dyrygentury, które zaowocowały dyplomem w zakresie teorii muzyki i tytułem magistra sztuki. Bezpośrednio po studiach zaczęłam pracować, jako nauczycielka przedmiotów teoretycznych w Państwowej Szkole Muzycznej II stopnia, a następnie w Zespole Szkół Muzycznych im. M.J. Żebrowskiego w naszym mieście, gdzie uczyłam do 2016 r. Muszę powiedzieć, że dzieje kultury muzycznej Częstochowy tak mnie zainteresowały, że – obok pracy dydaktycznej – podjęłam naukową i otworzyłam na Akademii J. Długosza, przewód doktorski pod kierunkiem prof. dr. hab. Ryszarda Szweda, zakończony w 2006 r. obroną pracy i stopniem doktora, o którym Pani na wstępie wspomniała. W tym czasie byłam też (przez 15 lat z przerwami) starszym asystentem, a następnie adiunktem w częstochowskiej WSP i późniejszej Akademii J. Długosza.
I.K.: Pani zainteresowania muzyczne wypływają z tradycji rodzinnych i tam mają swe korzenie. Zechce nam Pani o nich opowiedzieć?
W.M.: Tak, to prawda i chętnie o tym opowiem, gdyż dumna jestem z moich korzeni. Wzrastałam w domu, który pełen był muzyki i jej umiłowania. Dziadek – Ludwik Wawrzynowicz był kompozytorem i pedagogiem i to on założył w 1904 r. pierwszą szkołę muzyczną w Częstochowie. Jego syn, a mój wuj - Tadeusz Wawrzynowicz zainicjował działalność Instytutu Muzycznego i potem przez wiele lat był dyrektorem Państwowej Szkoły Muzycznej I i II stopnia w naszym mieście. Zofia z Wawrzynowiczów Malko – moja mama, była pianistką i pedagogiem w tej szkole, a tata – Jakub Malko był korektorem instrumentów muzycznych. Ja tylko wpisałam się w ten historyczny ciąg, by kontynuować ich dzieła.
I.K.: Ma Pani bardzo bogaty dorobek naukowy. Wśród publikacji znajdują się cztery o charakterze monografii, artykuły naukowe, liczne wykłady i referaty wygłoszone na konferencjach, publicystyka – ponad dwieście w prasie (m.in. w: „Nad Wartą”, „Poradniku Muzycznym”, „Gazecie Częstochowskiej”, „Ruchu Muzycznym”, tygodniku katolickim „Niedziela”, „Życiu Częstochowy”). Ale to nie wszystko! Pani życie związane jest z Częstochowskim Towarzystwem Muzycznym i z Filharmonią Częstochowską. Proszę przybliżyć nam tę sferę swej działalności.
W.M.: Łatwiej mi mówić o muzyce i wszystkim, co się z nią wiąże, przybliżać ją i upowszechniać, znacznie trudniej – mówić o sobie. Ale faktem jest, że byłam zaangażowana w ruch muzyczny w Częstochowie. Przez wiele lat (1978 – 1989) byłam dyrektorem Częstochowskiego Towarzystwa Muzycznego, a przez trzy lata (1993-1996) zastępcą dyrektora Filharmonii Częstochowskiej, z którą współpracowałam już wcześniej, bo od roku 1972, będąc stałym prelegentem imprez muzycznych. Prowadziłam koncerty oratoryjne, symfoniczne, kameralne, a także audycje i koncerty o charakterze edukacyjnym oraz wiele imprez kulturalnych w naszym mieście. Brałam też udział w festiwalach muzycznych. Trudno mi samej uwierzyć, że byłam prelegentką podczas około 2500 koncertów. Moje dyrektorowanie w Częstochowskim Towarzystwie Muzycznym łączy się z organizowaniem licznych imprez muzycznych, m.in.: cyklicznych koncertów pod wspólnym tytułem ”Historia muzyki polskiej”, comiesięcznych koncertów kameralnych w naszym Towarzystwie i w Klubie Międzynarodowej Prasy i Książki, letnich koncertów „Muzyka w plenerze”. Współtworzyłam i byłam pierwszym prezesem Stowarzyszenia „Kapela Jasnogórska”. Sama się dziwię „ile się tego nazbierało”?! [śmiech! I.K.]
I.K.: To prawdziwie tytaniczny dorobek w życiu jednej drobnej kobiety. Myślę, że nie ma w tym nic zaskakującego, iż został doceniony. Otrzymała Pani liczne nagrody i odznaczenia. Zechce się Pani nimi pochwalić?
W.M.: Pracowałam i działałam nie dla nagród – najważniejsza była muzyka i jej krzewienie, szczególnie ojczystej, polskiej. Muzyka jest integralną częścią kultury, a z kultury i historii wyrasta naród. Ona, zgodnie z przysłowiem „łagodzi obyczaje”. Ale zgoda, wymienię je. Otrzymałam: Złoty Krzyż Zasługi (1986), Medal Prezydenta Miasta Częstochowy (1987), Odznakę Zasłużony Działacz Kultury (1977), Brązową Odznakę „Za zasługi dla Województwa Częstochowskiego” (1979), nagrodę Ministra Kultury i Sztuki (1988), nagrodę im. Karola Miarki – Marszałka Województwa Śląskiego za działalność naukową i popularyzatorską (2010), nagrodę Prezydenta Miasta Częstochowy w dziedzinie kultury w kategorii historia (2005) i Brązowy Medal „Zasłużony Kulturze Gloria Artis” (2016).
I.K.: Pomówmy o jeszcze jednym „poletku”, które Pani uprawiała, a mianowicie o związkach z radiem „Fiat” – ze spikerką i audycjami muzycznymi na jego falach. Słuchamy, Pani Wando.
W.M.: Z katolickim radiem „Fiat” współpracowałam u początków jego działalności w Częstochowie. Bardzo mile wspominam tę współpracę. Dyrektorem radia był wówczas nasz obecny ks. proboszcz Stanisław Jasionek. Początki działalności są zwykle trudne, ale też ciekawe i pełne emocji. Robiłam tam mnóstwo rzeczy. Zapowiadałam programy, czytałam wiadomości, realizowałam wywiady z ciekawymi osobowościami, no i oczywiście, prezentowałam audycje muzyczne (z muzyką klasyczną).
I.K.: Rozmawiałyśmy dotychczas o faktach. Zmieńmy temat na bardziej intymny – pomówmy o „muzyce sfer niebieskich”, o sacrum w muzyce. Jak Pani je rozumie? Jakie ma ono odbicie w Pani życiu codziennym i duchowym?
W.M.: To ogromny i niełatwy temat. Najpełniejszym i najpiękniejszym wyrazem sacrum jest dla mnie chorał gregoriański. W przypadku innych utworów wolę mówić o inspiracji religijnej. Najczęściej czynnikiem inspirującym twórców muzyki jest słowo. Powstało wiele wybitnych dzieł muzycznych z tekstami religijnymi: msze, oratoria, kantaty, cykle pieśniarskie. Do najbardziej znanych należą „Requiem” W. A. Mozarta, „Missa solemnis” L. v.Beethovena, oratoria J. S. Bacha. W bliższych nam czasach, m.in. kompozycje O. Messiaena, H. M. Góreckiego, J. Luciuka. Religijna inspiracja może się także przejawiać w muzyce instrumentalnej, bez słów, w toku narracji muzycznej, współbrzmieniach, itp. Od zarania dziejów muzyki aż do współczesności, kompozytorzy zawierają pierwiastek duchowy, religijny w swych utworach, tworząc bardzo indywidualne syntezy sacrum i piękna. Ów pierwiastek duchowy, zawarty w muzyce, bardzo sprzyja własnej refleksji, także religijnej.
I.K.: Jakiej muzyki Pani słucha? Czy ma Pani swego ulubionego kompozytora, ukochany utwór?
W.M.: Nie ma mowy o jednym tylko, ulubionym kompozytorze. W literaturze muzycznej jest tak ogromna ilość znakomitych i różnorodnych utworów, że wybór tylko jednego, ulubionego staje się niemożliwy. Zupełnie nie rozumiem, jak można słuchać tylko jednego „przeboju”. To ogromne zubożenie i nuda. Słucham głównie muzyki klasycznej, różnych kompozytorów i epok.
I.K.: Jeszcze jedno pytanie do „specjalistki od muzyki”. Dotyczy ono szeroko pojętej muzyki współczesnej, ale też tej młodzieżowej. Jaki jest Pani stosunek do niej? Czy ona też może „łagodzić obyczaje” i wpływać na rozwój duchowy człowieka?
W.M.: To dosyć kłopotliwe pytanie. Są współczesne piosenki religijne, bardzo interesujące. Przykładem tego jest nasz duet autorski: ks. Stanisław Jasionek – twórca tekstów i Tomasz Łękawa (mój były uczeń) – autor muzyki. Świetnie ewangelizuje, także poprzez śpiew biskup Antoni Długosz, mający szczególny charyzmat. Szczerze mówiąc, słucham głównie klasycznej muzyki, mało młodzieżowej. Nie będę się, więc, na ten temat obszerniej wypowiadać. Sądzę jednak, że piosenki religijne z popularnego nurtu, należy bardzo rozważnie i ostrożnie wprowadzać do liturgii.
I.K.: Dziękuję za gościnę i przemiłą rozmowę. Cieszę się, że mogłam się z Panią spotkać. Nie mam przygotowania muzycznego, ale kocham muzykę, lubię jej słuchać, lubię śpiewać. Życzę dużo radości i pokoju. Szczęść Boże!
14 lipca Francja obchodzi swe święto narodowe, upamiętniające wybuch rewolucji francuskiej. Czas rewolucji był jednym z okresów silnych prześladowań chrześcijan, o czym świat zdaje się nie pamiętać.
Konstytuanta, zaraz po zwycięstwie 1789 roku, postanowiła całkowicie podporządkować Kościół państwu, nawiązując do starych tradycji gallikańskich. Pierwszym krokiem miało być "wyzwolenie" lokalnego Kościoła spod władzy Rzymu, następnie konfiskata wszelkich kościelnych dóbr i sprowadzenie kapłanów do roli urzędników państwowych. Ustawa cywilna duchowieństwa uchwalona przez Konstytuantę w lipcu 1790 roku wprowadzała: obsadzanie stanowisk kościelnych na drodze wyborów w danym okręgu, obowiązek przysięgi na wierność nowej Konstytucji oraz państwowe pensje dla duchownych w zamian za skonfiskowane majątki. Spowodowało to natychmiast poważny konflikt z Rzymem. "Kościół konstytucyjny" został potępiony przez papieża Piusa VI w słynnym breve "Caritas" z 13 kwietnia 1791 roku. W odpowiedzi na to, począwszy od 1792 roku oficjalna, odgórna laicyzacja szybko przybierała na sile. Przyjęto nowy kalendarz, wprowadzono rozwody, rozpoczęto tworzenie państwowych kultów oficjalnych: kultu rozumu, a następnie Bytu Najwyższego.
Rozpoczęto prześladowania duchownych odmawiających złożenia przysięgi oraz niechcących uznać wprowadzonej "karty kazań". Deportacja księży stawiających opór (dekrety z maja i sierpnia 1792 roku) doprowadziła do wyrzucenia z kraju przez ponad 30 tys. kapłanów. Duża część duchowieństwa, szczególnie w centralnej Francji, podporządkowała się jednak nowym zarządzeniom tworząc "prąd patriotyczny". Zamiarem "księży patriotów" było pogodzenie zasad ewangelicznych z ideami rewolucji. Apogeum prześladowań przypada na okres tzw. terroru jakobińskiego. Odbywały się one pod hasłem walki z "fanatyzmem" czyli Kościołem oraz "zabobonem" - religią ludową. Powszechnie zabraniano duchownym nauczania, zabierano nawet plebanie, które zamieniano na szkoły. Wielu księży, a nawet rabinów zmuszano do przejścia do stanu świeckiego, propagowano małżeństwa kleru. Wszystkich duchownych, którzy w jakichkolwiek sposób się temu przeciwstawiali, deportowano bądź od razu skazywano na śmierć.
Okres prześladowań chrześcijaństwa we Francji zamyka dopiero podpisanie przez Bonapartego konkordatu z papieżem Piusem VII w 1801 roku. Konkordat ten oznaczał także kres rozłamu w Kościele francuskim.
Czas rewolucji francuskiej, co podkreślają akta wszystkich procesów beatyfikacyjnych, był okresem niezwykłego świadectwa wierności Kościołowi i Stolicy Apostolskiej. Na przykład karmelitanki z Compiegne wchodziły na szafot śpiewając psalm "Wychwalajmy Pana wszystkie ludy". Pewna zakonnica z Bollene koło Avignonu powiedziała przed trybunałem: "Jesteśmy bardziej zobowiązani w stosunku do naszych sędziów, niż w stosunku do naszych ojców i matek. Ci ostatni bowiem dali nam tylko życie doczesne, podczas gdy dzięki naszym sędziom otrzymujemy życie wieczne".
Kult oddawany tym męczennikom, doświadczenie tajemnicy świętych obcowania, stanowiło jedno z istotnych źródeł odrodzenia religijnego. Prześladowania okresu rewolucji francuskiej zaowocowały także odrodzeniem duchowym, które - jak podkreślają historycy - obok postępującej laicyzacji, było niejako równoległym nurtem w dziejach Francji ostatnich dwóch stuleci.
Zbiorowej beatyfikacji męczenników rewolucji francuskiej papież Jan Paweł II dokonał 1 października 1995 roku. Zaliczył wówczas w poczet błogosławionych sześćdziesięciu czterech francuskich duchownych, którzy męczeństwem przypieczętowali wierność Kościołowi w tym okresie. Ich historia jest tylko jednym z wielu przykładów prześladowań duchowieństwa w okresie "terroru jakobińskiego". Duchowni ci ponieśli śmierć w jednym z pierwszych na świecie obozów koncentracyjnych, urządzonym przez władze jakobińskie na statkach u wyjścia z portu Rochefort. Przyjęli oni śmierć w sposób heroiczny i do końca pomagali swym towarzyszom niedoli.
Kard. Gantin, odwiedzając ich zbiorową mogiłę na atlantyckiej wyspie Madame w 1989 roku powiedział, że jest to "jedno z najpiękniejszych świadectw obrony wolności religijnej w dobie nowożytnej". Księża ci, znaleźli się w grupie 828 kapłanów i zakonników załadowanych wiosną 1794 roku w porcie Rochefort w zachodniej Francji na dwa okręty przeznaczone do przewozu niewolników " Deux-Associes" i "Washington".
W odległości zaledwie kilku kilometrów od wybrzeża spędzili na nich wiele miesięcy, poddani straszliwemu terrorowi. Dnie spędzali na stojąco jeden obok drugiego na pokładzie, narażeni na upał, morski wiatr i deszcz. Każdy ze statków przygotowany był do przewozu najwyżej stu ludzi, a załadowano ich czterokrotnie więcej. Przy wejściu na okręt zdarto z nich szaty duchowne, pozbawiono wszystkich bagaży oraz książek, krucyfiksów i innych przedmiotów kultu religijnego. Znalezienie medalika, książki do nabożeństwa czy brewiarza, oznaczało natychmiastową egzekucję, wykonywaną przez straż na oczach wszystkich. Kapłanom zabroniono też wszelkiej modlitwy, nie tylko wspólnej, ale nawet cichej, indywidualnej. Wśród deportowanych prawie połowę stanowili księża diecezjalni: około 300 proboszczów i 85 wikarych. Spośród zakonników największą grupę stanowili franciszkanie (63 braci i ojców) oraz 32 benedyktynów. Około stu więźniów zmarło z wycieńczenia już w pierwszych miesiącach. W początkach lata na obu statkach wybuchła epidemia tyfusu, pociągając za sobą masowe ofiary.
Po upadku rządów Robespierra i zgilotynowaniu go w końcu sierpnia 1794, terror na okrętach zelżał. Nowe władze rewolucji pozwoliły nawet na otwarcie dla księży szpitala na pobliskiej, wysepce Madame, leżącej u ujścia rzeki Charente. Szpital ten miał postać kilkunastu namiotów, rozstawionych na piasku nad brzegiem morza, gdzie nie było żadnych lekarstw ani fachowej opieki. W ciągu sześciu miesięcy, w czasie mroźnej zimy, zmarło tam 350 kapłanów. Zostali pogrzebani w piaskach wyspy. W sumie, spośród 828 deportowanych, śmierć poniosło 546.
Marcin Przeciszewski
BÓG ZWYCIĘŻYŁ!
Z księdzem infułatem
Józefem Słomianem
proboszczem seniorem parafii św. Wojciecha w Częstochowie
rozmawia
ks. Stanisław Jasionek
(Rozmowa miała miejsce w kwietniu 2005 r. na plebanii parafii św. Wojciecha w Częstochowie)
Ks. Stanisław Jasionek: Być proboszczem przez 33 lata w jednej parafii, a do tego jej organizatorem od podstaw, to z pewnością wielka rzecz. Gdy się jeszcze do tego doda, że było to w czasach wojującego ateizmu, prześladowań Kościoła, następnie stanu wojennego i odradzającej się podmiotowości polskiego społeczeństwa, i że tym proboszczem był kapłan niezwykle twórczy, radosny, życzliwy, oddany Bogu i ludziom, to pojawia się zasadnicze pytanie: jak to wszystko pomieścić w jednym kapłańskim życiu? Sądzę, że dogłębna rozmowa z ks. prałatem Józefem Słomianem, bo Jego dotyczy to krótkie wprowadzenie, udzieli nam tej odpowiedzi.
Księże Prałacie, kiedy poczuł Ksiądz pragnienie, by pójść za Chrystusem, Jego kapłańskim szlakiem?
Ks. Józef Słomian: Urodziłem się w pobożnej rodzinie, w której wartości religijno-moralne stawiano na pierwszym miejscu. Rodzice byli bardzo pracowitymi ludźmi. Dzieciństwo miałem szczęśliwe. Ponieważ w wieku sześciu lat umiałem już dobrze czytać, ojciec zdecydował, że pójdę rok wcześniej do szkoły. Ukończyłem więc najpierw czterooddziałową szkołę powszechną w Dankowicach, a potem jeszcze, zanim wybuchła wojna, dwie klasy szkoły w Krzepicach. Siódmą klasę udało mi się zaliczyć w systemie tajnych kompletów w czasie okupacji.
Powołanie do kapłaństwa poczułem w czasie okupacji, będąc na tzw. robotach w Niemczech. Pojechałem na nie jako piętnastoletni chłopak, w zastępstwie mojej siostry Marii, która bardzo bała się tego wyjazdu. Majster, u którego pracowałem w zakładzie stolarskim był dobrym, religijnym człowiekiem, traktował mnie po ludzku. W wolnych chwilach dawał mi do rąk Biblię, w której rozczytywałem się, pogłębiając w ten sposób swoją młodzieńczą wiarę oraz wiedzę religijną.
Byliście rodziną wielodzietną. Czy w związku z tym nie doznawaliście niedostatku?
Głód i niedostatek był konsekwencją okupacji Niemiec hitlerowskich. Hitler w swych przemówieniach politycznych krzyczał, wskazując na Polskę, że ten naród nie może istnieć, że dla tego narodu nie ma miejsca na mapie Europy! Stąd polityka eksterminacyjna narodu polskiego. Inteligencję niszczono obozami śmierci, młodych ludzi wywożono do przymusowej, niewolniczej pracy. Na wioskach ludzi wysiedlano, zabierano im ziemię i cały inwentarz. Po zbiorach plonów zbożowych, Niemcy na własną rękę dokonywali omłotów. Ubój inwentarza był zakazany, stąd dokonywano go w sposób tajny. Łamiących ten zakaz karano śmiercią w egzekucji publicznej. W sklepach żywność była na tzw. kartki, stąd na wsiach by nie było głodu ludzie ryzykowali tajny ubój, hodowali kury, kaczki, gęsi. Tu Polakom nie brakowało pomysłowości.
Na wieś, w celach zakupu żywności, przyjeżdżali zgłodniali ludzie, szczególnie z Zagłębia. W soboty i niedziele po wsiach chodziły całe gromady ludzi i kupowali to, co można było przewieźć do domów rodzinnych. Oczywiście, hitlerowcy zabierali takim ludziom wszystko w wypadku ulicznej kontroli.
Szkoły średnie i wyższe uczelnie były zamknięte przez całe pięć lat. Wiele szkół powszechnych również nie funkcjonowało, stąd nauczycielami swych dzieci byli rodzice. Uczyli swe dzieci pisania, czytania, rachowania oraz katechizmowych zasad wiary. Istniało także tajne, konspiracyjne nauczanie, bardzo energicznie zwalczane przez okupanta. Największym bólem dla uciemiężonego narodu, byli zdrajcy polskiego narodu, którzy służyli Niemcom i donosili na Polaków, tzw. „volksdeutsche”.
Wojna się skończyła, ale wiele problemów pozostało?
Po wojnie zapisałem się do krzepickiego gimnazjum Maturę małą, gimnazjalną otrzymałem w roku 1947, dużą maturę, licealną w 1949 roku, zgodnie z programem reformy szkolnej z 1936 roku. W Krzepicach mieliśmy wspaniałych księży, którzy umacniali naszą wiarę i religijność. Niestety, okres powojenny nie był dla mojej rodziny zbyt szczęśliwy ani łatwy. Tworzyliśmy wielodzietną rodzinę: dwie siostry i sześciu braci.
Będąc w czwartej klasie gimnazjum zmarła mi matka. Przeżywałem to bardzo boleśnie. Wciąż jednak myślałem o swej przyszłości, rodziła się nieodparta myśl wstąpienia do Seminarium Duchownego. W tym czasie dużo czytałem. Miałem taki zwyczaj, że wychodziłem w pole i tam oddawałem się wielogodzinnej lekturze. Lubiłem rozważać książeczkę Tomasza a Kempis „O naśladowaniu Chrystusa”. Moja gimnazjalna polonistka dostarczała mi ciekawych książek, m.in. o ojcu Pio. Życiorysy, szczególnie współczesnych świętych fascynowały mnie. Zapragnąłem w podobny sposób służyć Bogu i ludziom.
Decyzja o wstąpieniu do Seminarium nie była łatwa. Był to czas, w którym takie decyzje na pewno były decyzjami pełnymi ryzyka. Fala ideologicznej walki z klerem wkraczała w etap decydujący. „Reakcyjny kler”, jak się wówczas określało duchowieństwo, przeszkadzał partii budować nową rzeczywistość, w której nie było miejsca dla Boga. Byłem przecież w wieku poborowym. Na komisji wojskowej zachęcano mnie, abym wybrał akademię wojskową. Zdałem przecież z wyróżnieniem maturę, znałem język niemiecki, byłem oczytany. Wybrałem Seminarium Duchowne w Krakowie. Jako kleryk, pełne studia filozoficzno-teologiczne odbyłem na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie.
Po święceniach kapłańskich, otrzymanych w katedrze częstochowskiej, dnia 27 czerwca 1954 roku, z rąk ówczesnego Biskupa ordynariusza Zdzisława Golińskiego, poznaje Ksiądz kolejne wspólnoty Ludu Bożego, do których posłał Księdza Biskup w Imieniu Chrystusa i Jego Kościoła. Pierwsza parafia św. Stanisława BM w Myszkowie i młodzieńczy, wręcz szalony zapał w katechizowaniu dzieci i młodzieży. Ks. prałat Marian Duda w jubileuszowym kazaniu stwierdził: „To nic, że nie było gdzie uczyć. W plebańskim sadzie, pod jabłonką, też można głosić Ewangelię, niekoniecznie w pełni wyposażonej sali szkolnej. Musiałeś za tę gorliwość zapłacić cenę, jaką było niepokojenie przez Urząd Bezpieczeństwa, a także niechęć ludzka do tej nietypowej działalności. Wkrótce zostajesz przeniesiony do parafii Przyrów, by niejako zejść z oczu. Ale przecież nawet w najbardziej skromnej, małej i leżącej na głębokiej prowincji parafii – jest kawałek nieba na ziemi, gdzie Bóg mieszka wśród swoich, ze swoimi i dla swoich. Umiałeś ująć swoich nowych parafian pełnym szacunku odniesieniem do nich i tym zwrotem, którym im się zresztą ze względów historycznych należy: „mieszczanie przyrowscy”. Ale oto Kościół w czasie „odwilży październikowej roku 1957 chwyta, chociaż na krótko oddech i łapie wiatr w żagle. Otwierają się szkoły na katechizację. Brakuje katechetów, zwłaszcza w wielkich parafiach miejskich, szczególnie w Częstochowie i Zagłębiu Dąbrowskim. Wzrok biskupa spoczywa na dynamicznym, energicznym, elokwentnym, pełnym polotu i bystrości umysłu oraz dobrego kontaktu z młodzieżą księdzu Józefie. I tak zostajesz prefektem i wikariuszem w ogromnej parafii św. Stanisława B.M. w Czeladzi”.
Księże Prałacie, poznaliśmy się 46 lat temu w Czeladzi. Byłem wtedy ”małym ministrancikiem”. Podziwiałem Księdza za piękne kazania i dobry kontakt z ludźmi. Moi rodzice i wielu starszych czeladzkich parafian do tej pory Księdza mile wspominają. A jakie wspomnienia pozostały w Księdza pamięci?
Najpierw pragnę odwzajemnić życzliwość czeladzkich parafian. To wspaniali ludzie, wiele się od nich nauczyłem. Ale powracając do głównego wątku naszej rozmowy: Otóż, w roku 1957 zostałem przeniesiony do parafii św. Stanisława B.M. w Czeladzi. Byłem uprzedzony, że ks. proboszcz Józef Sobczyński jest człowiekiem „górnym, sztywnym, wymagającym i małomównym”. Uważaj, mówiono mi. Do Czeladzi przyjechałem zaraz po otrzymaniu biskupiej nominacji. Z samochodu, którym przywiozłem swoje rzeczy wynosiłem: książki, pościel, ubrania i inne osobiste drobiazgi. Przechodzi ksiądz Proboszcz, mile się uśmiechnąłem, pochwaliłem Pana Boga, witając go w ten sposób. Spojrzał na mnie obojętnie i bez słowa poszedł do swego mieszkania. Rzeczywiście „ważny pan” – pomyślałem sobie. Była to druga połowa sierpnia. W parafii trwało gorączkowe przygotowywanie do pieszej pielgrzymki do Częstochowy, która jutro miała wyruszyć na Jasną Górę. Rano, o godzinie 7.00, przez udział we Mszy św. pielgrzymi przygotowują się do wyjścia. Wszyscy, razem z wikariuszami, czekają na ks. Proboszcza, aby pobłogosławił i pożegnał pielgrzymów, życząc im owoców podjętego trudu i modlitwy. Ponieważ ks. Proboszcz spóźnił się, wyszedłem na ambonę i w imieniu ks. Proboszcza złożyłem pielgrzymom życzenia obfitych łask Bożych i szczęśliwego powrotu. W tym czasie ks. Proboszcz stał już we drzwiach wejściowych i słuchał mojej przemowy. W zakrystii krzyknął na mnie: „Kto tu jest proboszczem? Ksiądz dopiero wczoraj przyjechał i już tak się mądrzy!”. Ze smutnym wyrazem na twarzy poszedł do ołtarza. Gdy wrócił podszedłem do niego i powiedziałem: „Serdecznie przepraszam! Nie chciałem zrobić przykrości”.
W jakiejś mierze można zrozumieć zachowanie Księdza Proboszcza. Nie znał jeszcze wtedy Księdza i jego dobrych intencji. Ale myślę, że poznał się na Księdzu szybko i pozwolił się niejeden raz zastąpić w sytuacjach szczególnie ważnych?
Stołówka księży wikariuszy była oddzielna. Podczas obiadu przychodzi do nas, księży wikariuszy, ks. Proboszcz z butelką wina. Stawiając ją na stole i mówi: „Niech to będzie na zgodę i dobrą współpracę”. Od tego czasu zaczął mówić mi: księże Józefie. Ta zgoda i miłość kapłańska trwała przez całe sześć lat. Do końca jego życia byliśmy serdecznymi przyjaciółmi.
Ma Ksiądz rację stwierdzając, że ks. Proboszcz pozwalał mi siebie zastępować w różnych ważnych sytuacjach. Tak było wiele razy, no choćby dnia 1 września 1957 roku. Początek roku szkolnego. Godzina 8.00 rano. Pełny kościół dzieci, młodzieży i rodziców. Ksiądz Proboszcz poprosił mnie, abym przemówił do dzieci. Wszedłem na ambonę i powiedziałem: „Idziemy do szkoły po wiedzę, po światło życia, po wartości Boże i świeckie. Idziemy w dniu szczególnym, który przypomina nam dzień tragiczny i bolesny w historii naszego narodu. Tę historię poznacie w szkole i od waszych mądrych rodziców”.
W rozkładzie zajęć katechetycznych przypadło mi mieć lekcje religii w szkołach podstawowych nr 1, nr 2 i w Liceum Ogólnokształcącym przy ul. Reymonta. Razem trzydzieści godzin plus normalne zajęcia duszpasterskie w parafii. Twarze nauczycieli były spokojne, chłodne, obojętne, ale nie przyjacielskie. Młodzież starsza zgłaszała wiele pytań ideologicznych, moralnych i z historii Kościoła.
W połowie września wypadło mi iść z pogrzebem na cmentarz. Zginął na kopalni w wypadku górnik. Przygotowałem starannie liturgię pogrzebową, wypastowałem buty, byłem nawet u fryzjera, bo chciałem się pokazać górnikom jak najlepiej, także od strony zewnętrznej. Ale zaczęło padać. Na cmentarzu wielkie kałuże. Ubłociłem buty, a także sutannę i spodnie. W kancelarii mówię ks. Proboszczowi: „Czy nie można by zrobić jakiejś alejki o twardej nawierzchni?” Odpowiedź była taka: „Józiu, skąd weźmiesz cementu? Jest przecież na przydział, a Kościołowi cementu nie przyznają. Musisz to zrozumieć!” I tu los uśmiechnął się do mnie. Będąc przy jakiejś okazji w Urzędzie Miejskim, zwróciłem się do kierownika spraw gospodarczych: „Panie kierowniku, na cmentarze idą z pogrzebem górnicy, parafianie, nawet ludzie partyjni. Czy wszyscy muszą iść po błocie?” Kierownik chwilę podumał, a potem się uśmiechnął i zapytał: „O co chodzi?” O cement – odpowiedziałem. Ile? Jedną tonę! – Dobrze, brzmiała odpowiedź. „Jutro jedną tonę podrzucę. Proszę powiedzieć tylko, gdzie mamy złożyć”. Po kilku tygodniach już była alejka, z naprawami bieżącymi do dzisiaj istniejąca.
No tak, ale przecież tych przykładów przyjacielskiej współpracy z proboszczem Sobczyńskim mógłby Ksiądz Jubilat przytoczyć więcej...
Pozwoli Ksiądz, że o kilku takich przykładach miłej współpracy wspomnę. Pewnego dnia, w czasie obiadu, pani Helena gospodyni plebańska, dzwoni do moich drzwi i oświadcza, że ks. biskup Zdzisław Goliński, będąc gościem u ks. Proboszcza prosi mnie na obiad. Gdy usiadłem przy stole – Biskup daje mi takie polecenia: „Kościół św. Stanisława istnieje i służy wiernym już 50 lat, a nie jest jeszcze konsekrowany. Aby mógł być konsekrowany trzeba bardzo pilnie zbudować ołtarz kamienny. Dotąd w kościele jest ołtarz drewniany, stary i skrzypiący pod nogami. Ksiądz Józef zajmie się tą budową. Czy ksiądz Proboszcz zgadza się z takim układem sprawy?” Oczywiście, ks. prałat Sobczyński wyraził zgodę na to, abym rozpoczął stosowne starania. Do dnia dzisiejszego ołtarz kamienny służy Bożej sprawie. Ks. biskup Goliński dodał jeszcze: „W tym roku w imieniny ks. Proboszcza przypada złoty jubileusz jego kapłaństwa. Ja wiem, że ksiądz Józef zrobi to bardzo zgrabnie”. Słowo stało się ciałem. Był Jubileusz z piękną akademią.
Kilka miesięcy później znowu podobna historia. Ks. biskup Zdzisław Goliński, wracając z Seminarium Duchownego w Krakowie, zatrzymał się w Czeladzi, w drodze do Częstochowy. Przypuszczam, że chciał sobie odpocząć i wypić małą kawę. Była godzina 16.00. Ks. Biskup znowu mnie zagadnął: „Księże Józefie, leży mi na sumieniu konsekracja waszego kościoła. Aby mogła spełnić się moja powinność biskupia, trzeba pomalować kościół. Od pięćdziesięciu lat kościół nie był malowany. Cała wewnętrzna infrastruktura ścian jest dosłownie czarna. Księże Józefie, kontynuował Biskup, sprawą gospodarczą i techniczną (chodzi o rusztowania) zajmie się ksiądz! Czy Ksiądz dobrze mnie zrozumiał?” No cóż, nie miałem wyboru!
Na polecenie Biskupa, ks. prof. Stanisław Grzybek, pracujący w Krakowie w Wyższym Seminarium Duchownym, rozmawiał z profesorem Maciejem Makarewiczem, specjalistą od wystroju wnętrz obiektów sakralnych, aby podjął się pomalowania wnętrza kościoła. Profesor Makarewicz zażyczył sobie sporej ilości czystego, drobno ziarnistego piachu i odpowiednią ilość drewna profilowanego na rusztowania. Nie było to łatwe zadanie. Piachu i drewna szukaliśmy po całym Śląsku. Z pomocą przyszli mi dwaj księża wspólnie ze mną pracujący w parafii. Byli to ks. Zdzisław Warzecha i ks. Tadeusz Michalski. Obaj mieli motocykle marki „Jawa”. W każdej potrzebie służyli mi z radością. Kościół przy dużym wysiłku, zresztą nie tylko moim, został pomalowany.
Jeszcze mały epizod w związku z malowaniem kościoła. W adwencie, tuż przed samym Bożym Narodzeniem, miałem lekcje religii z młodzieżą licealną w kościele, w pomieszczeniu byłego magazynu gospodarczego. Nagle ktoś puka do drzwi. Był to nauczyciel Technikum Budowlanego w Bytomiu. Przyjechał z grupą młodzieży do Czeladzi, aby pokazać im i omówić na przykładzie naszej świątyni, architekturę budownictwa sakralnego. Poprosił mnie, abym przemówił do młodzieży. Wychodząc powiedział głośno: „Najwyższy czas, abyście ten piękny kościół pomalowali. Te brudne ściany ubliżają całej ambitnej Czeladzi”. Na Pasterce, w imieniu ks. Proboszcza głosiłem Słowo Boże. Przy życzeniach świątecznych powtórzyłem to, co mi powiedział nauczyciel z Bytomia. Cała społeczność wiernych, wypełniająca kościół aż „drgnęła”.
Czyżby z zawstydzenia?
W pewnym sensie – tak! Czeladzianie byli społecznością niezwykle ambitną i taką pozostali do dziś. Dlatego pozwoliłem sobie podczas Pasterki powiedzieć, że ofiary zebrane na tej Mszy świętej i innych w ciągu dnia, będą przeznaczone na malowanie kościoła. Zasobność ofiar tego dnia przekonała ks. proboszcza Józefa Sobczyńskiego o rzeczywistej potrzebie przystąpienia do malowania kościoła.
Prace malarskie uczyniły z czeladzkiej świątyni prawdziwy klejnot. Ale przecież pozostało jeszcze wiele do zrobienia. Sam pamiętam jak szpeciły wygląd kościelnego otoczenia drewniane schody, po których trzeba się było wspinać do dostojnej świątyni usytuowanej na pięknym wzgórzu.
W jaki sposób udało się Księdzu wybudować nowe, imponująco do dziś wyglądające schody? Wiadomo przecież, że ówczesne władze miejskie takich ”luksusowych” zezwoleń udzielać nie chciały.
Nie chciały, ale można je było jakoś podejść. Życie samo podpowiadało mi sposoby. Otóż, w parafii odbywa się pogrzeb. Zmarł górnik, człowiek szlachetny, pracowity i w pracy górniczej odpowiedzialny, nadto wielkiej wiary i kultury chrześcijańskiej. Na cmentarzu przy grobie podkreśliłem jego zalety. Dodałem, że był człowiekiem bogatym w walory swego człowieczeństwa. Może być legitymacją dobrej pracy, kultury społecznej i religijnej. Dzisiejszy świat przede wszystkim takich legitymacji potrzebuje.
Dwa dni później ks. Proboszcz i ja zostaliśmy wezwani do Urzędu Miejskiego. Przewodniczący urzędu zarzuca mi, że ja poniżyłem legitymację partyjną, a nawet ją wyśmiewałem. Od razu zareagowałem i zapytałem: „Czy może pan Przewodniczący powtórzyć słowa, których użyłem przy grobie zmarłego górnika?” Nie umiał powtórzyć. Więc ja powtórzyłem dosłownie i zapytałem: „Proszę mi powiedzieć, co ja w tych słowach powiedziałem złego?” Spuścił głowę i stwierdził, że błąd jest po jego stronie. Aby jakoś sprawę załagodzić zapytał księdza Proboszcza, czy ma jakieś problemy natury administracyjnej. „Są problemy, powiedział Proboszcz, ale sądzę, że na razie nie będę mógł tych problemów z panem załatwić”. „Ale ja, wtrąciłem się szybko do rozmowy, jako ksiądz w tej parafii pracujący, mam pewną propozycję i problem. Przy ulicy Bytomskiej są duże schody wejściowe do kościoła. Te schody chwieją się i skrzypią. Wierni tłumnie po nich wchodzą i schodzą. Drewno tych schodów jest spróchniałe i zgnite. Niech się te schody załamią i wysypią razem z ludźmi na tak ruchliwą ulicę, jaką jest ulica Bytomska, to kto za to odpowie?” Zapadła martwa cisza. Po chwili odezwał się Przewodniczący: „Wyjdę na przeciw temu, co powiedział ks. Słomian. Miasto wybuduje stabilne żelbetonowe schody wiodące na skarpę, na której usytuowany jest kościół, pod warunkiem, że parafia użyczy nam z cmentarza przykościelnego pasa ziemi o szerokości 5 m na poszerzenie ul. Bytomskiej, przy jej wylocie na rynek czeladzki w kierunku Będzina”. Ks. prałat Sobczyński podniósł się z krzesła i powiedział: „Panie Przewodniczący, pomysł jest do rozważenia. Przedstawię go w Kurii Diecezjalnej. Sądzę, że otrzymam odpowiedź pozytywną”. Była zgoda kurii. Po kilku miesiącach schody żelbetonowe już były gotowe i służą parafii po dzień dzisiejszy.
Ma Ksiądz umiejętność praktycznych rozwiązań, zwłaszcza takich, które ułatwiają ludziom ich przylgnięcie do spraw religijnych. Takim praktycznym rozwiązaniem było przeniesienie ambony z lewej strony ołtarza na prawą.
W kościele oprócz głównych drzwi wejściowych, są jeszcze boczne od rynku, którymi wchodzą najczęściej mieszkańcy dużego osiedla. Zatrzymują się oni w nawie bocznej. Ambona od lat ustawiona była na lewym filarze transeptu. Nawa środkowa była wypełniona jedynie wiernymi siedzącymi w ławkach. Ksiądz będąc na ambonie miał większość ludzi za plecami. Między kaznodzieją a wiernymi nie było wizualnego kontaktu, stąd słyszalność była słaba a słuchalność jeszcze gorsza. I tak było przez całe 50 lat, od czasu wybudowania czeladzkiej świątyni. Do dzisiaj nie wiem, skąd u mnie była taka odwaga, że podczas urlopu ks. Proboszcza, ja skromny wikariusz, przeniosłem ambonę na przeciwny filar nawy głównej, z którego to miejsca można było widzieć większość wiernych i ich skupione twarze. Po powrocie z urlopu ks. prałat Sobczyński powiedział: „Tak trzeba było. Dobrze zrobiłeś. Dziękuję!”
Skupiliśmy się w naszej rozmowie na sprawach materialnych. Są one ważne z punktu widzenia administrowania parafią. Jednakże, czeladzianie pamiętają Księdza jako wspaniałego kaznodzieję, wytrawnego katechetę moderatora życia religijnego, który potrafił skruszyć dla Boga niejedno zatwardziałe, grzeszne serce. W tej roli, tak sądzę, czuł się Ksiądz chyba najlepiej. Pamiętam, że najczęściej procesję Bożego Ciała w Czeladzi, prowadził Ksiądz osobiście. Także wygłaszał płomienne kazania. Co się wówczas działo z ks. Sobczyńskim? Jako ministrant nigdy nie widziałem go celebrującego uroczyste Msze św., czy też głoszącego Słowo Boże.
Ks. proboszcz Józef Sobczyński był zarazem kanonikiem gremialnym kapituły katedralnej w Częstochowie. Powinnością członków kapituły było i jest do dzisiaj, że powinni razem z ks. Biskupem być na każdej większej uroczystości kościelnej. Wyjeżdżając do Częstochowy mnie powierzał prezentowanie jego osoby w uroczystościach parafialnych. Stąd też właśnie ja przewodniczyłem większym uroczystościom w kościele czeladzkim. Tak było i w przypadku uroczystości Bożego Ciała. Przy ostatnim ołtarzu Bożego Ciała, w kazaniu wspomniałem o okopach „Trójcy Świętej”. Komuś bardzo się to nie spodobało. Miałem przykrości.
Inne zdarzenie. Czwarty rok kapłaństwa. Do moich drzwi puka niespodziewany gość – ks. dr Władysław Sobczyk, pracownik Kurii Diecezjalnej. Urzędowo oświadcza mi: „Biskup Goliński życzy sobie, aby Ksiądz wygłosił rekolekcje wielkopostne dla wszystkich licealistów miasta Częstochowy, zgromadzonych w katedrze częstochowskiej”. Tą wiadomością byłem bardzo zaskoczony. Taka jest wola ks. Biskupa, nie ma odwołania! To były rekolekcje „łaski Bożej”. Młodzież przychodziła bardzo licznie. Księża prefekci byli zadowoleni. W dniu spowiedzi usiadło w konfesjonałach 28 spowiedników. Spowiadali przez wiele godzin.
Był Ksiądz cenionym duszpasterzem młodzieży. Z pewnością doceniała to Kuria Diecezjalna, prosząc o wygłoszenie młodzieżowych rekolekcji w Częstochowie. Sądzę, że wielki wpływ na taką ocenę miała Księdza troska o wychowanie eucharystyczne młodzieży. Sam pamiętam te niedzielne Msze św. o godzinie 8.00 rano. Czeladzki kościół, który można jedynie porównać z naszą bazyliką archikatedralną napełniał się młodzieżą.
Należy pamiętać, że wszystko to działo się na tle trudnej sytuacji w pracy katechetycznej. Wspomina Ksiądz tzw. Msze św. młodzieżowe. Licealiści byli moimi uczniami. Ta kategoria młodzieży chciała mieć swoją własną Mszę św., w niedzielę i to o godzinie 8.00 rano. Tę godzinę sami sobie wybrali. Do kościoła na tę Mszę św. przychodzili w bardzo licznej grupie. Ks. biskup Goliński, dowiedziawszy się o tej Mszy św. powiedział na zebraniu księży dziekanów: „Sprawdzę, jeśli się to, co słyszałem potwierdzi, będzie to dla mnie miły ewenement”. W pewną niedzielę przyjechał z księdzem kapelanem Gołąbem i zobaczył fakt autentyczny.
Po długim, sześcioletnim okresie wikariatu w Czeladzi zostaje Ksiądz Prałat mianowany wikariuszem parafii św. Józefa w Częstochowie na Rakowie. Temu miastu poświęca swoje wszystkie siły i talenty aż po dzień dzisiejszy. Pięknie ujął to w słowach jubileuszowej homilii ks. M. Duda nazywając Księdza wielkim apostołem Południa Częstochowy, potem jej Centrum a wreszcie Północy, który w ten sposób zasłużył sobie na miano ewangelizatora całej Częstochowy.
W roku 1964 zostałem przeniesiony z Czeladzi do parafii św. Józefa w Częstochowie. Parafia liczyła około 25 tysięcy wiernych. Oprócz proboszcza pracowało w niej trzech księży wikariuszy. Parafialnym priorytetem było religijne nauczanie dzieci i młodzieży. Jak zwykle w takiej sytuacji, najważniejszym zadaniem dla prefekta było przygotowanie sal katechetycznych. Trzy sale były w piwnicy plebani. Dawniej były to pomieszczenia na sprzęt gospodarczy. I jedna sala w dolnej kaplicy kościoła.
Oprócz zajęć duszpasterskich, mnie przypadło uczyć głównie młodzież szkół średnich, tygodniowo około 30 godzin. W każdą niedzielę uczyłem dwie duże grupy młodzieży pracującej. Każda grupa liczyła od 40-tu do 50-ciu osób. Zaszczytną powinnością dla mnie było głoszenie w każdą niedziele kazań, przeznaczonych głównie dla młodzieży starszej. Razem z księdzem proboszczem Franciszkiem Rąpałą, my wikariusze czuliśmy się bezradni w opanowaniu tak licznej społeczności młodego Kościoła. Ale radość powracała, gdy widziało się zaangażowanie młodych i swoją formacyjną pracę, w duchu odpowiedzialności za młode pokolenie. Msza św. dla młodzieży z żywym jej zaangażowaniem wyglądała imponująco.
Ks. Proboszcz doceniał moją pracę, szanował mnie. Jak dalece, niech poświadczy następujące zdarzenie. W trzecią niedzielę Wielkiego Postu miały się odbyć rekolekcje dla starszych, zaś po nich rekolekcje dla młodzieży. Tymczasem w sobotę przed niedzielą rekolekcyjną, listonosz przynosi telegram od mającego głosić nauki rekolekcjonisty, następującej treści: „Jestem chory na grypę. Nie przyjadę!” Ks. Proboszcz o mało nie dostał zawału serca. Szukał nowego rekolekcjonisty. Obdzwonił Kraków, Częstochowę z Jasną Górą, bez skutku. Wieczorem po kolacji przychodzi do mnie i wręcz błaga, abym wygłosił te rekolekcje; jedne i drugie zresztą. Broniłem się, mówiłem - jestem nieprzygotowany. Rekolekcje to sprawa odpowiedzialna, trudna i święta. Ks. Proboszcz nie dał się jednak przekonać: „Na moją odpowiedzialność, proszę księdza jeszcze raz!” Chwilę pomyślałem i rzekłem: „Dobrze, spróbuję spełnić wolę księdza Proboszcza”.
Ks. proboszcz Franciszek Rąpała miał rację! Rekolekcje wypadły lepiej niż się spodziewałem. Była wspaniała frekwencja, dużo spowiedzi i piękne przeżycie ekspiacyjnej pokuty. Pamiętam pewien incydent, który wydarzył się na Mszy św. z nauką stanową dla mężczyzn. Mężczyźni przyszli na nią bardzo licznie, wypełnili kościół po brzegi. Gdy rozpocząłem naukę, wyłączono bez żadnego wcześniejszego uprzedzenia energię elektryczną. Nie było światła i nagłośnienia. To jednak nie zniechęciło mężczyzn, wytrwali do końca. Po skończonej nauce elektryczność włączono. Rekolekcje dla młodzieży też były godne pochwały, ale o tyle słabsze, że byłem już bardzo zmęczony. Przemawiałem bez większego entuzjazmu. Ksiądz Proboszcz był jednak zadowolony! W parafii św. Józefa pracowałem, podobnie jak i w Czeladzi, sześć lat.
Miał Ksiądz wielkie doświadczenie duszpasterskie, zdobyte na placówkach dobrze zorganizowanych i eksponowanych. W jakich okolicznościach dowiedział się Ksiądz, że biskup ordynariusz dr Stefan Bareła pragnie Księdza posłać, z misją rzeczywiście wojciechową, do nowej częstochowskiej dzielnicy. Co Ksiądz wtedy czuł?
Dwa tygodnie przed końcem wakacji 1968 roku, wezwał mnie do kurii biskup ordynariusz Stefan Bareła i powiedział, że choć miał wobec mnie inne plany, to teraz pragnie wyraźnie tego, abym zajął się wiernymi nowej częstochowskiej dzielnicy „Tysiąclecie”. Roztoczył przede mną perspektywę pięknej, acz pionierskiej pracy, zapalił do działania i tak się to wielkie dzieło tworzenia nowej parafii rozpoczęło...
Czy propozycja ta Księdza zaskoczyła?
Propozycja ks. Biskupa Ordynariusza prawdę mówiąc mnie zaskoczyła, stawiałem pewne opory. Jednakże stanowcza perswazja, ks. infułata Alojzego Jatowtta wikariusza generalnego, a także ks. Wincentego Kochanowskiego wicekanclerza kurii i innych, oraz rady moich przyjaciół sprawiły, że przyjąłem nominację. Powoli, ale wbrew intencjom władz administracyjnych miasta, rozpocząłem pracę organizacyjną. Kanonicznie parafia św. Wojciecha została powołana do życia, dekretem z dnia 20 stycznia 1969 roku (nr 187/69).
Jak władze państwowe zareagowały na dekret biskupi? Wiadomo przecież, że nie wydawały chętnie zgody na tworzenie nowych parafii.
Ksiądz biskup ordynariusz dr Stefan Bareła, widząc potrzebę utworzenia nowych parafii na wschodnich i północnych rubieżach miasta Częstochowy – podobnie jak i w innych rejonach diecezji – wystosował do wojewódzkiego wydziału ds. wyznań w Katowicach, pismo postulujące zatwierdzenie kilkunastu nowych parafii. Między Episkopatem a Rządem PRL istniała umowa, że jeśli któraś ze stron nie odpowie na pismo w ciągu trzydziestu dni, sprawę, o którą chodzi, uważa się za załatwioną na korzyść strony postulującej. Władze wojewódzkie nie odpowiedziały w umownym terminie, wobec czego Biskup Ordynariusz powołał natychmiast do życia nowe parafie. Władze państwowe, mimo przeterminowania umownego czasu, nie uznały erygowanych przez Biskupa parafii, uważając je za nielegalne. W związku z nie uznaniem parafii przez władze państwowe, ks. proboszcz Stanisław Kopeć, znając się osobiście z kierownikiem Wydziału do Spraw Wyznań przy Urzędzie Wojewódzkim w Katowicach, przywiózł wiadomość, że kierownik wydziału skłonny jest uznać parafię św. Wojciecha, pod warunkiem wystosowania w tej sprawie ponownego pisma przez Kurię Diecezjalną. Uradowałem się z tej wiadomości. Kuria zaryzykowała i została rozczarowana. Katowice zawiadomiły stanowczym pismem, nie tylko Kurię Diecezjalną, mnie osobiście, ale wszystkie władze częstochowskie, że parafia św. Wojciecha nigdy nie istniała i obecnie także nie istnieje. W dniu 2 stycznia 1970 roku wydano parafii książkę podatkową, którą zarejestrowano i ofrankowano znaczkami skarbowymi. Po pewnym czasie, gdy się zorientowano, że status prawny parafii jest kwestionowany, zawiadomiono mnie, że Wydział Finansowy Prezydium Miejskiej Rady Narodowej w Częstochowie, książki podatkowej nie respektuje.
Mimo to, jednak parafia św. Wojciecha rozpoczęła swą działalność duszpasterską, gdyż zgodnie z Kodeksem Prawa Kanonicznego, tylko biskup diecezjalny władny jest ją powołać do życia. Jaki obszar Częstochowy zajmowała pierwotnie parafia?
Zgodnie z postanowieniem dekretu, parafię św. Wojciecha stanowić miało nowe osiedle Częstochowy zwane „Tysiącleciem”, w granicach ulic: Dembińskiego, Chłopickiego, Wałów Dwernickiego, Broniewskiego, Nałkowskiej, 16 Stycznia i Kilińskiego. Mimo wyraźnego podziału, nie wszystkie jednak ulice wyszczególnione w dekrecie znalazły się w granicach nowej parafii. Wskutek interwencji Ks. kanonika Tadeusza Ojrzyńskiego, proboszcza parafii św. Jakuba, niektóre ulice pozostały przy parafii św. Jakuba.
Trzeba także zaznaczyć, że część dzielnicy Tysiąclecia obejmowała, utworzona już wcześniej parafia św. Kazimierza, korzystająca z kościoła cmentarnego na Kulach oraz mająca skromną, aczkolwiek własną bazę lokalową przy ul. Brzeźnickiej nr 45.
Jak wyglądały początki duszpasterzowania w nowej parafii, uchodzącej w oczach władz państwowych za nielegalną?
Początki organizacji życia parafii były bardzo trudne. Przede wszystkim nie sprecyzowano odpowiednich zarządzeń, które ułatwiłyby pracę tworzenia nowej wspólnoty parafialnej. Księżom proboszczom parafii św. Jakuba i św. Zygmunta sugerowano w kurii, by teren stanowiący nową parafię św. Wojciecha, był dalej pod ich administracją. Rola przyszłego proboszcza nowej parafii miałaby się ograniczyć jedynie do zdalnej opieki duszpasterskiej nad parafią będącą tylko intencjonalnie, „in statu fieri”. Mnie zaś osobiście oświadczono w kurii, że parafia św. Wojciecha została legalnie erygowana przez ks. biskupa ordynariusza Stefana Barełę i ma stanowić pod administracją nowego administratora nową autonomiczną jednostkę duszpasterską. Ks. prałat Władysław Gołąb, człowiek szerokiego widzenia, proboszcz parafii św. Zygmunta, radził całkowitą samodzielność. Ks. kanonik Tadeusz Ojrzyński - proboszcz parafii św. Jakuba, choć nie czynił trudności w tworzeniu nowej parafii, to jednak wolałby widzieć osiedle „Tysiąclecia” w organicznej całości z parafią św. Jakuba. Ks. proboszcz Tadeusz Ojrzyński tworzącej się parafii św. Wojciecha przydzielił pewne godziny sprawowania Eucharystii w kaplicy znajdującej się w domu plebańskim, przy ul. Kilińskiego nr 8!
Parafia św. Wojciecha rozpoczęła swój byt w warunkach bardzo trudnych. Nie posiadała przecież kościoła, plebani, ani żadnych innych własnych pomieszczeń gospodarczych. Msze św. zaczęto więc odprawiać w zaimprowizowanej kaplicy, będącej salą katechetyczną na plebani św. Jakuba przy ul. Kilińskiego nr 8. I tak, w dni powszednie mogliśmy odprawiać Msze św. o godz. 7,00 i 18,00 natomiast w niedziele i święta o godz. 9,00 i 18,00. Pierwszą Mszę św. odprawiłem w pierwszy czwartek miesiąca września 1969 roku, o godz. 18,00. Po skończonych zajęciach katechetycznych, szybko wysprzątaliśmy kaplicę, wynieśliśmy ławki, ołtarz przystroiliśmy kwiatami i w uroczystym nastroju czekaliśmy na wiernych.
Na Mszę św., mimo ogłoszeń niedzielnych z ambony, przyszła tylko jedna osoba i to jeszcze z parafii św. Jakuba. Przykro mi było, ale nadziei nie straciłem. W piątek udałem się na spacer po ulicach dzielnicy Tysiąclecia, w czasie którego napotkanych ludzi – dorosłych i dzieci – informowałem o nowej parafii i zapraszałem na Mszę św. W pierwszą niedzielę września przyszło do kaplicy siedem osób. W kazaniu podkreśliłem, że ich liczba jest wspaniałym odniesieniem do siedmiu sakramentów św., jako prefiguracji rozpoczynającej swe życie parafii św. Wojciecha. Na Mszę św. w drugą niedzielę przyszło około trzydziestu osób. Wiernych serdecznie przywitałem i poprosiłem o pomoc w zachęcaniu sąsiadów i znajomych do udziału w niedzielnej Eucharystii. Nie przerywałem moich „zaczepnych” spacerów po dzielnicy. Niektórzy się dziwili, dlaczego tylko dwie Msze św. są do ich dyspozycji, jako wiernych nowej wspólnoty. Odpowiadałem: „Gdy przyjdziecie wszyscy, wówczas dane nam będą większe możliwości w planowaniu i celebrowaniu Eucharystii”. W trzecią niedzielę września wiernych z Tysiąclecia, przybyłych na Msze św. było tak wielu, że wypełnili po brzegi kaplicę daną nam do dyspozycji, nie tylko podczas tych dwóch godzin, danych nam do sprawowania Eucharystii, ale także na Mszach św., które celebrowała parafia św. Jakuba. To było rzeczywiste apostolstwo misyjne i co tu dużo mówić, niebywale skuteczne. Czuło się działanie Boga!
Księże Prałacie, zespalała się w żywy organizm kościelny nowa parafia, która przecież na początku swego istnienia była zlepkiem ludzi o różnych korzeniach, poglądach i zapleczu ekonomicznym. Jak by Ksiądz tę rodzącą się wspólnotę, od strony socjologicznej, najogólniej scharakteryzował?
Wierni dzielnicy Tysiąclecia stanowili specyficzną w swoim rodzaju strukturę społeczną, środowisko ogromnie sobie obce, które nie wytworzyło swoistej więzi wspólnoty. Ludzi nie łączyło żadne doświadczenie tradycyjne, społeczne czy religijne. Dotąd ci ludzie nie mieli żadnych wspólnych przeżyć. Na większe święta czy ferie wyjeżdżali do swych rodzin. Pochodzili z różnych stron Polski. Do Częstochowy przywieźli ze sobą różną kulturę, zwyczaje i tradycje rodzinne, własne przekonania światopoglądowe i religijne. Ponieważ weszli w obce środowisko, nieznane sobie bliżej, poczuli się osamotnieni, zagubieni, wykorzenieni z dotychczasowego środowiska, które ich przecież kształtowało. Opinia nowego środowiska nie działała dopingująco do życia powściągliwego. Nikt nikogo nie znał. W spotkaniach sytuacyjnych z sąsiadami dalszymi lub bliższymi, odczuwali zderzenia różnych środowiskowych formacji. Stąd może płynęło ich osamotnienie, frustracja i nihilizm. Nowe mieszkania potrzebowały nowego wyposażenia, stąd ustawiczna pogoń za pieniądzem. Życie wielu wiernych Tysiąclecia było skomplikowane pod względem moralnym. Oprócz obojętności religijnej, zauważało się coraz więcej związków cywilnych i konkubinatów. Niektóre rodziny wykazywały zupełną obojętność wobec swojej parafii i wobec zasad wiary. Nie chciały się angażować w życie parafialne, gdyż nie pozwalała im na to przynależność partyjna, bądź pogoń za pieniędzmi.
Niemniej jednak wśród tysiąclecian większość stanowili ludzie wartościowi, kulturalni i religijni. Do kaplicy na Msze św. znaczna część ludzi, dla księży zresztą bardzo życzliwa, przychodziła chętnie, interesując się przejawami życia parafii. Należy podkreślić, że na Tysiącleciu mieszkało wówczas bardzo dużo inteligencji. Według mojego szacunku, około 60 %. Do tych ludzi zostałem posłany, aby wypełnić apostolską powinność!
W tym misyjnym apostolstwie wspierali Księdza Prałata w początkowym okresie istnienia parafii dwaj wspaniali kapłani. Oni, obok swego Proboszcza, wnieśli w tworzącą się parafię najwięcej twórczego trudu. W aneksie książki pozwoliłem sobie umieścić spis wszystkich księży wikariuszów pracujących z Księdzem w parafii św. Wojciecha. O niektórych z nich z pewnością będziemy rozmawiać, ale teraz skoncentrujmy się na tych dwóch pierwszych.
Jednym z większych wydarzeń dla parafii św. Wojciecha było uzyskanie pierwszego wikariusza w osobie Ks. Janusza Struskiego. Był to człowiek zdolny, niezmiernie pracowity i kulturalny. Przed przyjściem do parafii św. Wojciecha był wikariuszem w parafii św. Jakuba. Mocno przeżył swoje przeniesienie. Zbyt uczuciowo przywiązał się do byłej parafii. Dziwiłem się, że nie mógł od razu zrozumieć, że realizuje to samo posłannictwo, na placówce jeszcze bardziej eksponowanej i prestiżowej w mieście, mimo, że ta placówka była jeszcze w stadium początkowej organizacji. W nowej parafii zyskał powszechne uznanie, efektywnie pracując z dziećmi i młodzieżą. Był utalentowanym katechetą, kochał młodzież, trafiał do ich serc. Budził w nich ducha wiary, wiązał z Kościołem, a przede wszystkim z niedzielną Eucharystią. Był znakomitym duszpasterzem ministrantów, którzy w wyniku jego pracy, byli szczególną moja radością. On pierwszy w Częstochowie ubrał ministrantów w białe alby z kolorowymi sznurami. Cieszył się uznaniem wśród księży i wiernych. W boju o nową parafię zawsze umiał stanąć przy mnie mocniej, chcąc przynajmniej ciepłym słowem pomóc w przetrwaniu kryzysu.
Po czterech latach wielkiej pracy w parafii św. Wojciecha, z powodu braku mieszkania, ks. Janusz został przeniesiony do parafii katedralnej św. Rodziny w Częstochowie. Po jednym roku pracy w katedrze, zmarł z powodu wylewu krwi do mózgu. Pogrzeb jego był potężną manifestacją ludzi, którzy pokochali go za jego duszpasterską pracę. Spłaciłem swoistego rodzaju mój i parafii dług wdzięczności wobec niego, wygłaszając kazanie na eksporcie do katedry. Kilka lat temu rozmawiałem z osobami, które uczył ks. Janusz Struski. Stwierdzali, że to były piękne i niezapomniane katechezy. Bardzo często wspominają go czule. Zapytałem, czy modlą się za swojego prefekta? Usłyszałem piękną odpowiedź: „Proszę księdza, ks. Janusz był człowiekiem wielkiej świętości. My się do niego modlimy, by wypraszał nam łaski u Boga. My właściwie żyjemy jego wiarą. Niezmiernie ważnym wydarzeniem dla rozwoju parafii było przyjście drugiego wikariusza – Ks. Kazimierza Mielczarka. Wspaniały człowiek, w całym swym człowieczeństwie i w bogactwie życia kapłańskiego. Wierny Kościołowi i odpowiedzialny za katechezę dzieci i młodzieży. Heroiczny obrońca punktu katechetycznego na Tysiącleciu. Do dzisiaj mile wspominany. Przybył on z parafii Sączów. Jego przyjście od pierwszej chwili połączone było z problemem zamieszkania. Wprawdzie ks. kan. Tadeusz Ojrzyński obiecywał, że wygospodaruje mieszkanie dla księdza wikariusza parafii św. Wojciecha, lecz gdy tenże przyjechał z rzeczami, mieszkania mu odmówiono. Zostałem postawiony wobec faktu dokonanego. Zamieszkaliśmy razem w jednym mieszkaniu. Nie było to łatwe. Po dwóch miesiącach ks. Kazimierz Mielczarek przeniósł się do prawdziwej rudery, kupionego domu przy ul. Chłopickiego nr 36. Ale o tym dokładnie powiem później. Podziwiać należy jego szlachetną naturę. Rozumiał zaistniałą sytuację.
Po zwycięstwie i wyciszeniu całej sprawy, rozpoczął studia specjalistyczne w Rzymie. Ukończył je ze stopniem naukowym doktora nauk teologicznych. Był prorektorem Wyższego Częstochowskiego Seminarium Duchownego. Do dziś wykłada klerykom teologię ascetyczną, będąc wzorowym proboszczem parafii Ostrowy nad Okszą. Jest moim dobrym przyjacielem i nie żałuje dla mnie czasu, gdy go odwiedzam. Usposobieniem swoim prezentuje w iście kapłański sposób dobrze pojęte posłuszeństwo wiary.
Myślę, że podobne usposobienie prezentowali wierni świeccy, którzy w tym pierwszym momencie działalności nowej parafii, bezinteresownie okazywali swą pomoc?
W pierwszych, niełatwych dniach życia nowej wspólnoty parafialnej, jedyną osobą, moralnie – przez swą obecność na każdej Mszy św., tak w tygodniu jak i w niedzielę – mnie wspierającą, była pani Bolesława Hoffman. Pomagała duchowo i materialnie przez przynoszenie pięknych kwiatów na ołtarz, porządkowanie kaplicy, w której przecież uczyły się dzieci. Przed każdą Mszą św. należało więc, na oczach wszystkich wiernych, ustawić stoliki pod ścianami, zamieść podłogę, wywietrzyć kaplicę, przygotować paramenty, zapalić świece na ołtarzu i dopiero pójść do ołtarza ze Mszą św. Po rannej Mszy św. należało z powrotem rozstawić stoliki dla czekających już i niekiedy przeszkadzających we Mszy św. dzieci. Nie miałem w pierwszych dniach zakrystianki ani organisty. Msze św. były ciche i przez to trochę jakby smutne. Niektórzy nową parafię, nazywali poronionym płodem, sztucznym tworem, nieprzemyślaną decyzją. Sugerowano nawet odwrót. Kryzys jednak minął. Ludzi przybywało coraz więcej. Zaczęto darzyć tę nową wspólnotę wiernych szczególną sympatią. Działanie łaski Bożej było widoczne. Coraz więcej wiernych z Tysiąclecia i w ogóle z miasta, deklarowało pomoc duchową i materialną. Pod adresem ks. Biskupa Ordynariusza oraz moim zaczęto kierować wyrazy uznania i wdzięczności za życzliwe zainteresowanie się nową dzielnicą.
Ks. biskup Stefan Bareła darzył Księdza niezwykłą sympatią i przyjaźnią. To chyba jakoś pomagało Księdzu w pokonywaniu rozlicznych trudności, dodawało ducha walki do realizacji często ryzykownych duszpasterskich przedsięwzięć?
Wspominając ks. biskupa ordynariusza dr. Stefana Barełę, należy z wdzięcznością podkreślić, że wobec parafii św. Wojciecha, mnie osobiście i księży współpracujących, od samego początku wykazywał tak wiele serca i pasterskiej wyrozumiałości, że trudno byłoby się nam załamać, zniechęcić bądź psychicznie wyczerpać. Trzeba było pracować w takich warunkach, w jakich działała parafia św. Wojciecha, aby się móc na sobie przekonać, jak ważna i konieczna jest duchowa bliskość swego Biskupa w wykonywaniu często ryzykownych duszpasterskich przedsięwzięć. Kapłan jest zdolny do wielkich wyrzeczeń, jeśli jest przekonany, że za jego plecami stoi, z całą powagą Kościoła, jego własny biskup, który jego wysiłki aprobuje i im błogosławi.
Sam organizowałem życie duszpasterskie w nowej parafii św. Maksymiliana w Częstochowie, więc dobrze pamiętam jak trudne są początki, jak ważne jest wsparcie biskupa i jego kurii. Trzeba o wszystkim pamiętać, problemy rozeznać, przemyśleć i o wszystko zadbać. Myślę tutaj o całej, potrzebnej do działań i różnego rodzaju odniesień, infrastrukturze. Dobrze jest, gdy spotka się człowiek ze zrozumieniem tych, którzy mogliby pomóc tworzącej się wspólnocie. Niestety, tych nigdy nie jest zbyt wielu.
Jako kleryk III roku seminarium, miałem tę wielką przyjemność przyjrzenia się pracy duszpasterskiej Księdza. Imponowała mi ona, najbardziej z tego względu, iż odbywała się w takich spartańskich warunkach. Czuło się powiew Ducha Świętego i ogromne zaangażowanie kapłanów. Przyjechałem do Księdza na tzw. akcję powołań wraz z ks. prof. Janem Kowalskim i kilkoma starszymi rocznikowo kolegami. Nie zapomnę nigdy tej zatłoczonej wiernymi do granic możliwości kaplicy i skromnego mieszkania.
Jak już wcześniej zaznaczyłem, parafia św. Wojciecha rozpoczęła swój byt w warunkach bardzo trudnych. Nie posiadała przecież absolutnie nic! Paramenty liturgiczne i utensylia pożyczono z parafii macierzystej. Z upływem miesięcy w miejsce pożyczonych kupowano własne. Najpierw kielich, a następnie: monstrancję, ampułki, puszkę, bieliznę, ornaty i wszystkie komże dla księży i ministrantów. W tym miejscu chciałbym stwierdzić, że parafia św. Jakuba w użyczaniu potrzebnego sprzętu liturgicznego wywiązała się znakomicie.
Najbardziej jednak dotkliwą sprawą w tej prowizorycznej kaplicy św. Wojciecha był brak tabernakulum. Najświętszy Sakrament przechowywano w pancernej kasie wmontowanej nisko w boczną ścianę. Serce mnie bolało, gdy po każdej Mszy św. z prowizorycznego drewnianego tabernakulum, luźno stojącego na ołtarzu, przenoszono Najświętszy Sakrament do nieprzystosowanej do tego celu kasy pancernej, przeznaczonej na wzmacniacz mikrofonowy. Przy końcu listopada, parafia miała już jednak nowe, piękne, pancerne tabernakulum zbudowane przez krakowską firmę.
Szybko jednak kaplica nabrała tzw. liturgicznego szyku!
Tak, to prawda! Następnym dorobkiem nowej parafii to szopka Bożonarodzeniowa, grób Pana Jezusa, wentylacja, artystyczne stacje Drogi Krzyżowej, nowe dwunastogłosowe organy, dywan ołtarzowy, jak również przemalowanie kaplicy na jasne kolory.
No tak, ale „ciasnota” pozostała!
Parafia św. Wojciecha była w tym czasie jedną z nielicznych w diecezji, która nie miała obiektów sakralnych i pomieszczeń mieszkalnych. Dwóch księży pracujących w parafii św. Wojciecha mieszkało na plebani, stanowiącej własność parafii św. Jakuba. Wszystkie Msze św. i inne nabożeństwa odprawialiśmy się w kaplicy domu parafialnego parafii św. Jakuba. Kaplica ogromnie ciasna, duszna, bez zakrystii i innych pomieszczeń potrzebnych na przechowanie sprzętu liturgicznego. Księża wraz z ministrantami ubierali się na oczach ludzi. To nas bardzo krępowało. Krzesła wynosiliśmy do korytarza. Gdy było więcej ministrantów, ubierali się w ciasnym przedsionku sąsiedniej sali katechetycznej. Wszystkie przedmioty liturgiczne do kultu służące, nosiliśmy do własnych mieszkań. W moich trzech pokojach znajdowała się kuchnia, stołówka, kancelaria, pokój gościnny i moje prywatne mieszkanie. Wszystkie trzy izby stanowiące mieszkanie były zagęszczone ponad ludzką przyzwoitość. Przeciążenie funkcjonalne mieszkania stwarzało ciągły chaos i rozgardiasz. W takim mieszkaniu nie można pracować, a tym bardziej odpocząć.
Przy okazji chciałbym dorzucić słów parę o kłopotach związanych ze zorganizowaniem własnej kuchni. Przez rok czasu stołowaliśmy się razem z księżmi parafii św. Jakuba. Było to bardzo celowe. Zaoszczędziło się na mieszkaniach i na zatrudnieniu personelu. Mądra gospodyni dobrze wie, że im więcej jest stołowników, tym rentowniej można prowadzić kuchnię. Partycypowałem przecież w wynagrodzeniu miesięcznym osób pracujących w kuchni. Cieszyłem się w zaciszu serca, że ta wspólnota wynika z istoty kapłaństwa, z jej społecznego układu współżycia. Niestety taka sytuacja nie trwała zbyt długo. Musieliśmy zorganizować własną kuchnię kapłańską. Niełatwa to była dla mnie sprawa. Wyposażenie kuchni w sprzęt nie jest przecież tanie. Ogromnie trudno było wówczas znaleźć dobrą, pracowitą, zdolną do wielu poświęceń kucharkę. Dochodził przy tym problem mieszkania i ubezpieczenia, nie mówiąc o pełnym miesięcznym wynagrodzeniu. I ten krzyż należało podjąć, by parafia mogła dalej egzystować i rozwijać się.
Wiem, ze znalazł Ksiądz gospodynię, zdolną do wielu poświęceń, wierną Bożej sprawie, a w tych trudnych czasach wręcz nie zastąpioną...
Pani Weronika Duda jest taką właśnie osobą. Niezmiernie skromna i pracowita. Jestem jej niewypowiedzianie wdzięczny za to, co dla parafii i dla mnie osobiście zrobiła. Jeśli się szuka czasami przykładnej gospodyni plebańskiej, to można by było wskazać na tę bardzo dyskretną, pokorną i cichą, a równocześnie niesamowicie pracowitą i oddaną kapłanom osobę. Niejednokrotnie czekała cierpliwie na kapłana, który po zajęciach katechetycznych przychodził na obiad o nietypowej porze. Mógł liczyć na pełny i ciepły posiłek. Nie mówiąc już o mnie, gdy po uciążliwych wizytach w różnych urzędach, wyczerpany psychicznie wracałem do domu. Zawsze oczekiwała, by mi usłużyć.
Życie duszpasterskie parafii od samego początku istnienia nie było pozbawione trudności. Jedną z największych trudności to warunki kultu, prawie tragiczne. Metraż kaplicy wynosił 113 m. kw. wobec blisko 13 tysięcy wiernych. Przez pierwsze pół roku istnienia parafii, w kaplicy odprawiano pięć Mszy św. w niedzielę. Dwie Msze św. o godz. 12,00 i 13.00 odprawiano dla parafii św. Jakuba. Wierni Tysiąclecia prosili o zmianę tego stanu rzeczy, motywując, że parafii św. Jakuba wystarczy korzystanie tylko z kościoła, podczas gdy parafia św. Wojciecha nie może wymieścić się na pięciu Mszach św. w tak małej i przetłoczonej kaplicy.
Ks. proboszcz Tadeusz Ojrzyński wyraził zrozumienie dla naszych potrzeb i zgodził się, aby Msze św. o godz. 12,00 i 13,00 odprawiali w kaplicy księża parafii św. Wojciecha.
Mimo trudności lokalowych życie religijne rozwijało się normalnie. Myślę, że w tym trudnym dla was czasie niejedna dobrze zorganizowana parafia, mogłaby wam pozazdrościć rozkwitu form i działań duszpasterskich.
Całość duszpasterstwa koncentrowała się początkowo głównie wokół kaplicy św. Wojciecha przy ul. Kilińskiego nr 8. W niej, jak już zaznaczyłem, odprawialiśmy Msze św. w niedziele i w dni powszednie oraz wszystkie inne nabożeństwa parafialne, odprawiane dla uświęcenia i rozmodlenia wiernych. Wierni wykazywali wiele cierpliwości, trwając wielkodusznie przy swojej kaplicy. Byli nad podziw wyrozumiali i życzliwi. W nabożeństwach brali żywy udział, stojąc często na korytarzu klatki schodowej, do pierwszej kondygnacji włącznie. Najbardziej smutnym zjawiskiem były częste omdlenia. Raz po raz ktoś wychodził, kogoś się wynosiło. Ludzie podczas nabożeństw byli bardzo stłoczeni. Na skupionych twarzach widać było pot. Dzieci miały mokre włosy. Na wzmiankę o ewentualnej budowie kościoła wszyscy mieli łzy w oczach. Dzieci pytały kapłanów: „Dlaczego w innych dzielnicach są piękne kościoły, a w dzielnicy Tysiąclecia nie ma żadnego kościoła?”
Do milszych przejawów życia parafii należał niewątpliwie Żywy Różaniec. Na pierwsze spotkanie organizacyjne przybyło cztery osoby. Należało więc zaczynać od zera. Po kilku miesiącach mieliśmy już trzynaście róż, w tym dwie młodzieżowe. Panie z kół Żywego Różańca
Radosnym przejawem życia parafialnego byli ministranci, dobrze wyszkoleni, pięknie przy ołtarzu posługujący, raz w tygodniu mający spotkanie ze swoim opiekunem – ks. Januszem Struskim. To byli rzeczywiście kulturalni chłopcy. Przy ołtarzu pięknie się prezentowali w tunikach z kapturkiem na plecach, przepasanych kolorowym sznurem. Lektorzy świetnie czytali, stąd też liturgia mszalna wyglądała okazale. Mieliśmy blisko stu ministrantów i lektorów.
Rozwijaliśmy apostolstwo chorych i akcję miłosierdzia. Co prawda, chorych w nowym osiedlu nie było dużo, niemniej byli otoczeni serdeczną opieką przez panie zelatorki kół Różańca świętego. Te same panie miały pod swą troskliwą opieką biednych.
Podstawową formą naszej duszpasterskiej troski była oczywiście katechizacja. Wszystkie dzieci i młodzież szkół zawodowych i średnich objęta była systematycznym nauczaniem. Prelekcje religijne głoszone były dla młodzieży pracującej. Z katechezy parafialnej korzystało rocznie około 2500 dzieci i młodzieży.
Będąc klerykiem, uczestniczyłem kiedyś we Mszy św. niedzielnej, przeznaczonej dla przedszkolaków i dzieci klas najmłodszych szkoły podstawowej. Podziwiałem te dzieci pięknie śpiewające, biorące czynny udział w liturgii. Kazanie było dialogowane. Dzieci chętnie odpowiadały na stawiane im przez ks. Proboszcza pytania. Czasem w toku mówienia podnosiły paluszki, by dorzucić swoje spostrzeżenia. Rodzice stali stłoczeni z tyłu, uśmiechając się. Myślę, że w ten sposób okazywali swoją wdzięczność duszpasterzom.
Jak radzili sobie księża ze spowiedzią św. Trzeba było ją co jakiś czas organizować, a biorąc pod uwagę dużą liczbę dzieci i starszych, nie było to przecież łatwe organizacyjnie?
W parafii św. Wojciecha od samego początku wprowadziliśmy ideę pierwszych piątków miesiąca. Narzekaliśmy tylko na brak spowiedników. Spowiadało najczęściej pięciu lub sześciu księży. Trudno było o większą ilość spowiedników, ponieważ w tym czasie w Częstochowie nie było zakonów męskich, a księża parafialni mieli zajęcia w swoich parafiach. W październikowy pierwszy piątek miesiąca 1970 roku przystąpiło na przykład 750 dzieci do spowiedzi i Komunii św. W miesiącach późniejszych około pięciuset. Starszych około stu. Bardzo spory procent dzieci po pierwszym piątku miesiąca przystępował do Komunii św. w niedzielę. Owoce kultu eucharystycznego, tak wśród dzieci jak i starszych, były zadowalające.
W nowej wspólnocie parafialnej każda duszpasterska czynność, przeprowadzana po raz pierwszy, dostarcza wielu miłych wzruszeń i pozostaje głęboko w pamięci. Proszę się podzielić z czytelnikami swoimi refleksjami na temat po raz pierwszy odbytych w parafii: Pierwszej Komunii św., pasterki, Wielkiego Tygodnia, rezurekcji, rekolekcji, odpustu ku czci św. Wojciecha.
Pierwszy rocznik dzieci przystępujących do pierwszej Komunii św. liczył mniej więcej około trzystu dzieci. Ze względu na trudne warunki lokalowe, dzieci przystępowały do pierwszej Komunii św. w sześciu grupach. Każda z nich po około 50 osób. Z dziećmi przystępowały do Komunii św. przez cały tzw. biały tydzień spore grupy rodziców. Mimo ciasnoty miejsca uroczystości pierwszokomunijne przebiegały sprawnie i okazale.
Warunki lokalowe zmusiły nas do odprawiania dwóch pasterskich Mszy świętych tj. o godzinie 23,00 i 24,00. Ks. Biskup Ordynariusz, gdy podczas okolicznościowej rozmowy wspomniałem mu o ewentualności odprawiania dwóch Mszy św. pasterskich w noc Bożego Narodzenia, uśmiechnął się dobrotliwie i z pełną aprobatą powiedział: „Błogosławię”.
W pierwszych latach istnienia parafii, tak dzieci jak i starsi, stawiali tego rodzaju pytania: „Proszę księdza, a czy będzie rezurekcja w naszej parafii? A którędy pójdzie procesja? A dzwony będą dzwoniły?”. Przyjdźcie a zobaczycie – odpowiadaliśmy. Istotnie, była procesja z kaplicy św. Wojciecha na ulicę Kilińskiego, następnie bramą pod domem na mały podwórkowy dziedziniec i wejście do kaplicy drugimi drzwiami. Ministranci, tak energicznie potrząsali dzwonkami, jakby chcieli dorównać parafialnym dzwonom kościoła św. Jakuba. Było uroczyste „Ciebie Boga wysławiamy” i błogosławieństwo Najświętszym Sakramentem. Podczas uroczystego „Te Deum” jedni ludzie radośnie śpiewali inni dyskretnie płakali. Wychodząc z kaplicy mówili do siebie: „Takie to wszystko ubogie, skromne, a jednocześnie takie mocne i Boże”. Należy dodać, że podczas rezurekcji ludzie wypełnili nie tylko kaplicę, sale katechetyczne i klatkę schodową aż do pierwszej kondygnacji włącznie, ale stali na całej szerokości ulicy, od Pogotowia Ratunkowego aż do kwiaciarni „Paproć”.
W podniosły sposób, pobożnie, radośnie i dumnie przeżywali wierni uroczystość Bożego Ciała. Wychodziliśmy barwnym orszakiem na centralną procesję eucharystyczną katedralną, którą dorocznym zwyczajem prowadził ks. Biskup Ordynariusz. Na czele panowie nieśli piękny, nowy sztandar ku czci św. Wojciecha, za nimi szły panie z kół Żywego Różańca, następnie dzieci klas drugich i trzecich w tzw. bieli, ze swym eucharystycznym śpiewem, ministranci w swych uroczystych strojach. Wreszcie bardzo liczna grupa wiernych.
Należałoby jeszcze wspomnieć o rekolekcjach parafialnych. Pierwsze wygłosił ks. Ireneusz Skubiś, ówczesny duszpasterz akademicki. Frekwencja była imponująca. Rekolekcjonista w sposób niezwykle przekonujący zachęcał wiernych do wierności Chrystusowi i Jego Matce. Podobnie, z wielką kulturą słowa, przemawiał podczas drugich rekolekcji ks. Ludwik Warzybok. Rekolekcje w roku 1972 przeprowadził ks. Czesław Tomczyk. Były to jedne z lepszych rekolekcji. Nauki miał solidnie przygotowane. Tematy bardzo współczesne. Frekwencja bardzo duża. Spowiedź piękna i liczna w porównaniu z poprzednimi latami. Rekolekcjoniście byłem szczerze wdzięczny za piękną pracę w parafii. Szczególnie piękne i nowoczesne były nauki stanowe tak dla niewiast, jak i dla mężczyzn. Rekolekcje wielkopostne w roku 1973 wygłosił ks. Zdzisław Wajzner. Do dzieła przystąpił z wielkim entuzjazmem. W pierwszych słowach wyjaśnił wiernym, że ciasnota i brak tlenu już są jakąś formą rekolekcji, ponieważ w takich warunkach odnajdujemy siebie w obliczu Boga. Mówił z wiarą i przekonaniem. W konferencjach przytaczał liczne, bogate w treść fragmenty twórczości polskich poetów i pisarzy. Poruszył serca wiernych. Spowiedź św. była dobra i liczna. Wierni byli wdzięczni kaznodziei, swą wdzięczność wyrazili w gorących słowach podziękowania i spontanicznych brawach.
Chciałbym jeszcze wspomnieć o odpustach parafialnych z racji patrona parafii – św. Wojciecha. Parafia obchodziła odpusty w dniu św. Patrona. Nie przenoszono uroczystości na niedzielę, jak to niekiedy się czyni. Uważałem, że Patron parafii ma prawo do szczególnej czci wiernych. W tym dniu odprawialiśmy pięć Mszy św., w tym jedną dla dzieci. Na pierwszych uroczystościach odpustowych, w roku 1970 i 1971 Słowo Boże wygłosił ks. biskup ordynariusz dr Stefan Bareła. Ludzie dopisali. Kaplica była oblężona.
Od samego początku istnienia parafii, czynił Ksiądz Prałat starania o to, by w dzielnicy Tysiąclecia wybudować świątynię. Czy parafianie upominali się u władz o zezwolenie na budowę, czy też musiał Ksiądz niejako w osamotnieniu dobijać się u władz o takowe pozwolenie?
Mieszkańcy Tysiąclecia byli sprawą budowy kościoła ogromnie zainteresowani. Negatywnym stanowiskiem władz państwowych odnośnie wydania zezwolenia na budowę kościoła, byli rozczarowani i zdenerwowani. Zresztą, do tychże władz pisali coraz częściej i z uporem oczekiwali na pozytywną odpowiedź. Niektórzy ze społeczności parafialnej ponieśli ofiary w postaci tłumaczenia się, dlaczego na podaniach składają swe podpisy, bądź dlaczego w delegacjach udają się do władz w sprawie budowania świątyni. W lutym 1972 roku, ze wszystkich ambon diecezji częstochowskiej został odczytany list pasterski, wyrażający ból tak wiernych jak i duchowieństwa z ks. Biskupem na czele, z tytułu wrogiej polityki państwa wobec sakralnego budownictwa kościołów w diecezji częstochowskiej. Biskup dodał, że nie przestanie dotąd upominać się o nowe kościoły, dopóki tych zezwoleń nie uzyska. Wierni ustawicznie, przy każdej okazji, kierowali pod adresem władz swoje żale i pretensje. Przy każdej okoliczności pytali mnie o możliwość budowy kościoła na Tysiącleciu. Byli rozgoryczeni, bo z nikąd nie słyszeli słowa, rokującego jakąś nadzieję, na budowę własnego obiektu sakralnego.
Nadzieję jednak wlewał w ich serca ks. Proboszcz, który nie ustawał w walce o jakąś, godną człowieka i chrześcijanina, formę duszpasterskiej przestrzeni. Myślał Ksiądz o szybkim oderwaniu się od parafii – matki, by w ten sposób uzyskać całkowitą podmiotowość?
Inspirowana opinią księży i wiernych, także kurii, parafia próbowała kupić jakiś dom na punkt katechetyczny. Nie była to łatwa sprawa, gdyż cały teren parafii był wówczas jednym wielkim placem budowy. Kilkadziesiąt domów prywatnych, rozrzuconych po poboczach osiedla, jeśli nie były zagrożone burzeniem, celem uzyskania nowych terenów pod budowę bloków, to absolutnie nie nadawały się na punkt katechetyczny. Wreszcie zdecydowano się, po długich zresztą naradach, na kupno połowy, dość starego domu, o powierzchni 116 m². Trzeba było iście cyrkowej kombinacji, by wykwaterować dwóch lokatorów, uzyskać odpowiednie, ubezpieczające zaświadczenie, że budynek nie jest zagrożony burzeniem, wreszcie zdobyć pieniądze, sporządzić rejentalny akt kupna – sprzedaży, z hiobowym prawem pierwokupu ze strony prezydium MRN. Transakcji jednak szczęśliwie dokonano dnia 6 lipca 1970 roku. Rozpoczęła się teraz gorączka wyczekiwania, czy jakiś pechowy dzień w ciągu trzech miesięcy terminu ustawowego prawa pierwokupu, nie przyniesie kasandrycznej poczty. W tym samym czasie zamiast jechać na zasłużony urlop zabrałem się z konieczności do fizycznej pracy, by w trybie przyśpieszonym, dokonać koniecznych przeróbek ścian, wymiany drzwi, przeinstalować sanitaria, pomalować bardzo zniszczone: ściany, drzwi i okna, a także od podstaw przerobić oświetlenie łącznie z licznikiem.
Złowrogie przeczucia jednak Księdza nie zawiodły. Władze miejskie zdecydowały się na skorzystanie z prawa pierwokupu!
Okolicznością ułatwiającą prezydium MRN powzięcie tej decyzji, w okresie nader trudnym ekonomicznie, była Huta im. Bolesława Bieruta w Częstochowie. Celem zabezpieczenia pewnych działek, bądź innych nieruchomości dla ludzi wywłaszczanych z terenów potrzebnych pod rozbudowę kombinatu hutniczego, huta wyasygnowała dość dużą kwotę na pierwokupy nieruchomości miasta. W tym, między innymi, kontekście prezydium MRN powzięło decyzję przejęcia nieruchomości przy ul. Chłopickiego nr 36, którą parafia kupiła dla swych celów duszpasterskich. Oprócz wspomnianej wyżej, Prezydium skorzystało z prawa pierwokupu w samym miesiącu wrześniu roku 1970, w sześćdziesięciu wypadkach.
Czy pogodziliście się z tą decyzją?
Wobec decyzji władz miejskich należało zająć szybko zakupiony dom i postawić władze wobec faktu dokonanego. W domu katechetycznym zamieszkałem od razu ze swoim wikariuszem Ks. Kazimierzem Mielczarkiem. Ponieważ Ks. Mielczarek nie miał w dowodzie osobistym zaznaczone, że jest księdzem, zameldowanie uzyskał bez większych trudności. Mnie natomiast, wiedząc że jestem księdzem, nie zameldowano, oświadczając jedynie, że dom przeznaczony jest do rozbiórki. Wojewódzkie władze w odpowiedzi na pismo odwoławcze od tej decyzji, potwierdziły złą wolę władz częstochowskich. Wobec tego zamieszkałem bez zameldowania, zawiadamiając o tym meldunkowe władze miasta. Jednocześnie w kupionym domu, otwarliśmy punkt katechetyczny dla osiedla Tysiąclecia, w którym – mając do dyspozycji jedynie dwie sale lekcyjne – uczyło się dwa tysiące dzieci i młodzieży.
Po całym roku spokojnego nauczania zasad wiary w punkcie katechetycznym, władze nagle przypomniały sobie obiekt i przysłały eksmisję. Wskutek odwoławczego zaskarżenia decyzji, władze lokalowe wyznaczyły rozprawę sądową. Sędzia Stanisław Puchała był orientacji zdecydowanie chrześcijańskiej. Postawił mi kilka pytań. Odpowiedziałem wyczerpująco. W przewodzie sądowym, wobec ławników wykazał, że sprawa jest jasna, że prawo broni oskarżonego tzn. mnie jako proboszcza, że lokal został zajęty jeszcze przed uchyleniem, nawiasem mówiąc bezprawnym, wyłączenia spod gospodarki publicznej.
Jednakże, w roku 1973 władze miejskie przystąpiły do zburzenia domu. Współlokatorzy otrzymali mieszkania zastępcze. Mieszkania zastępczego nie otrzymał ks. K. Mielczarek.
W Wielki Czwartek 1973 roku, zjawił się w naszym punkcie katechetycznym urzędnik gospodarki lokalowej miasta, w towarzystwie dwóch pań, który na wstępie zapytał wikariusza: „Co tu jeszcze ksiądz robi?” Ksiądz Mielczarek odpowiedział spokojnie: „Mieszkam!” W tym czasie wszyscy lokatorzy opuścili już swoje mieszkania. Ksiądz był ostatnim lokatorem. Wyjaśnił owemu urzędnikowi, że w tych mieszkaniach mieszka zupełnie legalnie od trzech lat, a o wyburzeniu budynku nikt go nie informował. Wtedy ów urzędnik o nazwisku Gonera oświadczył, że ksiądz jest zameldowany jako sublokator i nie ma żadnego prawa do pozostawania w budynku. Ksiądz z miejsca zripostował, że doskonale pamięta, co pisał we wniosku meldunkowym i pokazał dowód osobisty, gdzie była mowa o stałym pobycie. Towarzysz Gonera usiłował zabrać dowód, na co ksiądz absolutnie nie pozwolił, wyjaśniając, że zna podstępy władz w dokonywaniu w dowodach poprawek, niezależnie od woli ich posiadacza. Poza tym, dane osobiste można sprawdzić w urzędzie meldunkowym, gdzie ksiądz dokonywał formalności zameldowania. Urzędnik oświadczył wówczas, że w dokumentach księdza Mielczarka są skreślenia. Ksiądz odpowiedział, że o żadnych skreśleniach nie wie. Składając wniosek o zameldowanie, pisał wszystko zgodnie ze stanem faktycznym i dowodem osobistym. Poza tym ksiądz oświadczył – zgodnie z ustaloną linią naszego postępowania – że jego mieszkanie związane jest z salami katechetycznymi, które są dla księdza i parafii miejscem pracy. Jeżeli nie otrzyma mieszkania zastępczego, a przy nim sal katechetycznych o tym samym mniej więcej metrażu w obrębie osiedla, dobrowolnie nie opuści swego mieszkania. Następnie prosił urzędnika o poinformowaniu o takim jego stanowisku odpowiednie władze miasta Częstochowy. Wychodząc wszyscy troje mieli miny niezbyt wesołe. Po tej wizycie przez kilka dni panował spokój.
Względny spokój trwał zaledwie tydzień?
Dokładnie tydzień! W dniu 24 kwietnia zjawił się u ks. Kazimierza Mielczarka – wysoki, uprzejmy pan, który w sposób bardzo delikatny zaczął się dopytywać o nasze trudności. Przedstawił się jako inż. Rzeszewski z „Częstochowianki”. Obiecywał pomoc. Więcej się już nie pokazał. Można było wyczuć, że to podstęp i że jego prezentowane dobre chęci, jak również jego nazwisko są fałszywe. Widzieliśmy później owego pana jak krążył wśród „panów w cywilu”, podczas burzenia budynku.
Jak do tego doszło?
Właściwa akcja burzenia domu rozpoczęła się 7 maja 1973 roku. Siostra nazaretanka Tadea, nasza wspaniała katechetka, prowadząc katechezę rano, o godzinie 8.00, zauważyła ekipę wchodzącą na dach i rozwalającą kominy. Zorientowała się od razu, że to burzenie domu. Posłała dzieci po księdza proboszcza. Natychmiast przybyłem z ks. Kazimierzem, który był ze mną w kaplicy, a potem na śniadaniu. Padał deszcz. Przy budynku próbowano uspokoić nas, tłumacząc, że chodzi tylko o zabezpieczenie drzwi i okien przed okradzeniem. Mnie osobiście zapewniał niejaki Jan Bigosz, inżynier, zastępca prezesa do spraw technicznych Spółdzielni „Nasza Praca”, że chodzi o zwykłe zabezpieczenie stolarki. Gdy to uczynią odjadą, aby więcej dzieciom nie przeszkadzać. Oczywiście, wszystko to było tylko wykrętnym kłamstwem. Przy rozbiórce całością akcji kierował bardzo nieprzyjemny pan – mgr inż. Stanisław Oruba, przybysz spoza Częstochowy, prezes spółdzielni „Nasza praca”. Robotnicy, gdy się zorientowali, że rozbierają budynek, w którym aktualnie dzieci uczą się zasad wiary, poczuli się zupełnie zdeprymowani, podziękowali za pracę i zeszli ze swoich stanowisk.
Przy tym wszystkim jakiś delegat z wydziału oświaty, usiłował przekonywać dzieci i starszych, że budynek jest w stanie zawalenia się i wskazanym jest, aby w celu uniknięcia wypadku, nikt a tym bardziej dzieci, nie przychodził do punktu katechetycznego.
Około godziny 11.00, przybył ponownie do ks. Mielczarka tow. Gonera w towarzystwie Tadeusza Kołka z polityki mieszkaniowej. Pan Kołek dużo nie mówił, niemniej jego uwagi były złośliwe. Gonera przyniósł decyzję na piśmie komentując, że ksiądz wikariusz w drodze łaski otrzymuje jako sublokator mieszkanie przy ulicy Warszawskiej 94 m 16, z poleceniem przeprowadzenia się do 11-go maja. Przyjmując delegację, ks. Mielczarek poprosił telefonicznie o moje przybycie, tłumacząc w międzyczasie przybyłym panom, że sprawa nie jest załatwiona jak należy, że to żadna łaska, że to jest tylko przestępstwo, pod którym pan Gonera, jako kierownik gospodarki lokalowej się podpisuje. W tym czasie byłem w kurii referując przebieg rozwijających się wypadków. Dowiedziawszy się o takiej delegacji drogą telefoniczną, udałem się natychmiast z ks. biskupem Franciszkiem Musielem i ks. Ksawerym Sokołowskim do mieszkania ks. Kazimierza. Nasze przybycie wywołało zupełne zaskoczenie urzędników. Rozmowa nie przyniosła żadnych wyników pozytywnych. Pan Gonera tłumaczył się, że nie podjął jeszcze żadnej decyzji, gdyż całość sprawy zależy od władz wyższej instancji! Ksiądz Mielczarek podjął decyzję, by tego samego dnia zrobić odwołanie, uzasadniając bezpodstawność takiego załatwienia sprawy.
A co z katechezą?
Lekcje religii odbywały się normalnie, przy hałasie rwanych na piętrze drzwi i okien. Młodzież i dzieci na lekcje przychodziły normalnie. Frekwencja zaczęła się poprawiać. O godzinie 18.00, do sali z Najświętszym Sakramentem przyszła grupa mężczyzn z p. Marszałkiem, kierownikiem do spraw wewnętrznych na czele. Jeden z uczniów Marek Nowak robił zdjęcia kaplicy, kolegów i bocznych ścian domu bez okien i drzwi. Po lekcji, gdy wracał do domu dwóch panów zabrało go na posterunek milicji, odebrano mu aparat, zdjęcia wywołano, a jego samego przesłuchiwano. Marek zachował się godnie. Następnego dnia wezwano jego ojca. Zdjęć jednakże nie zwrócono.
Wieczorem, o godzinie 19.00, w punkcie katechetycznym odbyły się wywiadówki z rodzicami klas drugich. Rodzice byli wstrząśnięci faktem burzenia budynku, w którym uczą się dzieci. Były głośne komentarze na temat ordynarnego stosunku władz miejskich do ludzi wierzących na Tysiącleciu. W tym czasie wokół budynku było bardzo wielu niezidentyfikowanych panów, którzy swym zachowaniem zdradzali, kim właściwie są. Całością akcji kierował niejaki p. Wilczek.
Opowiadano mi, że pewna kobieta sprzedająca na ruchomym wózku chleb, zainicjowała modlitewną akcję w newralgicznym punkcie dzielnicy. Ludzie modlili się, a potem organizowali się do skutecznej obrony punktu katechetycznego. Miało to ważne znaczenie nie tylko propagandowe, lecz nade wszystko ideowe. Walka o punkt katechetyczny wyszła niejako na zewnątrz. Mieszkańcy Częstochowy stawali się coraz bardziej solidarni z wiernymi parafii. Czyż nie tak?
W dniu 8-go maja, od godziny 4.00 rano byłem na dyżurze przy naszym punkcie katechetycznym. Ks. Kazimierz wypoczywał przy ul. Kilińskiego nr 8. Bardzo wcześnie rano przyjechał jakiś człowiek, nawet dość sympatyczny i zdziwił się, że ksiądz już czuwa. Przedstawił się, że jest z milicji, prosząc o scharakteryzowanie całej sprawy. Oczywiście, uczyniłem to zgodnie z prawdą. W tym właśnie momencie widzę jak Teresa Sosnowska z parafii św. Rodziny, uczestniczka nabożeństw w kaplicy św. Wojciecha, zbliża się do punktu ciągnąc za sobą wózek wypełniony jakimiś przedmiotami. Nie zważając na to, że właśnie rozmawiam z funkcjonariuszem MO, odzywa się do mnie w te słowa: „Proszę księdza Proboszcza, mam te świętości, wiozę je z domu. Gdzie je mam ustawić? Przecież, na litość Boską, trzeba bronić domu!”. Rozmawiając z owym panem udaję, że nie słyszę. „Już wiem, tam się ustawię” – dopowiedziała sobie sama. Co za refleks ma ta Tereska? – pomyślałem sobie. Rzeczywiście pociągnęła wózek przed główne wejście Wyższej Szkoły Pedagogicznej i na szerokim trotuarze rozwinęła dywan pokojowy, na specjalnych taboretach ustawiła obraz Matki Bożej Częstochowskiej, zapaliła dwie świece i zaczęła głośno śpiewać: „My chcemy Boga....”. Oczywiście, nie trzeba było długo czekać na zbiorowisko ludzi. Zatrzymały się tramwaje i inne pojazdy mechaniczne. Ludzie śpiewali razem z nią „Kiedy ranne wstają zorze”. Widzi pan – mówię do funkcjonariusza MO – ludzie sami się mobilizują do modlitwy! Co pan na to? Wzruszył ramionami i poszedł. Za pół godziny podjechała czarna Wołga, wyszli z niej dwaj panowie i oświadczyli Teresie, że na życzenie ks. Biskupa podwiozą ją do kurii. Następnie podjechał samochód marki Nysa, do którego spakowano owe „świętości” i zawieziono razem z Sosnowską na Komendę MO, przy ul. Parkowej. Teresę Sosnowską na posterunku trzymano przez kilka dni. Pytano ją ustawicznie, kto jej kazał w ten sposób ustawić ołtarzyk i publiczne się modlić? Milicji chodziło o to, by powiedziała, że ks. Słomian. W ten sposób szukano na mnie przysłowiowego „haka”. Już wcześniej obiegła parafię wieść czy plotka, tego nie wiem, że mogę być porwany. Śledztwo skończyło się dopiero wtedy, gdy zdenerwowana Teresa zaczęła krzyczeć, że to milicja kazała jej tak postąpić. Poczytano ją za nerwowo chorą i wywieziono na kilka miesięcy do szpitala psychiatrycznego w Lublińcu. Po powrocie ze szpitala nie chciała nic mówić na temat swego odosobnienia.
No tak, ale to dopiero był początek represji! Póki co, dzielnie broniliście domu katechetycznego, jak najdroższego skarbu, który należy ochronić przed złodziejami. Tę prawdziwą historię należy ocalić od zapomnienia.
Myślę, drogi księże Stanisławie, że ta rozmowa, którą publikujemy ma ten cel osiągnąć. Pamięć ludzka jest ulotna. Wielu ludzi, świadków tamtych zmagań w obronie punktu katechetycznego już nie żyje. Współczesna młodzież nie rozumie tamtych czasów, tamtych codziennych trudności. Niestety, nie zawsze i dla wszystkich, historia jest nauczycielką życia!
Powracając jednak do głównego wątku naszej rozmowy, należy stwierdzić, ze działania represyjne władz miejskich rzeczywiście się rozwinęły po wydarzeniach, jakie miały miejsce przed gmachem WSP. Następnego dnia wyłączono światło w domu katechetycznym przez wykręcenie korków. Ksiądz Mielczarek interweniował u inż. Jana Bigosza, który obiecał je włączyć, ale poufnie i perfidnie nakazywał zniszczenie instalacji świetlnej. Korki dyskretnie wkręcaliśmy sami po odejściu robotników z placu burzenia. Pod pretekstem zabierania okien i drzwi, wyrwanych ze ścian zaczęto zrywać parkiet. Przeszkadzało to ogromnie w prowadzeniu katechez, które trwały normalnie. Inżynier Jan Bigosz nakazał robotnikom jak najszybszą rozbiórkę domu katechetycznego, jednak robotnicy widząc bezprawie, protestowali, tłumacząc inżynierowi, że nie wolno burzyć domu bez wykwaterowania lokatorów, że to jest sprzeczne z normami bezpieczeństwa. O godzinie 14.00 przyszedł do punktu katechetycznego niejaki Ryszard Błaszczyk, przedstawiając się, że jest inżynierem architektem. Ks. Kazimierzowi Mielczarkowi wręczył pismo nakazujące natychmiastowe opuszczenie mieszkania. W przeciwnym razie, ostrzegł, zostaną zastosowane wobec księdza sankcje karne. W piśmie obarczono ks. Kazimierza odpowiedzialnością za narażanie dzieci na niebezpieczeństwo kalectwa bądź śmierci. Pan dobrze wie – oświadczył rezolutnie ks. Mielczarek – kto ponosi odpowiedzialność za wywołany stan rzeczy. Z tym samym pismem przyszedł ów architekt do mnie, prosząc o natychmiastową interwencję. Wytknąłem mu przy okazji brak praworządności socjalistycznej, perfidną politykę wobec ludzi wierzących oraz kłamstwa Jana Bigosza, który jest przykładem tego, że mając dyplom inżyniera, można być tym samym dyplomowanym kłamcą.
Zaraz po południu ks. Janusz Struski sfotografował dokładnie burzony budynek, na oczach „spacerujących panów”, którzy nie mieli jednak odwagi podejść do księdza i zabrać mu aparat, jak to czynili wobec innych. Tego samego dnia od godziny 19.00 rozpoczęła się adoracja i czuwanie wiernych z Tysiąclecia, które trwało już kolejną noc. Ludzie śpiewali suplikacje, pieśni wielkopostne. Była to najbardziej przeżywana modlitwa przez wiernych Tysiąclecia, a zarazem wielkie rekolekcje. Na wieczorne nabożeństwo przyszło bardzo wielu wiernych. Wygłosiłem kazanie i zarządziłem ekspiację za tych wszystkich, którzy odważyli się na burzenie domu katechetycznego, wskazując jednocześnie, że do dewastacji domu przystąpili przecież synowie matek chrześcijańskich. Stąd zachęta do serdecznej modlitwy za tych, którzy dzisiaj umieją Kościołowi tyle szkody wyrządzić. Ks. Janusz Struski przewodniczył adoracji nocnej. Od rana przybywają nowi uczestnicy akcji modlitewnej. Uczestniczą we Mszy św., spowiadają się i przystępują do Komunii św. Katechezy są prowadzone dalej, zupełnie normalnie. Gdy na piętrze brygada rozpoczęła pracę zrywania podłogi, uczące się dzieci natychmiast zaczęły pisać listy do robotników, których treść była następująca: „Panowie, prosimy was, wy też macie dzieci, pozwólcie się nam uczyć religii. Panowie, przestańcie burzyć nasz dom katechetyczny. Pamiętajcie, że jesteście katolikami. Tak was wychowały wasze matki. Rodacy, przestańcie burzyć, przecież jesteście Polakami”.
W godzinach rannych został zabrany na komendę MO uczeń klasy ósmej Jan Bartocha i jego ojciec. Żona obeszła wszystkie komisariaty, wszędzie mówiono jej, że takich panów nie ma. Okazało się, że zabrano ich z ulicy za to, że robili zdjęcia rozbieranego domu. Zdjęcia, jak we wszystkich innych podobnych wypadkach, wywołano i zabrano.
Wieczorem nabożeństwo majowe. Adoracje już teraz zupełnie spontanicznie trwają przez całą noc. Grupy wiernych wymieniają się.
Czy księża z sąsiednich parafii solidaryzowali się z wami w tych trudnych chwilach?
Na to pytanie dość trudno mi odpowiedzieć. Wierni stawiali nam niespokojne pytania: „Dlaczego księża są sami? Dlaczego nie przybywają księża z miasta na modlitwy i czuwania? Dlaczego nikt nie przychodzi z kurii lub z Jasnej Góry, aby się solidaryzować z nami?” Tłumaczyłem, że Kuria Diecezjalna jest na bieżąco o wszystkim informowana i z bólem przeżywa nasze trudności. Mówiłem także, że kuria jest w stałym kontakcie z parafią, prowadzi rozmowy z władzami administracyjnymi, a księża częstochowscy normalnie pracują, modlą się w naszej intencji i do modlitw zachęcają swoich wiernych.
Po południu odwiedził nas ks. biskup Franciszek Musiel, jadąc do pewnej parafii na zakończenie misji. Bardzo nas to ucieszyło. Ludzi także. A jednak – mówili między sobą – księża pamiętają o nas! Ks. Biskup nie jeden jeszcze raz przybywał do nas, by być z nami w decydujących dla istnienia parafii chwilach.
Przeglądając parafialną kronikę dowiedziałem się, że w dniu 9-tego maja udała się do Prezydium Miejskiej Rady Narodowej delegacja parafian w liczbie około 70 osób. W prezydium delegacji nie przyjęto. Delegacja udała się więc do domu partii. W komitecie partii zdenerwowanie i konsternacja. Interwencja telefoniczna do prezydium spowodowała, że dwaj urzędnicy: Zalas i Marszałek przyszli do komitetu partii i całą delegację oficjalnie przeprowadzono z powrotem do prezydium. Z delegacji parafialnej wybrano kilka osób, by z nimi tylko rozmawiać. Reszta czekała w hollu prezydium. Rozmowa ograniczyła się tylko do straszenia i oskarżenia ks. Słomiana o przestępstwo.
W rozmowach nigdzie nie mówiono ks. Słomian lecz tylko Słomian. W zakładach i szkołach organizowano specjalne apele tłumacząc i prosząc, aby ludzie nie przychodzili do punktu katechetycznego i nie bronili budynku, bo to nie ma sensu. Wszystkim zamieszkałym na Tysiącleciu wstrzymano urlopy. Ciągle dało się słyszeć o organizowanych naradach i zebraniach. W zakładach pracy zabierano ludzi na przesłuchania. Dziewiątego maja zabrano z zakładu pracy p. Ślusarczyka i straszono go odebraniem mu mieszkania, jak również konsekwencjami rodzinnymi. Twierdzono, że jego żona będąc w prezydium za dużo sobie pozwalała i że on jako jej mąż musi jej buzię „ukrócić”.
Odpowiedzią waszą na te histeryczne ataki lokalnej władzy była modlitwa?
Tak, modlono się przy burzonym budynku bez przerwy. Wieczorem 9 maja nabożeństwo majowe odbyło się z udziałem około 350 osób. Po nabożeństwie mieliśmy całonocną adorację. Rano przybyli na plac burzonego obiektu nowe grupy ludzi, którzy wymieniają zmęczonych nocnym czuwaniem. Po Mszy św. rannej, dzieci rozpoczynają normalne zajęcia katechetyczne. Wszystkich ogarnia zdziwienie, że prace rozbiórkowe zostały wstrzymane.
Czy, aby na pewno?
Okazało się, że brygada nie podjęła pracy. Dopiero około południa, 10 maja, pojawiło się kilku nowych robotników, którzy pod pretekstem sprzątania zaczęli pracę rozbiórkową. Robili to z wielką niechęcią i bez przekonania. Przynaglenia ze strony Bigosza i Oruby nie ustawały. Obecni kaplicy katechetycznej ludzie prosili o zaniechanie prac rozbiórkowych. Tow. Bigosz przyrzekł ludziom zaprzestanie prac, ale po cichu nakazał pracownikom stanowcze prace rozbiórkowe. Poinformowali nas o tym sami robotnicy, którzy przyrzekli nam, że jutro do pracy nie przyjdą.
Czy ks. biskup Bareła interweniował w tej sprawie?
Kilkanaście minut przed południem, 11 maja, zostałem poproszony do kurii na zebranie księży dziekanów. Ks. biskup ordynariusz Stefan Bareła zapytał mnie przy wszystkich, co się dzieje z parafialną kaplicą? Odpowiedziałem, że jest systematycznie burzona. Ks. Biskup przerwał konferencję dziekanów, stwierdzając, że jego miejsce jest teraz przy burzonym budynku kaplicy. Pojawił się tam za kilkanaście minut, w towarzystwie obu księży biskupów pomocniczych. Przybyli także wszyscy księża dziekani, biorący udział w zebraniu księży dziekanów w kurii diecezjalnej. Wszyscy byli wstrząśnięci ruiną domu.
Kilkanaście minut wcześniej wierni w bardzo ostrej formie rozmawiali z architektem Ryszardem Błaszczykiem, żądając, aby ktoś z prezydium przyjechał i przekonał się jak właściwie wygląda sprawa. Pan Błaszczyk zatelefonował do odpowiednich swych przełożonych, lecz nikt z przedstawicieli władz nie zjawił się.
Księża dziekani z księdzem Biskupem na czele, odmówili „Anioł Pański”, odśpiewali „Pod Twoją obronę” i „Święty Boże”. Obecność księży biskupów i dziekanów była bardzo owocna. Podniosła wszystkich ludzi na duchu. Wierny lud Tysiąclecia przekonał się, że nie jest sam.
Z pewnością inwigilacja służb specjalnych po tej szczególnej wizycie się nasiliła?
Oczywiście, zaraz po wizycie ks. Biskupa ordynariusza przyjechała „Wołga” z trzema osobami. Długo obserwowano budynek mocno już „oskalpowany” i zebranych obok budynku ludzi. Zapytani przez ludzi kim są, odpowiedzieli, że są inżynierami z hydrobudowy. Było to kłamstwo. Ta sama Wołga SF 3253, podobnie jak i jasna Warszawa SF 3252 jeszcze wiele razy pojawiały się w pobliżu budynku z obserwującymi panami. Łatwo ich było rozpoznać, bo byli to przeważnie: poważni, smutni, spacerujący zawsze po dwóch mężczyźni. Udając, że czytają gazetę, bacznie obserwowali ludzi czuwających przy kaplicy katechetycznej i po dyżurze udających się do własnych mieszkań. Dowiadywali się w ten sposób o adresie czuwających, by potem wezwać ich na komisariat MO w celu przesłuchania i zastraszenia. Także w szkołach średnich młodzież z Tysiąclecia była przez niektórych nauczycieli zastraszana. Szczególnie wyróżniło się w tym Liceum Ogólnokształcące im. Władysława Broniewskiego.
Powracając do głównego wątku rozmowy, pragnę zapytać, co działo się po tej, tak ważnej dla wiernych Tysiąclecia wizycie księży biskupów i dziekanów?
Wiadomość o tej wizycie rozeszła się lotem błyskawicy. W godzinach popołudniowych przybywali spontanicznie wierni z całej parafii i nie tylko, aby zobaczyć jak wygląda sytuacja. Atmosfera wyraźnie stawała się napięta. Ludzie nie kryli swego oburzenia i niechęci do komunistycznych władz.
O godzinie 20.00 odbyło się nabożeństwo majowe z bardzo licznym udziałem wiernych. Ludzie stali w salkach katechetycznych, na korytarzach i na zewnątrz budynku. Wszyscy śpiewali dobitnie i z wiarą litanię do Matki Bożej, formułując przy końcu nabożeństwa prośby, aby Maryja wyprosiła u swego Syna pomoc niezbędną, w tych dniach próby naszej wiary. Po nabożeństwie rozpoczęła się nocna adoracja. Ludzi jeszcze więcej niż na nabożeństwie. Sam się dziwiłem, jak potrafili pięknie w takim ogromnym stłoczeniu się modlić.
Następnego dnia rano było spokojnie. Tajnej milicji jakby nieco mniej. Niektórzy z ludzi są już zmęczeni. Wcześnie rano Wołga z prezydium SP 1900 przejechała wolno obok budynku. Dzieci przyszły na lekcje normalnie. Kilku zupełnie nowych robotników krzątało się po piętrze dyskretnie rozbierając dach. Znowu awantura o światło. Robotnicy stwierdzili, że tow. Bigosz wykręcił korki i zabrał je ze sobą. Po pewnym czasie w skutek interwencji księdza i ludzi, korki wkręcono z powrotem. Było bardzo chłodno. Padał rzęsisty deszcz. Ks. Kazimierz Mielczarek obawiał się, czy nie zacznie przeciekać do jego mieszkania, gdyż nad jego mieszkaniem dachu już nie było.
Wieczorem odbyło się nabożeństwo majowe. Ludzi było wyjątkowo dużo. Przynieśli ze sobą świece. Widok przyległego do burzonego domu placu był wymowny. Plac i ogród tonęły w świetle świec. Nabożeństwo trwało do godziny 23.00. Adoracja trwała całą noc. Panie przyniosły herbatę i robiły kanapki. Ludzie powtarzali między sobą: „Tak było w pierwszych wiekach chrześcijaństwa. Oto postęp, który cofnął nas o 1700 lat wstecz”.
Dnia 12 maja była kolejna awantura. Do nowego wykopu pod nowy dom w nocy wdarła się woda z rury wodociągowej. Prawdopodobnie słabo ją zabezpieczono. Gdy ciśnienie wody wzrosło, prowizoryczny korek musiał ustąpić. Zalanie wodą wykopu wzbudziło powszechny śmiech. Oczywiście, nie zapomniano posądzić nas o sabotaż. O sabotażu będzie mówił sam przewodniczący Prezydium MRN. K. Spałek do przyjętej przez niego ośmioosobowej delegacji.
W dniu 13 maja, w niedzielę na prymarię o godzinie 7.00 przyszło niewielu ludzi, ale już na Mszy św. o godzinie 11.00 było ich bardzo wielu. Podobnie było na Mszy św. o godz. 12.00. Wieczór tej niedzieli sprawił nam prawdziwą niespodziankę. To już była prawdziwa manifestacja wiernych. Wielu z wiernych podszeptuje, że jutro może być bardzo ciężki dzień. Przy okazji dowiadujemy się, że jednym z obserwujących nas jest Janusz Krzemiński, który miał być swego czasu nauczycielem.
Dnia 14 maja spora grupa wiernych czuwała przy punkcie. Patrzyliśmy na przejeżdżające obok bronionego punktu katechetycznego tramwaje, które od jakiegoś czasu mocno zwalniały bieg. Ludzie przyjaźnie kiwali nam rękami. Czuło się solidarność miasta z nami. Tego ranka we Mszy św. o godz. 7.00 uczestniczyło około 100 osób. Podczas jej trwania tow. Jan Bigosz próbował oderwać deski od drugich drzwi prowadzących na piętro. Ludzie mocno interweniowali, prosząc, aby te drzwi zostawił w spokoju. Jan Bigosz zachowywał się wyzywająco i bardzo niegrzecznie. Nie ustąpił. Pani Zasępowa popchnięta przez niego padła na ziemię. Ludzie byli mocno zdenerwowani. Zanosiło się na wielką awanturę. Bigosz widząc to odjechał.
O godzinie 9.00 odwiedził nasz punkt katechetyczny ks. biskup Franciszek Musiel z niemieckim gościem, biskupem Hengsbachem z Essen. Niemieckiemu biskupowi towarzyszył polski ksiądz, pracujący wśród Polaków w RFN. Goście byli przerażeni wszystkim, co na miejscu zobaczyli. Takiej sytuacji, jaką zastali nie umieli zrozumieć.
Po południu było wyjątkowo spokojnie. Ludzie pisali na murach: „Chcemy wolności religijnej w Polsce. Chcemy mieć własny kościół na Tysiącleciu. Wyznajemy naszą wiarę.”
W dniu 15 maja do pracy nikt z robotników nie przyszedł. Jak się dowiedzieliśmy była to ich cicha zmowa. Było bardzo zimno, padał deszcz. Czteroosobowa delegacja udała się do Warszawy. W Urzędzie do Spraw Wyznań delegację przyjął minister Mereker. Był ogromnie zdenerwowany. Co chwilę odwoływano go do telefonu. Na pożegnanie powiedział, że od kilku dni ma dość tej częstochowskiej kaplicy na Tysiącleciu. Delegacja była w tym dniu także u ks. prymasa Stefana kardynała Wyszyńskiego.
Widząc, co się dzieje, władze miejskie z pewnością chciały jakoś wyjść z tego niekorzystnego dla siebie impasu?
W dniu 11 maja zgłosił się do mnie Władysław Michniowski, artysta malarz i zaproponował, abym na własną rękę zgłosił się do prezydium i pertraktował z władzami odnośnie zastępczego, tak mieszkania jak i punktu katechetycznego. Do takich wniosków doszedł po rozmowie z wiceprzewodniczącym MRN. Odpowiedziałem bardzo spokojnie, że w tej sytuacji rozmowa tego rodzaju należy wyłącznie do gestii kurii.
Do punktu katechetycznego przybył dyrektor wydziału architektury p. Drews. Po krótkiej wymianie zdań, dyr. Drews stwierdził, że władze szukają prawnego załatwienia sprawy. Przez cały dzień gromadziło się bardzo dużo ludzi. Lekcje odbywały się normalnie. W godzinach popołudniowych zjawił się w punkcie niejaki Dobosz, członek komitetu miejskiego partii. Doszło do ostrej rozmowy między nim a ludźmi. Ks. Mielczarek przerywając tę kłótnię zaprosił gościa do swego mieszkania, który natychmiast obejrzał warunki nauczania i mieszkania księdza. Był przerażony tym, co zobaczył. Ks. Kazimierz uzupełnił jego niedostateczne informacje w sprawie liczby dzieci uczęszczających na lekcje religii. Uczęszczało, nie jak twierdziły władze 700, lecz 3000 dzieci i młodzieży. Na dowód tego ks. Kazimierz Mielczarek pokazał dzienniki katechetyczne, uzasadniając w ten sposób podaną przez siebie liczbę katechizowanych, zgodną z faktycznym stanem nauczania religii w burzonym punkcie katechetycznym. Wzruszony towarzysz, odchodząc martwił się tym, że w wypadku większego deszczu dzieci i księdza. Potwierdził to ksiądz Kazimierz dodając, że nikt z nas dachu nie rozbierał. Po wyjściu z punktu katechetycznego, tow. Dobosz nie chciał już rozmawiać z ludźmi.
Często delegaci prezydium MRN odwiedzali punkt katechetyczny i obserwowali nastroje ludzi. Tym razem przybył ponownie dyr. Drews, w towarzystwie znanego nam już z poprzedniej wizyty Ryszarda Błaszczyka. Ten ostatni był ogromnie zdenerwowany. Zachowywał się lekceważąco.
Około godziny 17.00 przyjechał korespondent z tygodnika „Perspektywy”, dziennikarz o nazwisku Masłoń. Wypytywał o różne szczegóły, dotyczące punktu, ilości dzieci uczęszczających na lekcje religii i zameldowania ks. Mielczarka. Swoją obecność usprawiedliwiał tym, że Warszawa zleciła pełne zreferowanie rozwijających się wypadków i przekazanie do odpowiednich władz. Obiecał przyjść z tekstem za dwa dni. Niestety, więcej go już nie widzieliśmy.
O ile wiem, zamiast spodziewanych rozwiązań, które wychodziłyby naprzeciw społeczności wiernych, następowały nowe represje.
Następnego dnia rano odcięto nam energię elektryczną. Wszelkie interwencje okazały się bezskuteczne. Wieczorem o godzinie 20.00 odbyła się tak zwana „Godzina modlitw kapłańskich”, której przewodniczył ks. Teodor Wiśniowski z Kiedrzyna. Modlitwy odbyły się przy świecach woskowych i lampach naftowych. Było dużo ludzi. Zimno.
Dzień 16 maja był bardzo chłodny, ale słoneczny. Otrzymałem pismo z urzędu energetycznego o zupełnym odcięciu światła z uzasadnieniem, że budynek jest w stanie „zawalenia” i grozi niebezpieczeństwem porażenia obecnych tam ludzi. Fundamenty budynku były jeszcze nietknięte i żadna ze ścian zasadniczych domu nie była naruszona. Uzasadnienie było więc tendencyjne.
We wszystkich szkołach podstawowych na Tysiącleciu i niektórych innych w Częstochowie, odbywały się specjalne apele, podczas których dyrekcje, niby troszcząc się o pełne bezpieczeństwo dzieci i młodzieży, zabraniały im przychodzić na tzw. „plac budowy”, przy ul. Chłopickiego nr 36. Tłumaczono uczniom, że teren zagrożony, bo prawdopodobnie wykopano niewypały z czasów II wojny światowej. Wszyscy uczniowie dobrze wiedzieli o co chodzi.
Wciąż wzywano wiernych na milicyjne przesłuchania, m.in. Mariana Fuławkę z ulicy Księżycowej nr 15, którego wypytywano o jedną z aktywnych pań, jasną blondynkę. Owa blondynka dowiedziawszy się, że o nią pytano kilkakrotnie, pobiegła do fryzjera i stała się brunetką. Pan Krzysztof Miller przez sześć razy był wzywany na przesłuchanie. Zabrali go nawet jako kierowcę z miejskiego autobusu. Pytali, dlaczego przychodzi do punktu, dlaczego przyniósł akumulator samochodowy i oświetlił punkt, gdy odcięto energię elektryczną. Raz zabrano go tylko dlatego, że podwiózł mnie do mieszkania, na ulicę Kilińskiego. Kolejne spotkania miał przy stoliczkach częstochowskich restauracji. Kilka razy proponowano mu współpracę. Stanowczo odmówił! Na przesłuchanie zawieziono schorowanego pana Czerwińskiego, który ustalał rozmowę z posłem. Do niektórych mieszkań naszych wiernych przychodzili funkcjonariusze MO z żądaniem wytłumaczenia się, dlaczego brali udział w delegacjach. Straszyli ich represjami. Na przesłuchanie zabrano panią Kostę z ul. Worcella. Zachowała się godnie, tak jak przystało na dobrą katoliczkę. Straszyli ją, że córka w szkole średniej będzie miała rozmaite trudności.
Mieszkańcy Tysiąclecia nie dawali jednak za wygraną. Delegacje parafian odwiedzały kolejnych prominentów, spotykając się najczęściej z ich butą i lekceważeniem. Ale dla tak ważnej sprawy warto się było poświęcać. Oni to dobrze rozumieli!
W dniu 17 maja jedna z pań była w Katowicach. Chciała rozmawiać z wojewodą Jerzym Ziętkiem. Okazało się to niemożliwe. Skierowano ją do pokoju kierownika ds. wyznań. Rozmowa była bardzo niesympatyczna. Dyrektor Łata powiedział jej, by Częstochowa sama załatwiła tak nieprzyjemną dla nich sprawę.
Podekscytowani rozwojem sytuacji wierni udają się więc do przewodniczącego MRN. W rozmowie zarzucono nielegalność parafii. Padły oskarżenia pod adresem ks. Kazimierza, jako nielegalnie mieszkającym studencie, o pobiciu robotników pracujących przy rozbiórce. Delegacja wysunęła dość kategorycznie propozycję przydzielenia na punkt katechetyczny parteru domu przy ulicy Generała Zajączka nr 13. Przewodniczący zmitygowany obiecał, że w ciągu 24 godzin da odpowiedź. W godzinę później milicja dokonała opisu i sfotografowania wspomnianego domu. Jakiś nieznany człowiek tłumaczył lokatorom mieszkającym w domu przy ul. Gen. Zajączka, aby nie wyprowadzali się z domu.
Wieczór upłynął dość spokojnie. Wierni oblepili mury domu licznymi świecami, ustawili je nawet na szczytowych ścianach po zdjętym dachu. Dom płonął jak bożonarodzeniowa choinka. Oprócz tego bardzo wielu ludzi było na placu ze świecami w ręku. W śpiewanej pieśni na słowa „My chcemy Boga”, wierni podnosili świece do góry. Zatrzymywały się tramwaje i pojazdy mechaniczne na ulicy Zawadzkiego. Ludzie zatrzymywali się na trotuarach. Widok rzeczywiście manifestacyjny. W czasie kazania prostowałem błędne dane o punkcie katechetycznym, o zameldowaniu „studenta”, oraz o fakcie naszego pobytu w punkcie i o naszych, zgodnie z praworządnością socjalistyczną, żądaniach.
Następnego dnia, wierni czuwający kilka dni i nocy poczuli się już zmęczeni i zdenerwowani. Sami prosili nas o jakieś wyjście z sytuacji. Sytuacja nadarzyła się sama. Przeczytaliśmy w prasie o spotkaniu poselskim w urzędzie miejskim. Przed godziną 18.00 wierni wybrali się więc na owo spotkanie, zastając jedynie posła Solucha, bo poseł Zabłocki, zapowiadający swą obecność w Częstochowie, nie przyjechał. Okazało się, że spotkanie dotyczyło Służby Zdrowia. Część ludzi zdezorientowana tym programem spotkania opuściła salę. Reszta dotrwała jednak do końca. Na zakończenie spotkania poselskiego, wierni Tysiąclecia całą grupą podeszli do posła Solucha i przewodniczącego MRN Spałka. Rozpoczęła się bardzo burzliwa dyskusja, właściwie kłótnia. Poseł Soluch oświadczył w końcu, że jest głodny i musi iść na kolację. Spałek nie miał żadnych argumentów na usprawiedliwienie wydarzeń, jakie miały miejsce przy ulicy Chłopickiego nr 36. Mocno zdenerwowany oskarżył ks. Biskupa, kurię i mnie osobiście o przyczynę całej tej awantury na Tysiącleciu. W gmachu Urzędu Miejskiego wyłączono światło, by zmusić interwentów do wyjścia. Ludzie opuszczając gmach oświadczyli: „Sprawa Tysiąclecia jest naszą własną sprawą. Bez względu na konsekwencje musimy ją załatwić”. Wracając na Tysiąclecie byli zawiedzeni i zdenerwowani. „Nie ma z kim rozmawiać” - mówili między sobą. Ilekroć delegacja Tysiąclecia udawała się do prezydium MRN, tylekroć przed gmachem ustawiały się wozy milicyjne, wewnątrz zaś było sporo milicji mundurowej i tajnej.
Dzień 19 maja upłynął raczej pod znakiem spokoju. Niemniej wszyscy pytali mnie, co robić dalej. Aktywniejszym z czuwających, bądź bardziej wyczerpanym fizycznie czy też psychicznie, należało dyskretnie tłumaczyć, że czuwamy, modlimy się i bronimy naszej słusznej sprawy do końca. Niejaki Udałek z ulicy Zawadzkiego nr 76, będący mocno w stanie nietrzeźwym, w sposób podejrzany starał się werbować nowych ludzi do delegacji. Ludzie jednak byli bardzo ostrożni. Od razu zgłaszali się do nas księży o identyfikację nieznanych im osób.
W dniu 20 maja wypadła niedziela. Było ciepło i słonecznie. Na Mszach świętych, tak w kaplicy św. Wojciecha jak i na Tysiącleciu odczytaliśmy list ks. Biskupa ordynariusza, dotyczący spraw Tysiąclecia i innych trudności diecezjalnych. List ten wyjaśnił bardzo wiele spraw. Był ogromnie na czasie. Ludzie wysłuchali go z wielkim przejęciem. Z dodatkowymi pytaniami zgłaszali się do nas, prosząc o odpowiedzi. Po południu było zupełnie spokojnie. Tylko jeden wóz milicyjny z dwoma milicjantami, przez jakiś czas nas obserwował i robił zdjęcia.
W poniedziałek 21 maja, po Mszy św. rannej, kilka osób pojechało do Katowic. Delegacja miała zamiar rozmawiać z samym wojewodą. W Katowicach przyjął ich jedynie poseł Stachoń, który przyrzekł interwencję. Obiecał przyjechać na miejsce. Obietnicy jednak nie spełnił. Tego samego dnia pojechała zupełnie spontanicznie druga delegacja do Urzędu do Spraw Wyznań w Katowicach. Kierownik wydziału Łata uspokajał delegację i obiecywał załatwienie sprawy. Do Katowic, do Urzędu Wojewódzkiego, udał się także ks. Biskup Franciszek Musiel. Wszyscy mieliśmy nadzieję, że uda mu się coś dla Tysiąclecia załatwić. Przyjechał rozczarowany.
Jeden z wiernych, pan Czerwiński ustalił spotkanie z posłem Soluchem na wtorek 22 maja, na godzinę 17.00. Blisko 60 osób udało na spotkanie z posłem. Poseł nie chciał rozmawiać ze wszystkimi. Rozmawiał tylko z jednym obywatelem Czerwińskim. Po kilku minutach jeszcze kilka osób siłą weszło do gabinetu posła. Ten spokojnie wysłuchał skargi delegatów. Obiecał dać konkretną odpowiedź. Po korytarzu pośród czekających kręciło się kilku nieznanych panów, robiących zdjęcia.
Księże Stanisławie, co tu dużo mówić, ludzie załamywali się widząc nieskuteczność swych działań!
Pozostało więc to, co zawsze... Podtrzymywać ludzi na duchu!
Wieczorne nabożeństwo prowadził ks. Janusz Struski. Do zebranych ludzi bardzo pięknie przemówił. Podniósł ich na duchu. Wskazał na potrzebę pełnej służby Kościołowi i ojczyźnie. Wyraził przekonanie, że obecność wiernych w zagrożonym punkcie katechetycznym, by czuwać i modlić się, jest najlepszą służbą Bogu, a także ojczyźnie, bo podczas katechezy rodzi się przecież obywatel prawego serca, obywatel, który lepiej będzie spełniał swoje obowiązki i piękniej służył swemu bliźniemu. Takie są Boże racje i społeczne racje punktów katechetycznych. Dlatego obrońcy domu katechetycznego służą dobrej sprawie. Rzeczywiście, ks. Janusz przemówił wszystkim do serc i umysłów. Ludzie popłakali się ze wzruszenia. Na modlitwę i czuwanie przychodziły coraz częściej, w zależności od pogody, matki z małymi dziećmi. Ci, którzy przyjść nie mogli, przysyłali za pośrednictwem innych: kawę, kanapki, ciasta i cukierki.
Ksiądz Prałat wierzył głęboko, że uda się jednak wywalczyć miejsce dla Boga. Tam, skąd ludzi wypraszano i zastraszano, pojawiał się Ksiądz i z wrodzoną sobie swadą podejmował palące problemy. Tak było chociażby w przypadku wizyty u wojewody Jerzego Ziętka!
Użyłem fortelu. Napisałem pismo do Gen. Jerzego Ziętka, wojewody katowickiego: „Ja niżej podpisany, bardzo uprzejmie proszę o przyjęcie mnie w sprawie omówienia przyczyn skłócenia społeczności w dzielnicy Tysiąclecia w Częstochowie. Z głębokim szacunkiem dla Pana Generała i Wojewody całego Śląska. Józef Słomian”. Dwa dni później otrzymałem pismo następującej treści: „Sekretariat Generała i Wojewody przyjmie Pana w tym a tym dniu, o godzinie 10.00”.
Pojechałem do Katowic w umówionym dniu. W sekretariacie wojewody zapytano mnie: „A pan, do kogo, do wojewody? Nie ma go!” – stwierdzono lakonicznie. Jest! – odpowiedziałem. „Wiem, co panu mówię”, stwierdziła stanowczo i mało grzecznie sekretarka. „A ja wiem, że jest!” Pokazuję zaproszenie. „Proszę poczekać!” Za chwilę ta sami pani mówi: „Proszę wejść”. Duży obszerny gabinet. Na biurku kilka aparatów telefonicznych. Wchodząc powiedziałem: „Dzień dobry, Panie Generale!” Kiwnął tylko głową. „Nasi ojcowie zostawili nam piękne pozdrowienie w słowach «Szczęść Boże», ale tego nie powiedziałem, żeby pana nie obrazić”. Słyszę: „O nie, ale w jakiej sprawie”. Podszedłem bliżej i powiedziałem: „Panie Generale, najpierw muszę się przedstawić. Nazywam się Józef Słomian, jestem księdzem, proboszczem parafii św. Wojciecha w Częstochowie. Mam żal do pana Łaty, dyrektora wydziału do spraw wyznań. Zachowuje się on bardzo hałaśliwie, używa słów niewłaściwych, na ludzi i na mnie krzyczy. Takie zachowanie uwłacza godności urzędu wojewódzkiego. Panie Generale, wiem, że pan zna dzielnicę Tysiąclecia w Częstochowie. Piękne, duże osiedle. Dla katechezy dzieci i młodzieży, parafia kupiła za swoje pieniądze stary dom. Przystosowała go do potrzeb katechetycznych i częściowo duszpasterskich. Przez rok był idealny spokój. W tym roku, w maju władze miasta Częstochowy bez uprzedzenia zaczęły siłą zrywać dach, podczas gdy w tym domu, w dwóch klasach uczyły się dzieci przygotowujące się do Pierwszej Komunii św. Dach zerwano, księdzu, który w tym domu mieszka deszczowa woda leje na łóżko, dzieciom z sufitu kapie woda na głowy i zeszyty. Rodzice stanęli w obronie tako skromnego domu katechetycznego”.
Pan Generał spojrzał mi w oczy i po krótkiej chwili powiedział: „Zajmę się tą sprawą. Nie wiedziałem, że to tak wygląda”. Poprzez biurko podał mi rękę i powiedział: „Do widzenia”. Rzeczywiście zajął się tą sprawą. Dyrektor Łata teraz zupełnie inaczej ze mną i ludźmi rozmawiał. Po kilku dniach, wieczorem, dzwoni do mnie ksiądz Marian Mikołajczyk, kapelan księdza biskupa Stefana Bareły i prosi, abym pojechał do księdza biskupa Tadeusza Szwagrzyka i przekazał mu całą sprawę walki w obronie punktu katechetycznego przed całkowitym zburzeniem. Ksiądz biskup Tadeusz Szwagrzyk jest wezwany do gen. Jerzego Ziętka. Musi więc znać całą sprawę. Telefon ten był o godzinie 21.00. Gdy wyszedłem na zewnątrz plebani, przy drzwiach na chodniku czekało na mnie trzech mężczyzn, a przy krawężniku stała zamówiona przeze mnie taxi. Bardzo uprzejmie otwarli drzwi i pomogli mi wejść do samochodu. Jadąc pomyślałem sobie, że byli na podsłuchu. Za chwilę kierowca zwraca się do mnie i mówi: „Proszę księdza, ci faceci jadą za nami!” „No cóż, powiedziałem, niech jadą!” Na zakręcie na ulicę Piłsudskiego znowu mówi kierowca: „Jadą za nami. No, niech jadą. Ale ksiądz odważny”, mruknął kierowca.
U ks. biskupa Szwagrzyka byłem około dwudziestu minut. Po skończonej rozmowie ks. Biskup wyprowadził mnie na ulicę Piotrkowską. Obejrzał się w prawo i lewo powiedział: „Nie ma nikogo. Może ksiądz wracać do siebie”. Pozornie rzeczywiście nie było nikogo. Nie było ani jednego człowieka, ani jednego samochodu. Odnosiło się wrażenie, że ulica jest zamknięta. Niestety, przed skrętem na ulicę Piłsudskiego jest duża ściana bezokienna. Na tej ścianie mnie zatrzymano. Oślepiono mnie silnym pulsującym reflektorem. Byli to ci sami panowie i ten sam samochód, który jechał za mną. Pod tym rażącym światłem reflektora samochodowego trzymano mnie jakieś dwadzieścia minut. Z samochodu słychać było rozmowę przez radiotelefon. Po tym epizodzie zgaszono reflektor i pojechano. Ja przyszedłem do domu pieszo. Byłem bardzo zmęczony i pełny czarnych myśli. Po trzech, może czterech dniach dowiedzieliśmy się, że władze miasta Częstochowy szukają dla parafii punktu zastępczego.
Zrobiliście tak wiele dla niszczonego przez komunistów punktu katechetycznego, że po ludzku sądząc, nie dało się już nic więcej zrobić!
Ta sama myśl, którą teraz Ksiądz wyraził, przychodziła mi wówczas do głowy. Czułem się już tak zmęczony trwającą od wielu dni sytuacją, że mówiłem sobie w duchu: „Teraz kolej na Najwyższego!”.
Najwyższy z pewnością nie zawiódł?
Dał nadzieję, a to w tym okresie było dla mnie najważniejsze! Otóż, w dniu 25 maja dowiedzieliśmy się, że z domu przy ul. Gen. Zajączka nr 13, wyprowadza się jeden z lokatorów o nazwisku Nowak Stanisław. Ludzie zaczynają żyć nadzieją, że mieszkania przygotowuje się na punkt katechetyczny i dla ks. Kazia Mielczarka. Oficjalnej wiadomości jednak nie ma. Utrzymuje się atmosfera niedowierzania, czy to nie jest jakiś podstęp. Jest jednak nadzieja, jako niewątpliwy znak od Najwyższego!
W następnym dniu, odprawiając nabożeństwo majowe zachęcałem ludzi do dalszych modlitw i wytrwania do końca. Powiedziałem: „Bóg widzi naszą sytuację. Fakt, że przez tyle dni i nocy umiemy się modlić i godnie znosić wszelkie upokorzenia jest wielką łaską Bożą. A więc Bóg daje nam swą łaskę. Pamięta o nas! Pomoc Bożą trzeba umieć dobrze odczytać w kontekście całości wydarzeń zbawczych”.
W niedzielę, w dniu 27 maja zdarzyło się coś, na co wszyscy czekali. Na Mszach św., tak na Tysiącleciu jak i w kaplicy św. Wojciecha przy ul. Kilińskiego, odczytano komunikat ks. Biskupa ordynariusza, zawierający informację, że po wielu staraniach władze państwowe przydzieliły na salki katechetyczne i mieszkanie księdza – lokal przy ul. Gen. Zajączka nr 13.
Wierni przyjęli tę wiadomość z wielką ulgą i zadowoleniem, że ich modlitwy zostały wysłuchane, ale jednocześnie oświadczyli, że sporna dotąd sprawa nie została załatwiona całkowicie. Wierni pragnęli kościoła na swej dzielnicy.
Niemniej jednak, jakieś znaczące zwycięstwo parafia odniosła. Można było mieć nadzieję, że pod presją wiernych władze pozwolą na budowę kościoła?
Całkowicie się zgadzam z tą tezą, ale póki co należało działać w ramach, na jakie władze zmuszone były się zgodzić. O godzinie 7.00, w dniu 28 maja, ks. Kazimierz Mielczarek odprawił Mszę św. dziękczynną, ostatnią Mszę św. przy ul. Chłopickiego nr 36, przy której przez 21 dni i nocy trwało wystawienie Najświętszego Sakramentu i nieustanna adoracja wiernych. Najświętszy Sakrament został przeniesiony do drugiej sali katechetycznej. W tym czasie murarze wyjmowali ze ściany tabernakulum, aby je wmurować już w nowej kaplicy przy ul. Gen. Zajączka. Godzinę wcześniej przewieziono przy bardzo życzliwej pomocy wiernych węgiel z piwnicy, meble z sal katechetycznych i meble ks. Kazimierza.
Punktualnie o godzinie 8.00 wyniesiono Najświętszy Sakrament i pobłogosławiono wiernych stojących na zewnątrz budynku, a następnie samochodem pana Krzysia Millera, według zalecenia Kurii Diecezjalnej, Najświętszy Sakrament został przewieziony do kaplicy nowego punktu katechetycznego.
Jak zachowywały się w tym czasie władze miejskie?
Jeszcze tego samego dnia przystąpiono do rozbiórki domu, który w ciągu dwóch dni został doszczętnie zburzony. Na komendę MO, przez pewien czas byli wzywani wierni, czuwający przy punkcie katechetycznym. Nie wszyscy oni swoje wezwania zgłaszali duszpasterzom. Zakazywano im cokolwiek na ten temat mówić. Byli zastraszeni. Spośród mężczyzn byli wzywani p. Mazur z ul. Worcella, p. Baran z ul. Michałowicza i inni. Bardzo wielu wiernych w czasie przesłuchań, zachowało się bardzo godnie i przykładnie. Nie pamiętam wszystkich nazwisk.
Z pewnością pamięta Ksiądz nazwiska osób, które wyróżniały się w czasie modlitewnych czuwań, broniąc domu katechetycznego i księży?
Podczas czuwania i modlitw bardzo pięknie zachowali się broniąc punktu i księży wierni, a zwłaszcza ci, których nazwiska godne są wymieniania, panie: Żarów, Marchewka, Nienartowicz, Szydziak, Smaga, Bardzińska, Bielawska, Kuban, Dondel i panowie: Biegański, Knysak, Cieśla, Kostrzewa i inni. Należy wymienić także całe rodziny jak: Gałdych, Moroniów, Milerów, Brzezińskich, Mazurów, Ślusarczyków, Błaszczyków, Nowaków, Górnych i wielu innych.
Dalsza historia punktu katechetycznego na Tysiącleciu...
Zmieniliśmy swój adres. Teraz cokolwiek się działo, miało miejsce przy ul. Gen. Zajączka nr 13. Jeden z pracowników urzędu miejskiego, wręczając nam klucze, ostrzegł przed bardzo agresywnymi i nerwowymi właścicielami domu. Istotnie. Równocześnie z zajmowaniem przez nas mieszkania, przybiegła cała rodzina Michałkiewiczów - byli to właściciele domu - i ze złością pytali: „Jakim prawem się tu wprowadzacie? Kto was tu prosił? Ten budynek nie nadaje się na te cele. My nie mamy gdzie mieszkać, a tymczasem nasze mieszkania daje się parafii. Żebyście tu nic nie zmieniali! Nawet gwoździa nie wolno wam wbić w ścianę”. Właściciel domu niewiele mógł jednak zrobić, ponieważ dom należał do uspołecznionej gospodarki państwowej.
W nowych pomieszczeniach zamieszkał ks. Kazimierz Mielczarek. W pozostałych trzech salach rozpoczęto zwyczajnie nauczanie wiary dzieci i młodzieży.
Z pewnością, podobnie jak to było w kaplicy zburzonego domu, tak i tutaj intensywnie rozwijało się życie religijne parafii?
Tak, nie da się tego wszystkiego opowiedzieć. Musiało by powstać wiele tomów historycznych. Z większych wydarzeń chcę wspomnieć o pierwszych misjach, jakie odbyły się w parafii św. Wojciecha.
Księża miasta Częstochowy byli zaskoczeni moją decyzją o przeprowadzeniu misji parafialnych, w tak trudnych warunkach lokalowych, jakimi dysponowaliśmy przy ul. Kilińskiego nr 8. Do przeprowadzenia misji poprosiłem Księży Misjonarzy z Krakowa, a mianowicie Ks. Tadeusza Olszańskiego, profesora homiletyki i ks. Jana Kowalika. Przygotowania do nich rozpoczęto dość wcześnie. Księża odwiedzający rodziny podczas kolędy bożonarodzeniowej, zostawiali specjalne zaproszenia. Odnośnie roli i znaczenia misji wygłoszone zostały specjalne konferencje do wszystkich stanów. Tematyka misji łącznie z jej celowością była omówiona także w każdej klasie na lekcjach religii. Dwa tygodnie przed rozpoczęciem misji, ministranci według moich wskazań, roznieśli do wszystkich rodzin szczegółowy program nabożeństw i nauk. Misje rozpoczęły się w sobotę, 9 marca 1974 roku. Wiernych na naukach misyjnych było bardzo wielu. Wypełnili oni szczelnie kaplicę, korytarze, sale katechetyczne i klatkę schodową do pierwszej kondygnacji włącznie, trotuar i podwórkowy dziedziniec.
Ks. Jan Kowalik był świetnym propagandzistą. Podawane przez niego informacje, w połączeniu z zachętą do licznego udziału w misjach zrobiły swoje. Można by dodać, że od księdza Kowalika wielu księży mogłoby się nauczyć pisania i czytania ogłoszeń parafialnych. Ks. Tadeusz Olszański mówił bardzo logicznie. Odnosiło się wrażenie, że prostuje to, co „krzywe” w ludzkich postawach, tworząc właściwe widzenie rzeczywistości Boga i Kościoła. Każdego dnia, oprócz szeregu nabożeństw rannych i popołudniowych, odbywały się nauki stanowe. Frekwencja była imponująca. To samo, gdy chodzi o pojednanie w sakramencie pokuty. Przez cały dzień wiernych spowiadało dwunastu księży. W ciągu misji św. udzielono 16 tysięcy Komunii św. Zakończenie misji nastąpiło w niedzielę 17 marca o godzinie 18.00 z udziałem ks. Biskupa ordynariusza i księżmi kondekanalnymi. Tak wypełnionej kaplicy aż do pierwszego piętra włącznie i ulicy łącznie z całym podwórkiem nikt dotąd jeszcze nie widział. Wszyscy byliśmy szczerze uradowani tak wspaniałymi misjami. Innym przejawem życia religijnego były odpusty parafialne ku czci św. Wojciecha. Do roku 1973 odbywały się one w kaplicy przy ul. Kilińskiego nr 8, później zaś w warunkach plenerowych na Tysiącleciu przy ul. Gen. Zajączka nr 13. Z każdym rokiem odpusty były coraz bardziej uroczyste. Od samego początku na wszystkie uroczystości w parafii św. Wojciecha przyjeżdżał ks. biskup ordynariusz Stefan Bareła. W Słowie Bożym odważnie i bardzo inteligentnie tłumaczył wiernym potrzebę własnej świątyni. Brak jej urąga godności człowieka, jak również wszelkiej sprawiedliwości tak naturalnej jak i społecznej. Po każdym odpuście wierni swoimi samochodami odwozili księży gości na plebanię przy ul. Kilińskiego nr 8, gdzie odbywała się skromna kolacja. Tradycyjnie sumy odpustowe w parafii św. Wojciecha odbywały się w dniu św. Patrona, wieczorem o godzinie18.00.
Chyba nie było Księdzu łatwo organizacyjnie, tworzyć atmosferę do przeżywania takiej uroczystości, jaką jest odpust parafialny?
Jako organizator i inspirator odpustów, jak również wszelkich innych akcji duszpasterskich, odczuwałem jak ciężko jest organizować życie duszpasterskie w parafii nie mającej jeszcze utrwalonych tradycji, własnego utrwalonego stylu życia religijnego i obyczajowego. W parafiach starych tradycja wytwarza nastrój, potrzebę odpustu, wzajemnego odwiedzania się rodzin; przyjeżdżają kupcy z kramami, ustawiają karuzelę i strzelnicę. To wszystko składa się na odpowiednią atmosferę odpustową, co w rezultacie gromadzi setki wiernych. Parafia św. Wojciecha wciąż nie miała jeszcze swych własnych, ludowych tradycji. Wierni często przeżywali uroczystości odpustowe w poprzednich parafiach zamieszkania, gdzie przy okazji spotkali się z krewnymi i znajomymi. W parafii, która takiej tradycji jeszcze nie posiadała, trzeba było każdą akcję duszpasterską z trudem organizować i mobilizować wiernych do przybycia na nią, z różnym, w zależności od nieprzewidzianych okoliczności, skutkiem.
W takiej parafii trzeba przez dłuższy czas pracować, aby się przekonać jak wiele wysiłków jest syzyfowych. Tego nakładu pracy, czasem daremnego, nikt z ludzi nie docenia. Księża pytają raczej, ilu parafia liczy wiernych? Parafię oceniają swą mechaniczną miarką, starych tradycyjnych parafii, w których pracują. Oni mieli piękne kościoły, ale czasem nie rozumieli jak wielką łaską jest posiadanie kościoła, który otrzymali na mocy dekretu biskupa, a który wybudowali im ogromnym wysiłkiem poprzednicy i pokolenie nieżyjących już parafian. Posiadanie własnego kościoła to wielkie błogosławieństwo w pracy duszpasterskiej.
Pamiętam taki odpust parafialny, który się odbył w 1976 roku. Był on bardzo starannie przygotowany, wielu wiernych przystąpiło do spowiedzi św. Były specjalne konferencje, wyjaśniające cel odpustu w parafii. Nawet zaprosiliśmy chór katedralny w pełnym komplecie pod dyrekcją pana profesora Antoniego Szuniewicza. Przybył cały, jak nigdy dotąd, zespół orkiestry dętej. Dzieci i młodzież na katechezie zostali należycie przygotowani i na uroczystość odpustową zaproszeni. Niestety, było tak niesamowicie zimno i dżdżysto, że odpust, gdy chodzi o udział wiernych był zdziesiątkowany, a nastrój raczej ponury, gdyż wszyscy mimo ciepłych okryć, w skurczeniu czekali szczęśliwego końca. Przy okazji zgłaszano dużo przeziębień, tak wśród młodszych jak i starszych. Oto jeden z przykładów braku kościoła parafialnego.
Ksiądz Prałat, jako jeden z priorytetów pracy duszpasterskiej, uczynił – posługując się neologizmem Księdza – „rozeucharystycznienie” parafii. Ciągle to podkreślał na zebraniach cotygodniowych księży pracujących w parafii. Praktyczne dowody tej troski to: wielość niedzielnych nabożeństw, czterdziestogodzinne nabożeństwo, praktyka „pierwszych piątków miesiąca”, wspaniały przebieg uroczystości Bożego Ciała, kaplica wieczystej adoracji Najświętszego Sakramentu. Przykłady można by mnożyć!
Troska o właściwe wychowanie eucharystyczne wiernych była zawsze moim największym zadaniem. Sądzę, że nie ma innej drogi w pracy duszpasterskiej. Żywy Chrystus musi stać w centrum naszych kapłańskich oddziaływań, gdyż inaczej będziemy głosicielami teorii światopoglądowej, a nie żywego Pana i Boga. Podobnie głoszenie Chrystusa na katechezie winno prowadzić do przyjęcia Go, nie tylko intelektualnego, ale nade wszystko Eucharystycznego. Jeśli katecheza nie prowadzi do tego zjednoczenia z Bogiem w miłości, jest niewiele warta i można ją porównać do lekcji religioznawstwa. Warto o tym stale pamiętać, aby nie popaść w przesadny intelektualizm wiary.
Ma Ksiądz rację mówiąc, że dbałem o eucharystyczny wymiar życia parafialnego. Na moją prośbę, ks. biskup Stefan Bareła ustanowił zwyczaj odprawiania Nabożeństwa Czterdziestogodzinnego, każdego roku w piątek i sobotę przed Zesłaniem Ducha Św. Zakończenie zaś następowało w sam dzień Zesłania Ducha Świętego, przed wieczorną Mszą św. W piątek i sobotę dzieci i młodzież, zamiast na lekcje religii, przychodziły na starannie przez siostry katechetki przygotowane adoracje Najświętszego Sakramentu. W rezultacie adoracje przebiegały bardzo pięknie. Inni wierni przychodzili w dowolnym czasie.
Punktem koncentrycznym Nabożeństwa Czterdziestogodzinnego była wieczorna Msza św. w dniu Zesłania Ducha Świętego, którą celebrował co roku, przy bardzo licznym udziale wiernych, ks. biskup ordynariusz Stefan Bareła, wraz z księżmi Neoprezbiterami, którzy w tym dniu otrzymywali święcenia kapłańskie. Modlili się oni wraz ze swym Pasterzem w intencji uproszenia zezwolenia na budowę kościoła na Tysiącleciu.
Każdego roku - stało się to już zwyczajem – przychodzili prawie wszyscy księża kondekanalni, jak również inni księża z miasta. Udział brał także chór katedralny i orkiestra dęta. Całość nabożeństwa za każdym razem wypadała imponująco.
Jako Neoprezbiter uczestniczyłem w takiej Mszy św. Pozostały mi miłe wspomnienia, a nawet to, że zmoczył nas bardzo porządnie rzęsisty deszcz.
Dla potomności należałoby wspomnieć zakończenie Nabożeństwa Czterdziestogodzinnego w roku 1975. Przez cały dzień świąteczny mocno grzało słońce. Pod wieczór nastąpiło lekkie chmurzenie się. Nagle chmury zgęstniały. Dosłownie o godzinie 19.00 podczas przyjmowania Ks. Biskupa Ordynariusza zaczęło grzmieć i błyskać się. Po chwili zaczął padać rzęsisty deszcz. Po kilku minutach deszcz przemienił się w prawdziwą przysłowiową „pompę”. Zaczęło grzmieć jeszcze głośniej. Prawdziwa Góra Synaj, pomyślałem sobie. Ksiądz Biskup mimo trwającej burzy rozpoczął Mszę św. koncelebrowaną razem z księżmi Neoprezbiterami i Przełożonymi Wyższego Częstochowskiego Seminarium Duchownego. Wierni w czasie burzy nie szukali ustronnych miejsc. Przemoczeni do ostatniej przysłowiowej suchej nitki stali do końca. Deszcz był bardzo ciepły. Nikt się nie przeziębił. Nazajutrz do pralni chemicznej zaniesiono osiemdziesiąt alb ministranckich i dwadzieścia dwie księżowskie. Oprócz tego obrusy, komże i dwadzieścia trzy ornaty. Jeden z ornatów uległ zupełnemu zniszczeniu. Po zakończeniu uroczystości punkt katechetyczny wyglądał jak po pożarze. Wierni cieszyli się nawet, że mogli chociaż taką ofiarę złożyć Bogu, w intencji uproszenia pozwolenia na budowę kościoła na Tysiącleciu.
W każdym roku po uroczystej Mszy św. wieczornej, wszyscy księża goście z ks. Biskupem na czele, podwożeni byli samochodami wiernych, na plebanię przy ul. Kilińskiego nr 8. Tutaj organizowaliśmy dla nich kolację, podczas której składaliśmy życzenia dla nowowyświęconych Księży, by mieli lepsze warunki życia i pracy, niż księża pracujący w parafii św. Wojciecha.
O procesji Bożego Ciała mówiliśmy już na początku naszej rozmowy. Z każdym rokiem udział w niej naszych wiernych wzrastał. Uczestniczyliśmy w procesji centralnej i było nam niezmiernie miło, że podczas głoszonego Słowa Bożego do tłumów wiernych, Biskup Ordynariusz nigdy nie zapomniał o potrzebie kościoła na Tysiącleciu. Oprócz różnych tematów religijno-społecznych poruszanych przy poszczególnych ołtarzach, dominował temat potrzeby kościoła w nowej dzielnicy Tysiąclecia, jako jeden z warunków uzależniających wytworzenie dobrej atmosfery do normalizacji stosunków między Kościołem a państwem.
Wszyscy odwiedzający punkt katechetyczny goście, czy to z Polski czy z zagranicy, wypowiadali się z uznaniem o nowej parafii i jej kapłanach. Nie brakowało słów uznania od dygnitarzy kościelnych i świeckich, goszczących na Jasnej Górze, jak również dziennikarzy zagranicznych, którzy w swoich mediach ukazywali niezwykle palącą potrzebę budowy kościoła na Tysiącleciu.
Na ten temat kilka razy wypowiedziało się Radio Watykańskie, austriackie Radio „Kat-Presse”, radio z Paryża, Londynu, a także Radio Wolna Europa. W związku z nagłośnieniem sprawy, liczni goście raz po raz odwiedzali nasz punkt katechetyczny, który swoją skromnością i ciasnotą miejsca robił ogromnie przygnębiające wrażenie. Trudno było tym zagranicznym gościom zrozumieć, że w Polsce rzekomo demokratycznej, przy tylu oświadczeniach, odnośnie praw człowieka i konwencjach o charakterze międzynarodowym, podpisanych przez polskie władze w Organizacji Narodów Zjednoczonych czy w Helsinkach, społeczność wiernych stanowiąca pokaźną część miasta Częstochowy, liczącego ponad dwieście tysięcy mieszkańców, modli się w tak niegodnych warunkach.
Punkt katechetyczny odwiedziło w ciągu ostatnich lat sporo wysokich osobistości. Między innymi w dniu 10 maja w 1974 roku przybył na Tysiąclecie ks. kardynał Franciszek Seper, prefekt Kongregacji do spraw Doktryny Wiary, w towarzystwie swego sekretarza ks. prałata Wolimira Czapka i ks. biskupa ordynariusza Stefana Bareły. Ks. Kardynał dowiadując się jak wielu wiernym służy ten punkt katechetyczny, powiedział między innymi: „Jest gorzej niż na misjach w bardzo ubogich krajach trzeciego świata, wstecz cofniętych w rozwoju gospodarczym i kulturalnym”.
W dniu 2 maja roku 1976 do punktu katechetycznego przybył ks. arcybiskup Luigi Poggi, wysłannik Watykanu do kontaktów roboczych z polskim Rządem, celem przygotowania ewentualnej normalizacji prawnej z Kościołem katolickim w Polsce. Była niedziela. Termin wizyty ustalony został na godzinę 13.00. Tymczasem, będąc na odpuście ku czci św. Józefa na Rakowie, dowiedziałem się, że ks. arcybiskup Poggi odwiedzi Tysiąclecie o godzinie 10.00. Na rannych Mszach św. powiadomiliśmy wiernych o tej ważnej wizycie. Wbrew naszym oczekiwaniom frekwencja na spotkaniu była imponująca. Po krótkim przywitaniu Ks. Arcybiskupa przez Biskupa Barełę, w krótkich słowach przedstawiłem historię parafii, podkreślając ciężkie i niewdzięczne warunki pracy. Arcybiskup Poggi, który był tym wszystkim wstrząśnięty, przemówił do wiernych bardzo serdecznie. Podkreślił, że dzielnica Tysiąclecia jest pamiątką tysiącletniej historii narodu katolickiego, wierzącego i dla ojczyzny swojej jak najgodniej pracującego. Tysiąclecie to symbol wiary ojców naszych na przestrzeni jednego tysiąca lat, a nie symbol Polski socjalistycznej i ateistycznej. Stąd tym bardziej nowej dzielnicy należy się własny kościół. Ks. Arcybiskup, współczując wiernym Tysiąclecia, przyrzekł, że w tej sprawie zabierze głos, gdy będzie w najbliższych dniach rozmawiał w Urzędzie do Spraw Wyznań ministrem Kazimierzem Kąkolem.
W dniu 15 maja 1976 roku odwiedził Polskę ks. arcybiskup Joseph Bernardin, przewodniczący Konferencji Episkopatu Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej, któremu towarzyszyło kilka znanych osobistości z Ameryki i Europy Zachodniej. Przybyli również do naszej parafii wraz z biskupem ordynariuszem Stefanem Barełą i biskupem pomocniczym Franciszkiem Musielem. Goście amerykańscy byli bardzo głęboko poruszeni sytuacją materialną punktu katechetycznego, jaką widzieli na własne oczy. Odjeżdżając wyrazili ból, że nowa dzielnica Częstochowy, licząca blisko 40 tysięcy mieszkańców, musi zadowolić się takim tragicznym minimum.
Tej rangi goście, raz po raz odwiedzając nasz punkt katechetyczny, dziwili się, że dotąd przy nienajgorszej atmosferze, jakiegoś przecież współżycia w światopoglądowym pluralizmie, władze administracyjne nie zezwalają na budowę kościoła.
Wspominając wizyty niektórych tylko wymienionych z nazwiska gości, należy dodać, że do punktu katechetycznego ustawicznie przybywali różni nieznani mi osobiście ludzie, tak duchowni jak i świeccy. Wszyscy życzyli, by wierni otrzymali od władz państwowych to, czego pragną.
Warunki lokalowe przy ul. Gen. Zajączka nr 13 niewiele różniły się od tych, które były w domu, przy ul. Chłopickiego?
W okresie wiosny, lata, jesieni, a nawet w cieplejsze niedziele zimy, wierni stali na podwórku ciasnym i często zastawionym samochodami, stanowiącymi własność współlokatorów, mieszkających w tym samym domu. Gdy było zimno wierni tak szczelnie wypełniali sale katechetyczne, łącznie z klatką schodową, że wszelkie poruszanie się w celu rozdzielenia Komunii św. czy zebrania ofiar na tacę, było prawie niemożliwe Przy tym wszystkim wszystkie cztery sale katechetyczne łączyły się ze sobą sposobem amfiladowym, mając tylko jedno wyjście do klatki schodowej. Wychodzenie bądź wchodzenie trwało bardzo długo, przy dużym oczywiście narzekaniu i gnieceniu kości. Maksymalna ilość wiernych, jaka mogła się zmieścić przy wypełnieniu wszystkich sal i korytarza, łącznie z klatką schodową, wynosiła od 350 do 400-tu osób.
W czerwcu 1976 roku przybył do parafii, jako wikariusz, młody i energiczny kapłan – ks. Marian Duda. Odegrał on w życiu parafialnym bardzo doniosłą rolę. Zaliczam go do wielkiej trójcy księży, obok Ks. Struskiego i ks. Mielczarka, którzy w najtrudniejszych dla parafii chwilach stanęli przy mnie i wspomagali mnie swoimi uzdolnieniami i charyzmatami. Nie miał, gdzie mieszkać, więc zajął maleńki pokoik przy salkach katechetycznych, który był zarazem kancelarią i zakrystią. Sam wpadł na dobry pomysł, aby w niedziele, gdy liczba wiernych uczestniczących w Eucharystii jest wielka, Mszę św. odprawiać w otwartym oknie swego pokoiku. W ten sposób wierni stojący na zewnątrz budynku, jak również ci stojący w kaplicy, mogli dobrze widzieć odprawiającego kapłana, a tym samym owocniej uczestniczyć w nabożeństwie. Ks. Mariana Dudę w wielu ciekawych i twórczych inicjatywach duszpasterskich wspierała s. Maksymiliana – nazaretanka.
Ks. Marian dopomógł też w wynajęciu dwóch pomieszczeń piwnicznych w prywatnym domu, przy ul. Pleszyniaka. Była taka potrzeba, gdyż dzieci uczęszczających na katechezę parafialną przybywało, stąd przystosowane do lekcji religii pomieszczenia „pękały w szwach”.
Ks. biskup ordynariusz dr Stefan Bareła, chcąc uhonorować parafię św. Wojciecha, wciąż przez władze nazywaną dziką, bo nie zatwierdzoną, zarządził kanoniczną wizytację.
Wizytację kanoniczną wyznaczono na dzień 26 i 27 września 1976 roku. Rozpoczęło się przygotowanie do niej wiernych starszych wiernych, dzieci i młodzieży. Uporządkowano kancelarię parafialną, odrestaurowano sale katechetyczne. Fronton domu udekorowano flagami. Zamieszczono na ścianie budynku napis: „Tysiąclecie wita swojego Arcypasterza”. Ingres wypadł bardzo uroczyście, dopisali księża goście. Walka komunistycznych władz z parafią budziła tym większą jedność wśród duchowieństwa i wiernych. W imieniu wiernych, księdza biskupa ordynariusza Stefana Barełę powitała rodzina z synem Jackiem ubranym w wojskowy mundur. Godna uznania odwaga młodego żołnierza! W czasie Mszy św. dary ofiarne składała rodzina Tkaczów, z siedmiorgiem dorodnych dzieci. Dziś jedno z nich – Wojciech, jest cenionym kapłanem w diecezji sosnowieckiej.
Program wizytacji był nader obfity, rozłożony na dwa dni, wypełniony spotkaniami z różnymi grupami świeckich, współpracujących w apostolskim dziele z kapłanami.
Wciąż jednak czekaliście na decyzję władz państwowych, które szanując prawo obywateli do wolności religijnej i kultu, wydałyby stosowne zezwolenie na budowę kościoła parafialnego. W międzyczasie Częstochowa stała się stolicą województwa i siedzibą władz.
Starania o budowę kościoła parafialnego trwały siedem lat. Kilkadziesiąt razy udawały się nasze delegacje do władz wojewódzkich w Katowicach, do ministerstw i częstochowskich władz miejskich, głównie partyjnych. Podpisów w sprawie budowy kościoła zebrano ponad 10 tysięcy. Korespondencja w z różnymi urzędami była bardzo obfita. Jest rzeczą niemożliwą, aby ją tutaj omówić.
Wreszcie nadszedł ów szczęśliwy dzień! Na dzień 6 października 1976 roku wyznaczono spotkanie ks. biskupa ordynariusza Stefana Bareły z wojewodą częstochowskim Mirosławem Wierzbickim. Rozmowy trwały trzy godziny. Na pożegnanie pan Wojewoda wręczył ks. Biskupowi dokument, zezwalający na wybudowanie kościoła w nowej dzielnicy miasta Częstochowy zwanej „Tysiącleciem”. Wiadomość tę, tak duchowni jak i wierni przyjęli z wielką radością. Ks. Biskup wystosował specjalny list do wiernych całej diecezji, a zwłaszcza Tysiąclecia, informujący o niniejszym zezwoleniu. Wierni parafii św. Wojciecha, słuchając listu, który był czytany na wszystkich Mszach św. mieli łzy w oczach. Niektórzy dosłownie płakali.
Władze dopuściły się pewnej złośliwości. Pozwolenie na budowę kościoła otrzymała dzielnica Tysiąclecia, a nie imiennie parafia św. Wojciecha. Ks. biskup Stefan Bareła nigdy nie pogodził się z taką interpretacją pozwolenia, ponawiając urzędowe prośby do wojewody o wyrażenie zgody na budowę kościoła dla parafii św. Kazimierza.
Rok 1976 był dla mnie także, wraz z otrzymaniem zezwolenia na budowę kościoła, rokiem wywalczonego zatwierdzenia parafii św. Wojciecha i mnie, jako jej proboszcza.
Teraz należało uzgodnić lokalizację nowej świątyni?
Po dwóch tygodniach od otrzymania pozwolenia, udała się do pana prezydenta miasta Częstochowy delegacja kurialna w składzie: ks. biskup Franciszek Musiel, ks. prałat Władysław Gołąb i ja jako proboszcz parafii, celem omówienia lokalizacji pod budowę kościoła. Po długich dyskusjach i korespondencji wyznaczono działkę na terenie parafii św. Kazimierza, przy ulicy Chochriakowa i Brzeźnickiej, w tym miejscu, na którym obecnie stoi kościół św. Wojciecha. Decyzja Urzędu Miasta była ostateczna.
Władze miejskie z przyznaną lokalizacją połączyły konieczność wykupienia sześciu posesji z domami mieszkalnymi i zabudowaniami gospodarczymi. I tu zaczęły się nowe problemy. Największym z nich był problem odszukania wszystkich spadkobierców. Kilku z nich mieszkało w kraju, jedna osoba w Paryżu i jedna w Brazylii. Wszystkie osoby musiały się zrzec swych praw własnościowych notarialnie. Sprawy sądowe odbyły się w Radomsku, w Piotrkowie Trybunalskim, w Brazylii i w Częstochowie. Sprawy wykupu posesji trwały jeden rok i były niesłychanie trudne i kosztowne, a także przykre z powodu nieżyczliwego nastawienia władz. I tutaj nie mogło zabraknąć odporności psychicznej. Ks. prałat Władysław Gołąb wyraził złożoność sytuacji słowami: „Księże Józefie, w tej sytuacji jak ksiądz, chociaż jedną posesję wykupi, to już będzie bohaterem!”
Niektórzy właściciele nie mieli zapisu hipotecznego. Należało sięgnąć do jednego pokolenia wstecz. Ogromna praca. Właścicielami posesji byli państwo: Gęsiarze, Weronika Szulc, Stanisław Serwiak, Kucharscy i Gospodarkowie ze współwłaścicielką w Argentynie. Parafia zapłaciła im tyle, ile zażądali. Dziś z perspektywy czasu dostrzegam bardziej niż wtedy złożoność problemu, który zaistniał, a który przeżyć musieli. Nie jest łatwo, szczególnie starszym osobom zmienić miejsce zamieszkania, do którego czują się przywiązani.
Czy ks. Prałat mógłby coś więcej powiedzieć na temat przyznanej działki?
Przyznana pod budowę kościoła działka 107.063 m² była bardzo niekorzystna. Wcześniej przeznaczona była pod budowę szkoły. Zrobiono już dokumentację. Z budowy szkoły zrezygnowano z powodu dużych kosztów niwelacyjnych. Działka była wysoką piramidą usypaną ze śmieci miasta, jak również pozostałych resztek elementów budowlanych. Dla wyrównania działki zepchnięto na niższe poziomy i wywieziono poza miasto 27.000 m³ śmieci i przeróżnych odpadów budowlanych.
Czy mieliście sprzęt potrzebny do niwelacji terenu?
Było trudno cokolwiek załatwić. Gdy chodzi o tak zwane spychacze, to osobny i wielki problem. Straszono właścicieli, którzy nas wspomagali sprzętem, a nawet. Parafia na przekór władzom wynajmowała sprzęt do niwelacji terenu z prywatnych cegielni. Oczywiście, właściciele tych urządzeń mieli przykrości. Spychacze zabierali z powrotem. Sprawa stawała się coraz głośniejsza. Wreszcie zdenerwowany prezydent Ryszard Matysiakiewicz wydał pismo, zezwalające odpłatnie firmom państwowym użyczenie sprzętu, ale tylko wtedy, gdy będą wolne od zajęć firmowych i tylko po godzinach pracy. Oczywiście, dyrektorzy firm to zezwolenie tłumaczyli i rozumieli na korzyść parafii.
Problemem z pewnością okazały się gedezyjno-geologiczne pomiary działki? Przecież wówczas wszystko było problemem!
Firmy państwowe nie mogły z wiadomych ustrojowo względów dokonać pomiarów działki, tak geodezyjnych jak i geologicznych. Na terenie naszego województwa znaleźliśmy prywatą firmę z uprawnieniami państwowymi, która choć z pewnym lękiem, podjęła się wykonania tego zadania. Pracę tę wykonał inżynier geodeta Hermański. Za ten bezinteresowny dar ofiarowany powstającej nowej parafii, panu geodecie Hermańskiemu bardzo serdecznie dziękuję. Tym serdeczniej, ponieważ jak już wspomniałem, żadna państwowa firma nie chciała przyjąć tej pracy. Takie było nastawienie władz partyjnych wobec Kościoła. Pan Hermański w wyniku powyższych prac geodezyjnych napisał: „Teren pod budowę kościoła jest bardzo dobry. Kilkanaście metrów w głąb jest suchy ziarnisty piasek. Struktura geologiczna ziemi działkowej okazała się znakomitą pod ciężką zabudowę”.
Po rozwiązaniu tego problemu, pojawił się z pewnością nowy problem?
Tak, pojawił się nowy problem i to przez duże „P”. Na zachodniej stronie działki już wymierzonej i przez urząd geodezyjny zatwierdzonej, znajduje się duży transformator. Dzięki niemu cała dzielnica Aniołów oraz wschodnia część Częstochowy, zasilana jest w energię elektryczną. Z tego transformatora biegnie trójlinowa siła energii o mocy 15 tysięcy jednostek. Bez jej usunięcia budowa byłaby niemożliwa. Zakład Energetyczny w Częstochowie zaproponował przelokalizowanie budowy kościoła, gdyż nie widział możliwości przełożenia linii napowietrznej o tak dużej mocy na podziemną.
Nie dawałem za wygraną. Wiedziałem bowiem, że władze administracyjne nie zgodzą się na nową lokalizację kościoła. Udałem się więc do Państwowego Biura Energetycznego dla Polski Południowej w Nysie, do naczelnego dyrektora tejże firmy. Był piękny, słoneczny i gorący dzień. Byłem przekonany, że gdzieś w barze zjem śniadanie. Niestety, wszystkie bary pozamykane. Wakacje, urlopy i wczasy. Nawet trudno było o wodę mineralną, nie mówiąc już o coca-coli. Wreszcie znalazłem wspomniane biuro. U dyrektora naczelnego byłem o godzinie 10.00. Przedłożyłem mu pismo naszego Ordynariusza. Nagle telefon. Dyrektor odłożył słuchawkę i powiedział: „Dzwonią po mnie. Do widzenia!” W sekretariacie mówię dwom paniom, że nie załatwiłem sprawy. „Dzwoniono po dyrektora. Poszedł na zebranie” – odpowiedziały grzecznie. O której on wróci? – zapytałem. „Zawsze wraca około godziny 15.00. Więc czekam. Byłem bardzo głodny. Nie mogłem znaleźć nic do zjedzenia.
Nagle pojawił się samochód. Przyjechał pan dyrektor. Stanął jak wryty, gdy mnie zobaczył. „Ksiądz czeka?” Tak, odpowiadam. „Nie mogę wracać do mojej parafii bez załatwienia sprawy. Chodzę jak ten przysłowiowy dziad, żebrzę i szukam sprawiedliwości, i choćby odrobiny ludzkiej dobroci. Panie dyrektorze, Częstochowa nie może załatwić tej małej sprawy, Katowice nie mogą, Nysa nie może, więc została jeszcze Moskwa. Muszę się wybrać do Breżniewa. Panie dyrektorze, jest pan przecież ochrzczony i ja jestem ochrzczony. Jak my blisko siebie jesteśmy? Czy Pan tego nie czuje?”. Po chwili zastanawiania się, dyrektor poprosił o pismo, które napisał ks. biskup Stefan Bareła. Czytał długo, potem patrzył w okno i myślał. Wreszcie wziął do ręki pióro i napisał: „Pozwalam zrobić dokumentację. Wykonawstwo jest niemożliwe”. Odpowiedziałem z nutą przekory: „Dziękuję, po dalszą część pozwolenia przyjadę później. Do widzenia!”
Żadne przedsiębiorstwo nie mogło się podjąć przełożenia linii o tak dużej mocy na podziemną. Od władz częstochowskich uzyskałem jedynie recepturę na nowy, ciężki, opancerzony kabel podziemny. Pożegnano mnie uwagą, że takiego kabla nie dostanę, „bo i my, państwowe przedsiębiorstwa na takiego rodzaju kabel czekamy pięć lat”.
Pojechałem do Bytomia do fabryki „Polkabel”. W sekretariacie proszę młodą panienkę o skontaktowanie mnie z panem dyrektorem. Pyta mnie, o co chodzi. O mały kabelek, odpowiadam serdecznie. Pokazuję jej recepturę. Krzyknęła: „Jerunie, przecież to całe kablisko. Proszę księdza, ja tego nie załatwię. Ale proszę iść do pani Marii, piętro niżej, pokój nr 7. Maria ma dobre układy z dyrektorem, jeśli będzie mogła pomóc, to z pewnością pomoże”. Zapukałem do pokoju pani Marii. Wyszła ze mną na korytarz. „Proszę księdza, powiedziała, jestem katoliczką i ja nie mogę księdzu nic pomóc”. Chwilę się zastanawiała. „Już wiem! Żona szefa miała przedwczoraj imieniny. Kupię kwiaty i pobiegnę do dyrektora, przy okazji podam pismo księdza”. Po chwili wybiega uśmiechnięta. „Dyrektor podpisał. Dzwonię do Krakowa, do mojej koleżanki. Jerunie, ma ksiądz szczęście. Tego rodzaju kabel jest na taśmie produkcyjnej. Prosiłam, aby przedłużyła o 360 m. Koleżanka zgodziła się. Proszę być spokojnym. Za tydzień zadzwonię do księdza”. Kilka dni później kabel był na placu budowy. W częstochowskiej dyrekcji zdziwienie: „Jakie możliwości wykorzystał ksiądz, że już ma kabel na placu budowy?”
Mając już kabel, szukał Ksiądz Prałat wykonawcy...
Tak! Państwowe firmy nie podjęły się przełożenia kabla o tak dużej mocy. Należało przy tym wyłączyć energię elektryczną dla dzielnicy Aniołów. Objechałem moim „maluchem” wszystkie firmy od Łodzi aż do Bielska-Białej. Wreszcie znalazłem Spółdzielnię Ziemnych Robót dla Energii Wysokich Napięć w Tychach. Kierownik działu widział, że jestem bardzo zmęczony. Poczęstował mnie kawą i kanapką. Czytając jeszcze raz moje pismo, powiedział: „Wierzę w Boga, chodzę do kościoła, ja to muszę zrobić księdzu. Najwyżej mnie powieszą. Zresztą, będziemy wisieć obaj”, dodał z pewną ironią. Po dwóch miesiącach nastąpił moment przełączenia energii na nowy, poziemny kabel. Była niedziela. W kościele odprawiała się Msza św. Pracownicy rzekomo wyjechali do swoich domów. Pod mój mały domek przy ulicy Brzeźnickiej podjechał samochód, z którego wysiadł nieznany mężczyzna. Zapytał o moje nazwisko, a gdy się przedstawiłem, ostrzegł mnie stanowczo, abym nie ważył się przerzucenia energii elektrycznej na podziemny kabel. Gdy odjechał powiedziałem moim pracownikom: „Panowie jedni do transformatora, drudzy na słup. Ostrożnie by nie było wypadku”. Po 30 minutach dzielnica Aniołów już miała energię z nowego kabla. Dalszych trudności w tej materii nie było.
Mając już plac pod budowę przyszłego kościoła, należało go poświęcić?
W dniu 15 maja 1977 roku. odbyło się poświęcenie placu budowy kościoła parafialnego św. Wojciecha i pierwszego jedynego w tej części miasta krzyża. Na tę uroczystość przygotowano obszerne podium ołtarzowe z zadaszeniem. Przy ołtarzu ustawiono piękny krzyż wykonany z metalu i drzewa dwunastometrowej wysokości. W ceremonii wziął udział ks. biskup Franciszek Musiel, zaproszeni księża, 17 -tu neoprezbiterów, ministranci, młodzież oraz liczni mieszkańcy dzielnicy Tysiąclecia i miasta. Po uroczystościach poświęcenia krzyża i placu budowy przez ks. biskupa Franciszka Musiela, rozpoczęła się Msza św., w czasie której kazanie wygłosił rektor Wyższego Częstochowskiego Seminarium Duchownego w Krakowie, ks. prof. dr Miłosław Kołodziejczyk.
Kto wykonał dokumentację techniczną kościoła?
Niełatwym problemem było znalezienie dobrego i kompetentnego architekta. Częstochowscy architekci nie chcieli podjąć się tego zadania. Tłumaczyli się, że nie będą zdolni uchwycić właściwej sakralnej koncepcji. Inni, że na studiach uczono ich budowania mostów, hut, bloków i w tym kierunku nie są kompetentni. Jeszcze inni, że mają dobrą pracę w firmie i nie chcieliby popaść w konflikt z władzą.Zdolnego i kompetentnego architekta znalazłem aż w Krakowie. Był nim mgr inż. arch. Antoni Mazur. Kościół i plebania są zbudowane według jego koncepcji. Dokumentację budowy kościoła, wstępną i techniczną wykonał sumiennie i pilnie nadzorował przebieg całej budowy.
Kiedy rozpoczęliście budowę kościoła?
Początek kopania dołów pod fundamenty kościoła rozpoczął się dnia 8 marca 1978 roku. Na plac budowy kościoła przyszło około 180 mężczyzn i kobiet. Od tego czasu prace przy budowie szły dosyć sprawnie. Prawie każdego dnia w czynie społecznym przychodziło do pracy od 20 do 50 osób. Tak było przez cały czas budowy. Przy wykopach pracowała jedna mechaniczna koparka, rzadziej ładowarka. Do zalewania dołów fundamentowych ustawiono trzy duże betoniarki. Dużą część pracy wykonano przy pomocy tradycyjnej taczki i zwyczajnych łopat.
I znów stanął Ksiądz przed kolejnym problemem: Jak zdobyć materiał na budowę tak kościoła, jak i plebani?
Parafia nie otrzymała ani jednego zlecenia na drzewo, cement, żelazo zbrojeniowe, szkło, a tym bardziej na sprzęt mechaniczny. Bardzo trudno było kupić żwir budowlany, który oprócz cementu i desek – jest najważniejszym materiałem budowlanym. Takich materiałów szukałem po Gminnych Spółdzielniach, m.in. w Częstochowie, Kielcach, Bełchatowie, Tychach, Katowicach, Oleśnie i Lublińcu.
Na moją prośbę o zlecenie na drewno, dyrektor wydziału wyznań w urzędzie wojewódzkim w Częstochowie odpowiedział: „Ależ tak, otrzyma ksiądz zlecenie; jak się powiedziało «a» to trzeba powiedzieć teraz «b». Proszę napisać prośbę na drewno, a ja je wyślę z potwierdzeniem do Katowic”. Po dwóch tygodniach pojechałem do Katowic po drewno. Elegancki pan zrobił niechętną minę i powiedział. Owszem takie pismo otrzymałem, ale z zastrzeżeniem – załatwić odmownie. Jak tu budować? I znowu Gminne Spółdzielnie jedyną nadzieją. Dyrektor wydziału ds. wyznań Jerzy Zalewski, na budowę kościoła nie dał ani jednego zlecenia na materiały budowlane.
Naprawdę, ani jednego?
Z Urzędu Wojewódzkiego, Wydziału do Spraw Wyznań, na moją prośbę otrzymałem niby jedno zlecenie na stal. Po dwóch tygodniach zapytałem, czy moja prośba zastanie spełniona. Dyrektor do Spraw Wyznań Jerzy Zalewski oświadczył, że pismo księdza zostało załatwione pozytywnie. Obecnie jest już w Katowicach w „Centrostalu”. W Katowicach, niejaki pan Tadeusz popatrzył na mnie z nieukrywanym żalem i oświadczył: „Prośba księdza została w Częstochowie załatwiona negatywnie. Centrostal katowicki nie może sprzedać dla parafii stali”.
W obliczu tylu trudności, nawet wielu księży częstochowskich, zwłaszcza proboszczów nie wierzyło, że wybuduję kościół. Dawali temu wyraz przy różnych okazjach, w czasie oficjalnych i towarzyskich spotkań. Ks. dziekan Władysław Gołąb na zebraniach księży dziekanów, w obecności ks. biskupa Stefana Bareły zwykł powtarzać: „Przecież ks. Biskup dobrze wie, że ks. Słomian kościoła nie wybuduje. Nie te czasy, po co robić problem!”
Proszę dla zobrazowania problemu, jak trudno było w tamtych czasach nabyć poszukiwany materiał budowlany, podać jakiś konkretny przykład!
Jak trudno było w tamtych czasach o materiały budowlane, niech zaświadczy następujący epizod. W barze za Przystajnią, w kierunku Olesna, pracowała moja siostrzenica - Zenobia Glajcar. Pewnego dnia, wieczorem pewna grupa mężczyzn goszcząc w tym barze, dość głośno dyskutowała na temat obrotu cegłą budowlaną. W pewnym momencie Zenobia usłyszała takie słowa: „Ja jestem dyrektorem cegielni w Rybniku. W tej chwili mógłbym sprzedać sto tysięcy, a nawet i więcej cegły. Niestety, w tym rejonie buduje się bardzo niewiele. Cegła leży na składzie i niszczeje”. Zenobia podeszła do dyrektora i powiedziała: „Proszę pana, mój kuzyn jest księdzem i buduje kościół w Częstochowie, i nie może nigdzie kupić cegły”. „Proszę pani - powiedział dyrektor, w tej chwili mogę rozmawiać z Urzędem Gminy i Gminną Spółdzielnią w sprawie transakcji i przeprowadzenia jej przez księgowość Urzędu Gminy w Przystajni. Proszę zawiadomić ks. Proboszcza w Częstochowie”. Ucieszyłem się bardzo z tej możliwości. Czwartego dnia przyszedł pierwszy wagon z cegłą, który przy pomocy moich wiernych szybko rozładowaliśmy i cegłę przewieźliśmy na plac kościelny. Niestety, za zgodę pośredniczenia w tej transakcji przez Urząd Gminy w Przystajni, siedem osób tam pracujących straciło pracę, w tym także moja krewna Zenobia. Dla mnie i moich parafian była to bardzo przykra sprawa. Smutek i ból ogarnął wszystkich moich wiernych.
Ks. biskup Franciszek Musiel wezwał mnie do siebie i dał mi takie polecenie. Niech ks. Józef dowie się, czy ci ludzie zwolnieni z pracy za sprawę pomocy w legalnej budowie kościoła mają na chleb. Pomożemy im przynajmniej symboliczną złotówką. Proszę ich ode mnie pozdrowić. W razie potrzeby pomożemy im. Ten przykład inwigilacji i zwalniania z pracy za chrześcijańską pomoc w potrzebie drugich, świadczy o rzeczywistym stosunku władz komunistycznych do Kościoła i jego materialnych potrzeb.
Kiedy rozpoczęto oficjalnie budowę kościoła? Czy towarzyszył temu entuzjazm ze strony wiernych?
Budowę kościoła oficjalnie i uroczyście rozpoczęto dnia 8 marca 1978 roku. Na ten dzień ogłosiliśmy kopanie dołów pod fundamenty i duże wgłębienie w ziemię pod stopy filarów dźwigających ciężar całej struktury kościoła dolnego i górnego. W ten piękny dzień, w godzinach popołudniowych, przyszło na miejsce budowy kościoła około 180 osób z łopatami. Gorliwość i entuzjazm pracy zachwycał nas wszystkich, szczególnie gapiów i tych, którzy wątpili w potrzebę kościoła św. Wojciecha. Z tego miejsca gdzie obecnie stoi kościół dolny, należało wybrać ziemię dużo głębiej od powierzeni zerowej. Tę ziemię trzeba było wywieźć po deskach do góry na zewnątrz. Praca ta była bardzo ciężka, wyczerpująca. Architekt Antoni Mazur obliczył masę ziemi, którą trzeba było wywieźć. Było to 27 tysięcy metrów sześciennych ziemi. Tę dużą pryzmę wysypiska miejskiego, trzeba nie tylko było usunąć, ale także wywieźć na miejsca przez Urząd Miejski wskazane.
Czy próbował Ksiądz jednak jakiś sprzęt budowlany wypożyczyć?
Oczywiście! Widząc ciężar tej pracy i coraz częstsze wzywania ambulansów pogotowia ratunkowego z powodu zasłabnięć, zwłaszcza osób starszych - napisałem pismo do prezydenta miasta, z prośbą o pomoc, w postaci ułatwienia użyczenia przez firmy państwowe ciężkiego sprzętu przy budowie kościoła.
Nieoczekiwanie szybko nadeszła odpowiedź Prezydenta miasta, którą zacytuję w całości: „Odpowiadając na prośbę Księdza Proboszcza zawartą w Jego piśmie z dnia 6 bm., w sprawie udzielenia pomocy w skierowaniu sprzętu ciężkiego na teren budowy kościoła w dzielnicy „Tysiąclecia”, uprzejmie informuję: Realizacja inwestycji, o której mowa, odbywa się na podstawie formalnego zezwolenia z roku 1976, udzielonego przez odpowiednie władze. W tej zatem sytuacji Parafia, jako inwestor, może i powinna zamówienie na wykonanie robót niwelacyjnych ciężkim sprzętem składać bezpośrednio do jednostek wyspecjalizowanych i takim sprzętem dysponujących. Jest przy tym rzeczą oczywistą, że przyjęcie zlecenia Parafii na wykonanie omawianych robót mogłoby nastąpić jedynie przez taką jednostkę, która posiadając całkowite zabezpieczenie swoich planowych zadań podstawowych, dysponowałaby okresowo pewnymi rezerwami w obłożeniu sprzętu ciężkiego, prace zaś wykonywane byłyby na zasadzie bezpośredniej i formalnej umowy oraz odpłatnie na podstawie faktury wystawionej przez przedsiębiorstwo w obowiązujących dla tego rodzaju usług cenników”.
W związku z pismem Prezydenta Miasta Częstochowy udałem się do tak zwanej „Przemysłówki”, aby poprosić o ewentualną pomoc, w postaci wynajmu sprzętu mechanicznego nieodzownie potrzebnego do wykonania trudnych zadań przy budowie kościoła. Dyrekcja „Przemysłówki”, czyli Przedsiębiorstwa Budownictwa Przemysłowego, odniosła się do mojej prośby bardzo życzliwie. Za tę postawę godną szacunku, całej administracji z panem dyrektorem Sową na czele - składam w tym miejscu serdeczne wyrazy podziękowania.
Prawie nazajutrz o godzinie 15.00 na plac budowy przyjechały dwa ciężkie samochody, potrzebne do wywiezienia ziemi z wykopu oraz ciężka ładowarka mechaniczna. Było to wielką ulgą dla naszych, już zmęczonych ciężkim wysiłkiem, pracujących łopatami ludzi. Muszę z szczerze przyznać, że „Przemysłówce” częstochowskiej dużo zawdzięczam.
Praca przy budowie nowej świątyni szła na tyle dobrze, że jeszcze tego samego roku, na Boże Narodzenie można było odprawić Pasterkę w tzw. dolnym kościele!
Tak! Pierwsza łopata ziemi rzucona została dnia 8 marca 1978 roku. Moim marzeniem było, aby w dolnym kościele, choć będzie jeszcze w stanie surowym, można było odprawić Bożonarodzeniowe Msze św., łącznie z tzw. Pasterką. Cieśle energicznie pracowali nad wykonaniem stropu kościoła dolnego. Robili szalunki na zbrojenie i zalewanie betonem. Inżynier Cyran z Krakowa pracował nad statyką konstrukcji, rysował skomplikowane plany całego kościoła górnego. Utalentowany geodeta mgr Janusz Sierosławski pracował z wyprzedzeniem nad posadowieniem kościoła górnego, na sklepieniu kościoła dolnego. Dyrekcja częstochowskiej „Przemysłówki” życzliwie przypatrywała się postępom budowy. Byli chyba pewni, że zwrócę się do nich z prośbą o pomoc. Tak się też stało! Na moją prośbę „Przemysłówka” odpowiedziała z prawdziwą kulturą. W dniu 16 października, w sobotę, od godziny 15,00 samochody – betoniarki woziły gotowy, płynny beton i mechaniczną pompą przetaczały do wszystkich filarów i na całe sklepienie kościoła dolnego. Prace trwały od godz. 15,00 do 24,00. Wielka sprawa została załatwiona. Węzeł gordyjski został szczęśliwie rozwiązany. Bogu niech będą dzięki! Serdeczne dzięki także składam dyrekcji „Przemysłówki” i kierowcom pojazdów z betoniarkami i wszystkim innym pracownikom, którzy według receptury przygotowali i przygotowane szalunki nim zalali. Na Boże Narodzenie tegoż samego roku już była w dolnym kościele odprawiona Pasterka. Kościół dolny budowano jeden sezon. Było to przykładne tempo budowy.
Mówił ks. Prałat o utrudnieniach w budowie kościoła, wynikających ze złośliwości władz komunistycznych. Przecież częstochowianie pamiętają inne, bardzo trudne sytuacje, związane z tzw. tunelem jasnogórskim. Jakie rodzą się w Księdzu refleksje, gdy wspomina tę historię?
Prawie równocześnie z budową kościoła św. Wojciecha, zarząd miasta wpadł na nieciekawy pomysł. Polegał on na tym, by dzisiejszą Aleję Najświętszej Marii Panny połączyć tunelem podziemnym z ulicą Sienkiewicza w kierunku Jasnej Góry. Tunel miał być szeroki tylko na 10 metrów. Ta propozycja i rozpoczęte już wykopy wywołały gorącą dyskusję i zdecydowany opór mieszkańców miasta i duchowieństwa. Tunel tej szerokości byłby zupełnym odcięciem miasta od Jasnej Góry. Ile godzin musiałaby przechodzić przez taki tunel masa ludzi licząca 100 czy 300 tysięcy. Wierni na miejsce kopanego już tunelu przychodzili bardzo licznie, aby się modlić o odwrócenie takiej przykrej decyzji.
Kuria Diecezjalna, poprosiła mnie, abym ze swoimi parafianami również przyszedł, by wzmocnić ducha modlitwy. Jedna informacja wystarczyła, by zebrał się wielki tłum, gotowy do obrony łączności miasta z Jasną Górą. Ostatecznie pomysł komunistów nie został zrealizowany. Ja osobiście, odpowiedzialny za taką pielgrzymkę, miałem wielkie przykrości. Przykre miałem w tej sprawie telefony. Nazajutrz byłem pilnie wezwany do prezydenta miasta i musiałem wysłuchać wielkie oskarżające mnie przemówienie ideologiczne. W pielgrzymce tej brał udział razem ze mną Ks. Biskup Stefan Bareła. Próba oddzielenia miasta od Jasnej Góry nie powiodła się.
Przybyłem do parafii św. Wojciecha jako wikariusz w lipcu 1980 roku. Było nas sześciu wikariuszy. Początkowo, wraz z ks. Janem Zdulskim zajmowałem mieszkanie na plebani św. Jakuba. Już w tym czasie kościół dolny funkcjonował znakomicie. Było w nim w każdą niedzielę odprawianych dziewięć Mszy św. Nadto, w kaplicy przy ul. Gen. Zajączka nr 13 – pięć Mszy św. Pracy było bardzo wiele. Pamiętam początek roku szkolnego 1980/81. Ks. Proboszcz oddał do użytku osiem sal katechetycznych, mieszczących się w nowopowstałej plebani. Dzieci i młodzieży katechizowanych było pięć tysięcy, tak że sale „pracowały” przez 12 godzin dziennie. Uczono także w dwóch salach katechetycznych, znajdujących się przy ul. Pleszyniaka. Wszystkich nas katechizujących było dwunastu.
Ale wśród tych dwunastu katechetów był ksiądz o nazwisku Jasionek, który doskonale sobie radził z planowaniem katechezy w parafii. Nie było więc problemu pomieszczenia uczniów w salach, ani niemiłych niespodzianek, że np. przyszła jakaś klasa na katechezę i nie miała się gdzie podziać. To była wielka i odpowiedzialna praca ze strony Księdza i dlatego z wdzięcznością ją wspominam.
Codzienne dojeżdżanie z parafii św. Jakuba do kościoła i na katechezę utrudniało mi pracę. Postanowiłem więc, że wprowadzę się do niewykończonej jeszcze plebani, aby być bliżej duszpasterskich problemów i ks. Proboszcza.
Z podziwem i niedowierzaniem przyjąłem propozycję Księdza, że chce zamieszkać w niedokończonej budowli, ale ją zaakceptowałem. Wprawdzie jedno mieszkanie było już gotowe, ale przecież klatka schodowa nie była jeszcze otoczona murem. Nie było także schodów, którymi mógłby Ksiądz swobodnie wejść do swego mieszkania, znajdującego się na drugim piętrze.
Do mieszkania wjeżdżałem windą towarową!
No tak, ale w budynku takim było niebezpiecznie mieszkać, wziąwszy pod uwagę fakt, że był on łatwo dostępny dla złodziei. Nie chciałem Księdzu o tym mówić by Księdza nie martwić, ale takie sytuacje się zdarzały.
Księże Proboszczu, gdy widziałem jak Ksiądz mieszka w tej nędznej chałupinie, to wydawało mi się, że moja sytuacja mieszkaniowa jest i tak nazbyt luksusowa.
Miałem tylko jeden pokoik na poddaszu do swojej osobistej dyspozycji. Na parterze była kuchnia, łazienka i pokój jadalny, w którym jak Ksiądz wie, było także moje biuro i składzik najpotrzebniejszych materiałów duszpasterskich. Kuchnia była także pomieszczeniem mieszkalnym dla gospodyni Weroniki. Proszę nie zapominać, że domek był usytuowany w pobliżu wysypiska śmieci, a wszelkie wysypiska śmieci są siedliskiem szczurów. Często wspominam moje z nimi spotkania.
Moje wieczory były bardzo długie. Osobiście prowadziłem księgowość. Spać kładłem się około północy. Zanim się położyłem kontrolowałem cały strych, aby uwolnić się od niespodziewanego i bardzo przykrego gościa. Pewnego dnia wchodzę do łazienki i widzę, że w miednicy kąpie się szczur. Nie umiał się z tej śliskiej miednicy wygramolić. Raz, będąc w łazience miałem taki przypadek, że szczur rzucił się na mnie, a gdy go chciałem unieszkodliwić jego ataki powtarzały się ze cztery razy. Wreszcie strąciłem go na ziemię. Bojąc się, że mnie pokaleczy, szybko opuściłem pomieszczenie.
Jeszcze inne zdarzenie. Dwie rodziny niemieckie, wracając z Jasnej Góry, zatrzymały się przy naszej budowie. Obejrzały budujący się kościół, poprosiły o kilka informacji, dotyczących zezwoleń na budownictwo sakralne i odjeżdżając zostawiły mi podarunek w postaci sześciu pięknych, białych koszul. Prezent ten przyniosłem do kuchni i umieściłem na półce w małej, kuchennej szafce. Wieczorem przyjechał do mnie ks. biskup Franciszek Musiel i przywiózł mi w kopercie pewną kwotę pieniędzy na kościół, które schowałem pod nowe koszule. Rano wstaję, podchodzę do szafki, aby zobaczyć darowane mi koszule i co widzę? Z koszul... sieczka, pieniędzy szczury nie dotknęły. Pomyślałem sobie, że nawet szczury wiedzą, co jest bardziej proboszczowi potrzebne...
Aby rozpocząć budowę kościoła górnego, koniecznym było zakupienie odpowiedniej ilości stali profilowanej i pomyśleć o całej strukturze dachowej w formie składających się trójkątów, stosownie do obliczeń, wynikających z projektu architektonicznego. Według obliczeń pana inżyniera Cyrana, by zrealizować projekt konstrukcyjny kościoła górnego potrzebne było czterysta ton stali.
Zwracałem się ze dwa razy do władz wojewódzkich z prośbą o przyznanie możliwości kupna stali profilowej, czyli grubej na więźbę dachową, w ilości 400 ton. W urzędzie pouczono mnie, że ta prośba jest nie do zrealizowania. Jest tylko jedno wyjście, przeprojektować kościół, albo zaniechać budowy kościoła górnego. Oczywisty absurd!
Wybrałem się więc do ministerstwa budownictwa w Warszawie. W sekretariacie urzędujące dwie panie, prosiłem o skontaktowanie mnie z panem ministrem. Pokazałem tym paniom pismo ks. biskupa Bareły i prośbę parafii z moim podpisem. Dobre i życzliwe całej sprawie poprosiły pana Głowackiego, dyrektora departamentu budownictwa, jako pośrednika, który mógłby mnie umówić, na odpowiednią godzinę, na spotkanie z ministrem. Po pewnej chwili wraca pan dyrektor z oświadczeniem: „Ksiądz ma rzeczywiście szczęście! O godzinie 14.00 minister Andrzej Sikorski będzie mógł przyjąć księdza”.
Moja prośba była dla ministra bardzo kłopotliwa. Jednak chciał pomóc. Wykręcił kilka telefonów. Bez skutku. „Trudna ta prośba księdza”. Po dłuższej chwili zastanawiania się powiedział: „Już jutro proszę pojechać do Zabrza, do głównej centrali stali ciężkiej. W Zabrzu proszę rozmawiać z samym dyrektorem. Na mnie można się powołać”. Dyrektor centrali stali ciężkiej był wspaniałym człowiekiem. Już o wszystkim wiedział. „Ciężko jest o stal, powiedział, ponieważ naszą stal wywozimy do Moskwy, na obiekty olimpijskie. Proszę jak najszybciej przywieźć pełną dokumentację. Nasza centrala ma swoją filię przy Hucie Częstochowa. Stal swoimi pociągami przerzucę do Częstochowy, razem z poświadczoną przeze mnie dokumentacją. Ta filia zmontuje całą strukturę stalowej części górnego kościoła”. Wierzyłem, że to było działanie łaski Bożej.
Konstrukcję wykonano prędzej niż się spodziewałem. Przywieziono ją bezpiecznie na plac budowy kościoła. Bez tej pomocy, którą zaproponował wspomniany dyrektor z Zabrza, wykonanie stalowej konstrukcji byłoby niemożliwe. Każda belka stalowa cięta piłą mechaniczną, podnoszona, przymierzana jak również spawana do innej belki, była wykonywana przy pomocy dźwigu. Trójkątne elementy dachowe były bardzo ciężkie. Jeden taki trójkąt wyżył 12 ton.
A co z montażem?
Żadna firma nie mogła się podjąć montażu konstrukcji o tak skomplikowanej budowie bez zgody władz państwowych, a te zazwyczaj odmawiały takiej zgody. Po naleganiach z mojej strony, pozwolenia udzielono przedsiębiorstwu „Montostal”. Za wykonanie zlecenia zażądano około 11 milionów złotych. Suma była bardzo wysoka, ale należało jak najszybciej ustawić konstrukcję, ponieważ ulegała ona korozji. Podpisano, więc umowę z P.B.M.H.2 – Oddział w Częstochowie. Przedsiębiorstwo zobowiązało się w niej wykonać montaż konstrukcji stalowej hali kościelnej do końca lutego 1980 roku.
Jednak władze Częstochowy wycofały w ramach represji wcześniejsze zezwolenie. W związku z tym przedsiębiorstwo musiało wycofało się z umowy, oświadczając, że takie ma polecenie. Kuria Diecezjalna w imieniu parafii próbowała interweniować, przedkładając swoje prośby w różnych instytucjach, na różnych szczeblach władzy, m.in. u wiceministra budownictwa. Zwłoka w robotach powodowała korozję stalowej konstrukcji. Dalsze niepodejmowanie prac, groziło jej całkowitą dewastacją.
Wreszcie, w dniu 24 czerwca 1980 roku, doszło do podpisania nowej umowy, pomiędzy parafią a P.B.M.H.2 w Częstochowie. Koszt dostawy konstrukcji i jej montażu opiewał podobnie jak poprzednio na około 11 milionów złotych. Z tego czwarta część miała być wypłacona w dolarach. Te drakońskie warunki przyjęto. Parafia nie posiadała jednak 65 tysięcy dolarów. Chcąc zdobyć tę kwotę zwróciłem się za pośrednictwem naszego tygodnika katolickiego „Niedziela” do Polonii amerykańskiej o ofiarność na cel budowy kościoła. Niestety, żadnego datku nie otrzymałem, a przedsiębiorstwo w końcu przyjęło zapłatę w złotówkach.
O ile pamiętam, problemy z montażem nadal pozostały, gdyż potrzebne były do jego wykonania specjalne dźwigi, a Częstochowa takich dźwigów nie miała!
Rzeczywiście, Częstochowa takich dźwigów nie posiadała. Znowu trzeba było jechać do Warszawy, do innego już ministerstwa. Trafiłem na dobrego ministra, który okazał wielką życzliwość wobec budującego się kościoła. Nie pamiętam już jego nazwiska.
Przed przyjazdem dźwigu specjalny pilot musiał zbadać drogę, mosty i utwardzony dojazd do obiektu, który miał być podniesiony. Marka tego dźwigu była następująca: „D – Mag, H.C.500 – Warszawa”. Drugi dźwig, słabszej nieco konstrukcji wypożyczony był z wojewódzkich przedsiębiorstw.
Rozpoczął się montaż. Wielu ciekawskich zgromadziło się przy obiekcie. I w tym miejscu stał się wypadek. Bardzo groźny, niebezpieczny, ale dzięki Bogu - szczęśliwie, wprost cudownie zakończony. Gdy dwie pierwsze ramy stalowej konstrukcji, każda po 12 ton ciężaru zostały podniesione do samego szczytu i połączone na kształt złożonych rąk do modlitwy - wtedy mechanik skręcał te dwa trójkąty grubymi śrubami, w ilości ponad 20 sztuk. Po skończeniu swej pracy pracownik zszedł na dół, a inżynier, który był odpowiedzialny za pracę dźwigu, zawołał żeby wszyscy uważali, gdyż będą powoli zwalniane liny, które utrzymywały jeszcze dwa podniesione trójkąty. Nagle dało się słyszeć ogromny trzask. Wszystkie śruby zostały ścięte najcięższym elementem ramy konstrukcyjnej. Kawałki śrub, w liczbie 18 sztuk, każdy ważący ponad pół kilograma, spadły z wysokości czterdziestu metrów między, stojących w grupie, mężczyzn. Te lecące z góry fragmenty śrub mogły nas wszystkich zabić. Tymczasem nikt nie został zabity, ani zraniony. Łaska Boża. Wszyscy zbledliśmy. Całą noc inżynierowie i ja analizowaliśmy zaistniałą sytuację. Wykryliśmy błąd techniczny. Każda większa długość ma swój punkt przełomu. Likwiduje go przyspawana długa stalowa belka. O tym zapomniano. Nie ma skutku bez przyczyny.
Dalsze problemy to...
zmartwienia o materiały do zagospodarowania poszczególnych pól trójkątów, już podniesionych i pospawanych. Chodzi o stalowe belki poprzeczne, szalunki od wewnątrz kościoła, łącznie z pełnym uzbrojeniem i zalaniem betonem. Na te cele potrzebna była ogromna ilość stali, desek i rusztowań. I znowu przykre podróże po całym województwie. Nie do wiary, żebym ja zwykły, umęczony tym wszystkim proboszcz, mógł codziennie przejechać sto lub więcej kilometrów, aby kupić taki czy inny materiał na budowę. W tym zakresie trosk nikt mi nie dopomógł. Czułem się bardzo osamotniony, często przykro rozliczanym przez władze miejscowego urzędu. Przecież to był najtrudniejszy okres walki z Kościołem. Wielu księży nie wierzyło, że uda mi się ukończyć budowę kościoła i plebani.
Poważnym problemem była również budowa wieży. Wielkim wysiłkiem było stawianie rusztowań i podawanie na tę wysokość /65m/ betonu, łącznie z dużym metalowym krzyżem.
Następne trudności to starania o blachę miedzianą. Trudności te to nie tylko sprawa pieniędzy, ale urzędowe formalności. Ile podań i próśb, ile upokorzeń, ile negatywnych pism, że to niemożliwe, po co taki drogi kościół. Wszak macie katedrę i Jasną Górę. Jak można było się pokusić na tak drogą budowę, itd. Odpowiedź na moje podanie z prośbą o przydzielenie potrzebnej ilości blachy była zdecydowanie negatywna.
Znowu udałem się do Warszawy do właściwego ministerstwa o przydział szlachetnych materiałów budowlanych. W odpowiedzi skierowano mnie do Imielina. Proszę tam jechać i na nas się powołać. Imielin sprzedał mi tyle blachy miedzianej, ile potrzeba było na pokrycie całego kościoła górnego, plebani i przewiązki łączącej kościół z plebanią.
Świątynia, w miarę upływu czasu, coraz bardziej zaczęła się wznosić ponad fundamenty.
Przez rok 1981 zrobiono oszalowanie, uzbrojenie konstrukcji, obetonowanie i 50% okien kościoła górnego, instalację kościoła dolnego, zaszalowanie i zabezpieczenie bocznej kaplicy od strony zachodniej. Podłączono instalację grzewczą i docelowe schody kościoła dolnego.
Budowa kościoła, plebani i salek katechetycznych trwała do 1985 roku. Coraz mniej było kłopotów z załatwieniem materiałów budowlanych. W budowie nikt z władz miasta nie przeszkadzał.
Jak już wspomniałem kościół wybudowano według projektu mgr. inż. arch. Antoniego Mazura. Przy kształtowaniu bryły, posługiwał się ekspresyjnie poruszanymi trójkątnymi formami, które mijając się tworzą od strony północnej i południowej inicjały M (Maria) i A (Adalbertus, czyli Wojciech). Pozwalają one jednocześnie rozwiązać problem oświetlenia wnętrza. Kościół jest dwupoziomowy.
Bardzo ważnym wydarzeniem w życiu parafii była konsekracja kościoła św. Wojciecha. Jak ks. Prałat tę uroczystość wspomina?
Konsekracja kościoła św. Wojciecha miała miejsce 20 października 1985 roku. Dokonał jej w imieniu Jana Pawła II wysłannik papieski arcybiskup Luigi Poggi wraz z ordynariuszem diecezji ks. biskupem Stanisławem Nowakiem. Obecny był także ks. biskup Franciszek Musiel. Na uroczystość stawili się bardzo licznie parafianie oraz mieszkańcy Częstochowy, szczególnie dzielnicy Tysiąclecia, wypełniając szczelnie ogromną świątynię.
Ks. Biskup Ordynariusz w swym powitaniu, podziękował wiernym i mnie jako proboszczowi parafii za trud związany z budowaniem świątyni. Podkreślił także, że arcybiskup Luigi Poggi swoimi staraniami przyczynił się wielce do otrzymania przez parafię zezwolenia na budowę świątyni. Odczytał także okolicznościowy telegram, który nadesłał Ojciec św. Jan Paweł II. Zawierał on słowa podziękowania za wybudowanie nowej świątyni i błogosławieństwo apostolskie dla ludzi i miejsca, w którym się zebrali. Papież dał parafii drogocenny dar, kielich, który był jednocześnie znakiem duchowej obecności ofiarodawcy na uroczystości i pamięci o niej. Homilię w języku polskim wygłosił arcybiskup Poggi, stwierdzając że księża i ludzie świeccy nie tylko bronili swych niezbywalnych praw, aby mieć prawdziwą świątynię, lecz przyczynili się ofiarnie do jej budowy. Udział w niej przynosi każdemu wielki zaszczyt.
Po homilii nastąpiła główna część uroczystości, sama konsekracja, z modlitwą konsekracyjną, z namaszczeniem ołtarza, murów i głębokim w swej wymowie okadzeniem. W uroczystości brał udział chór pod batutą prof. Antoniego Szuniewicza i organisty Jana Wilka.
Szczerze przyznaję, że wierni parafii św. Wojciecha ogromnie głęboko i serdecznie zaangażowali się w budowę swej świątyni. To właśnie oni narzucili tempo budowy, która trwała jedynie 7 lat.
Tej budowie myślą i całym sercem towarzyszył Ojciec święty Jan Paweł II. Jeszcze będąc arcypasterzem Kościoła krakowskiego, podkreślił w naszej katedrze mocno swój głęboki żal, że Kraków – Mistrzejowice i Częstochowa – Tysiąclecie, przeżywają ten sam przykry scenariusz walki z Kościołem. Władze komunistyczne nie tyle utrudniają, ile wprost zwalczają wszelkie formy organizacji parafii, a tym bardziej budowy kościołów w tych dużych osiedlach.
Podczas pierwszego przyjazdu Papieża do Polski, w programie tej pielgrzymki było także odwiedzenie początków budowy naszego kościoła. W tym celu przyjechali do Polski dwaj delegaci papiescy, aby obejrzeć teren i ewentualnie przygotować go na przyjęcie Papieża. Delegatami byli: księża prałaci: Józef Kowalczyk i Janusz Bolonek.
Władze państwowe w ostatniej chwili zanegowały program odwiedzenia dzielnicy Tysiąclecia. Mimo to jednak Ojciec święty bardzo serdecznie interesował się budową naszego kościoła. O postępy tej budowy często pytał swoich delegatów, bądź przedstawicieli Watykanu, a także Arcypasterza naszej diecezji.
W parafii św. Wojciecha odbywało się wiele imprez artystycznych o charakterze chrześcijańskim. Szczególnie w stanie wojennym, imprezy te były przez społeczeństwo naszego miasta mile odbierane. Tak się złożyło, że mój wikariacki pobyt w parafii św. Wojciecha przypadł na te trudne, nie tylko dla parafii, ale całej ojczyzny, lata. Pamiętam doskonale spotkania z artystami tej klasy co: Ewa Skarżanka, Halina Mikołajska, Anna Nehrebecka, Maja Komorowska, Krzysztof Zanussi, Andrzej Wajda, Mieczysław Voit, Jacek Fedorowicz, Piotr Szczepanik, Stanisław Sojka, itd.
Nasze starsze pokolenie, dobrze pamięta przykry stan wojenny, przykry dla każdego osobiście, jak również dla naszego narodu. Wszystkie środki społecznego przekazu zostały zawieszone. Życie towarzyskie, w eterze, w prasie, w wydawnictwach - zamarło. Paliwo do samochodów, węgiel, drzewo opałowe i inne materiały tego rodzaju reglamentowano. Teatry, kina, lokale rozrywkowe również zostały czasowo zamknięte. Wszystkie państwowe zakłady pracy zostały zmilitaryzowane. Osoby znaczące, wpływowe na opinie społeczne zostały internowane. Był wzmożony system policyjny. Pełna inwigilacja społeczeństwa.
Kościół stosownie do swego powołania spieszył ludziom z pomocą duszpasterską, ale także i żywnościową. Ileż to żywności i ubrań zostało rozdzielone między najbardziej potrzebujących. Nasza parafia stanęła na wysokości zadania. Codziennie rozdzielaliśmy między potrzebujących duże ilości żywności i ubrań. W tej akcji wspierali mnie najwydatniej: Halina i Zenon Świerzy, Krystyna Wolańska, Irena i Ignacy Pyzikowie, Sabina Nabiałek, Bogumiła Kuban, Mieczysława Smaga, Mieczysława Dąbrowska, Maria Żukiewicz i inni.
Sfery inteligenckie takie jak: artyści, muzycy, naukowo pracujący, pisarze, dziennikarze, politycy, masowo wyjeżdżali na teren kraju, by w kościołach zorganizować jakiś występ teatralny, głosić prelekcje na tematy historyczne, społeczne, literackie, moralne itd. W ten sposób zwolnieni z pracy pragnęli poprawić sobie egzystencjalne położenie. Za każdą symboliczną złotówkę byli bardzo wdzięczni.
Społecznikiem tej pięknej sprawy był ks. Marian Duda, były mój współpracownik, obecnie profesor teologii pastoralnej w Wyższym Seminarium Duchownym w Częstochowie. To on nie tylko zapraszał, ale tą sferą ludzi kompetentnych kierował i cieszył się, że w ten sposób może im pomóc, a wiernych poszczególnych parafii ubogacić ich wiedzą i artystycznym kunsztem. Pragnę podziękować mu za tę owocną pracę i współpracę, zachowując go w mojej dobrej pamięci. Te tygodnie spotkań z polską inteligencją nazywaliśmy Tygodniami Kultury.
Ks. Marian Duda, jako duszpasterz akademicki rozwinął także przy parafii św. Wojciecha centralny ośrodek duszpasterstwa akademickiego, który podejmował wiele znakomitych działań. Dzięki jego charyzmatowi, parafia znacząco wpływała na kulturalny rozwój i doskonalenie religijno-moralne laikatu częstochowskiego.
Również dzięki jego inicjatywie zostało urządzone w pomieszczeniach parafialnych studio katolickiego radia „Fiat”, które z tego miejsca promieniowało przez swe audycje i programy ewangelizacyjne niemal na całą archidiecezję.
Dzielnica Tysiąclecia w latach 1980 - 1995 rozrastała się i urosła jakby w nowe miasto. Powstawały nowe bloki, przybywało wiernych do tego stopnia, że jeden kościół św. Wojciecha nie mógłby spełnić swego posłannictwa duszpasterskiego. Już ks. biskup dr Stefan Bareła, a później ks. biskup dr Stanisław Nowak planowali powołać do życia nowe parafie.
Pierwszy parafią, która powstała z części parafii św. Wojciecha - to parafia św. Jadwigi Królowej. Parafia ta przez 12 lat była, można by tak rzec, pierwotną parafią św. Wojciecha. W roku 1982, kiedy Tysiąclecie wybudowało już kościół dolny, osobiście prosiłem Ks. Biskupa Ordynariusza częstochowskiego Stefana Barełę, że już nadszedł czas, by tę część dzielnicy usamodzielnić i powołać do życia nową parafię. Tę myśl ks. biskup Bareła przyjął bardzo życzliwie i w dniu 1 kwietnia 1982 roku utworzył nową parafię pod wezwaniem św. Jadwigi Królowej. Pierwszym proboszczem tej parafii był i do dzisiaj jest ksiądz Jan Niezgoda. Parafia ta pięknie i ofiarnie przysłużyła się historii Kościoła i diecezji. Wierni tej parafii heroicznie bronili punktu katechetycznego przed jego wyburzeniem. Władze miasta widząc zdecydowany opór wiernych zgodziły się na przeniesienie punktu katechetycznego na ulicę Gen. Zajączka nr 13. Oprócz działalności katechetycznej, punkt ten służył całemu duszpasterstwu parafialnemu aż do wybudowania własnego kościoła.
Drugą parafią powstałą z parafii św. Wojciecha była parafia św. Maksymiliana, która istniała od 14 maja 1982 roku jako wikariat terenowy, by stać się pełnoprawną placówką duszpasterską 12 marca 1987 roku.
Jak zrodziła się w Księdzu myśl oddzielenia od parafii św. Wojciecha tej części dzielnicy, która stała się początkowo wikariatem terenowym, a następnie pełnoprawną parafią św. Maksymiliana?
Odbywając wizytę kolędową w 1982 roku, zauważyłem, że dzielnica Tysiąclecia powiększa się w kierunku północnym. Są nowe bloki. Patrząc na nie z okien dziesiątego piętra bloku przy alei Wyzwolenia – pomyślałem, że wśród tych nowych, zasiedlanych bloków powinien stanąć kościół dla nowej parafii. Ta myśl już mnie nie opuszczała. Zgłosiłem się do biura naczelnego architekta miejskiego, odpowiedzialnego za zagospodarowanie terenów pod budownictwo mieszkaniowe całej dzielnicy Tysiąclecie-Północ. Naczelnym architektem była pani mgr arch. Lemańska. Nie znałem tej pani osobiście. W biurze przedstawiłem się kim jestem. Powiedziałem do niej, że znam ją z opinii miasta jako zdolnego architekta i zapytałem, czy mogłaby zaprojektować większy dom z jednym piętrem. „Jaki dom?” - zapytała pani architekt. „Proszę pani – odpowiadam - zna pani dobrze Tysiąclecie-Północ. Na tym młodym osiedlu jest dużo dzieci. Nie ma tu żadnego «przytuliska», aby te dzieci uczyły się miłości, posłuszeństwa i wiary ojców naszych. Konkretnie, chodzi mi o dom katechetyczny”. Pani architekt chwilę się zastanowiła, a następnie spojrzała w okno i powiedziała: „Proszę przynieść gabaryty w odpowiedniej skali. Spróbuję! A gdzie jakaś działka pod ten dom?”. Z nieukrywaną serdecznością odpowiedziałem: „To ja proszę panią Naczelnik, jako gospodarza Tysiąclecia o ustalenie działki, która mogłaby być zaczątkiem nowej historii”. Oboje spojrzeliśmy na ścianę. Były na niej wyrysowane krateczkami wszystkie bloki z naniesieniem ulic. Pokazuję palcem i mówię: „ulica Kosmowskiej, Starzyńskiego... o, tu proszę pani. Tu w centrum osiedla byłoby najlepsze miejsce na ośrodek nauczania dzieci”. „Dobrze, odpowiedziała pani Naczelnik, te dwie krateczki oznaczające bloki, przeniosę na tę ulicę, a tu wymierzę działkę pod punkt katechetyczny i na przyszły kościół. Mam dobre układy z prezydentem miasta. Postaram się w ciągu trzech dni uprawomocnić tę działkę, aby nikt już nie przeszkadzał w tej sprawie”. W ciągu siedmiu dni już miałem dokument urzędowy posiadania działki na punkt katechetyczny i w przyszłości na kościół.
Ks. biskupowi ordynariuszowi Stefanowi Barele zgłosiłem ten niewątpliwy sukces. Ordynariusz ze zdziwieniem zapytał, jak ty to zrobiłeś? Dzięki tej działce powstanie nowa parafia. Zapytałem: „Księże Biskupie, czy ks. Stanisław Jasionek, mój dobry i odpowiedzialny wikariusz i prefekt, może czynić starania o budowę punktu nauczania wiary i organizowanie nowej parafii?” „Jak najbardziej, odpowiedział Biskup. Aprobuję!”
Ks. Biskup ordynariusz osobiście mnie o tym poinformował, a było to w dniu 8 grudnia 1983 roku. Prosił nadto, abym przeprowadził rozmowę z ks. proboszczem Józefem Słomianem i omówił sposoby szybkiego wejścia w teren nowego osiedla „C”, gdzie miał stanąć punkt katechetyczny. Czy Ksiądz pamięta jak poprowadził mnie do swojego pokoju, wyjął gotowy już projekt architektoniczny domu katechetycznego i powiedział: „Kolego, zaczynamy nową historię. Biskup powołał wikariat terenowy p.w. św. Maksymiliana Kolbe. Pomogę ci we wszystkim. Tylko, głowa do góry!”
Tak, tylko że tę działkę, choć była już zalegalizowana, chciano nam siłą odebrać. Od chwili zatwierdzenia, specjalny stróż jej pilnował i kogokolwiek widział poruszającego się po niej przeganiał, dzwoniąc po milicję.
Pamięta ksiądz Stanisław, jak poszliśmy na spacer na nowe osiedle. Chciałem Księdzu pokazać już naszą działkę. Zobaczył nas stróż i zaczął tak potwornie krzyczeć, wyzywać i przeklinać. Próbował nawet w naszą stronę rzucać kamieniami. Wezwał także milicję. Gdy wracaliśmy ze spaceru, jechał wóz milicyjny w kierunku tej działki.
O tę działkę musieliśmy walczyć!
Nie ma w tym stwierdzeniu żadnej przesady! Kilka dni po naszym spacerze otrzymałem wezwanie do biura spółdzielni „Tysiąclecie – Północ”. W biurze było już trzech panów, przedstawiciel kombinatu budowlanego, pani naczelnik Lemańska, bardzo trudna w rozmowach pani z zarządu spółdzielni i ja, jako proboszcz parafii św. Wojciecha. Ton rozmowy był wręcz egzekucyjny. Pierwsze pytanie brzmiało: „Jakim prawem ksiądz wszedł do dzielnicy Północ?”. Odpowiedziałem natychmiast: „To są nasi ludzie. Pracują w hucie, w zakładach włókienniczych i w innych znaczących przedsiębiorstwach. Pracują dla państwa polskiego. Chodzi o ich społeczny pokój. Ich dzieci pragną się uczyć religii, mają do tego prawo. Powtarzam, sprawa jest legalna. Mam dokument przyznania działki i jej uprawomocnienie”. Pani naczelnik Lemańska włączyła się do rozmowy stwierdzając, że wolą prezydenta i zarządu miasta jest spełnienie postulatów tutejszych mieszkańców, którym bardzo zależy na punkcie katechetycznym w tym miejscu. Po tym stwierdzeniu pani Architekt wyszła z pokoju. Rozgorączkowanemu towarzystwu, nieżyczliwemu tworzącej się strukturze kościelnej, powiedziałem, że wszelkie wątpliwości można zgłaszać do kurii. W tym miejscu pragnę podziękować Pani Naczelnik za jej pełną kompetencji umiejętność załatwienia tak trudnej sprawy.
No tak, ale to dopiero pierwsza bitwa została wygrana. Batalia o działkę budowlaną, na której miał stanąć dom katechetyczny i kościół dopiero na dobre się rozpoczęła!
Bloki mieszkalne w dzielnicy Tysiąclecie-Północ budował częstochowski „Kombinat Budowlany”. Dyrektorem tej firmy był inż. Kazimierz Twardowski. Otrzymał on polecenie od tzw. władz zwierzchnich, aby na całej kupionej przez nas działce budowlanej ustawił melaminy, czyli baraki dla pracowników. Tak też się stało! Ustawiono je ciasno przy sobie, barak przy baraku, zajmując w ten sposób powierzchnię całej naszej działki.
W odpowiedzi na to poprosił mnie ks. Proboszcz, jako swego wikariusza terenowego dla tej dzielnicy Częstochowy, abym jak najszybciej postarał się o nowy, duży, drewniany krzyż, który zostanie zainstalowany na działce, jako pierwszy znak sakralny nowej placówki duszpasterskiej. Krzyż już był, a jego historia jest niezwykła. Ówczesny sekretarz Wydziału Duszpasterstwa - ks. Marian Duda, poprosił mnie, abym zamówił u stolarza krzyż Roku Jubileuszowego, który był ogłoszony przez Jana Pawła II w 1983 roku, na pamiątkę 1950-lecia odkupieńczej śmierci Chrystusa. W związku z tym w uroczystość Chrystusa Króla odbyło się zakończenie Roku Świętego w naszej diecezji. Niesiono ten krzyż w procesji, obok obrazu Matki Bożej Częstochowskiej z katedry na Jasną Górę. Gdy procesja przechodziła obok domu biskupiego, zatrzymano się na moment i tym krzyżem pobłogosławiono chorego już wówczas Biskupa Stefana Barełę. Z Jasnej Góry, krzyż jako pamiątka Roku Świętego został przywieziony do parafii św. Wojciecha.
Ano właśnie! Przyznam, że nie znałem okoliczności powstania tego krzyża i jego pierwotnego przeznaczenia. W każdym razie okazał się on bardzo ważnym argumentem w naszym boju o odzyskanie działki przeznaczonej pod budowę punktu katechetycznego.
Może ja dopowiem naszym Czytelnikom, że w ów pamiętny dla mnie dzień 8 grudnia 1983 roku, ks. biskup Stefan Bareła rozmawiając ze mną, poprosił, abym odprawił dla mieszkańców wikariatu terenowego w noc Bożego Narodzenia – Pasterkę, na przydzielonej parafii św. Wojciecha działce. Ks. Biskup chciał, aby w ten sposób zainaugurować działalność wikariatu. Podzieliłem się tą sugestią Arcypasterza z ks. Proboszczem, który natychmiast przejął inicjatywę i ...
Na zakończenie rekolekcji adwentowych, w trzecią niedzielę Adwentu, ogłosiłem na wszystkich dopołudniowych Mszach św., że po Mszy św. o godzinie 12.00 krzyż zostanie uroczyście przeniesiony w procesji na działkę budowlaną przeznaczoną na dom katechetyczny i tam zainstalowany. Jeśli ma być Pasterka, powiedziałem, to musi być krzyż, przy którym ustawi się ołtarz. Informacja ta do niedzieli była znana tylko kilku osobom, aby uchronić się przed ewentualną akcją ze strony odpowiednich służb.
Na Mszę św. o godzinie 12.00 przybyły licznie rodziny z dziećmi, mieszkające na osiedlu Północ. To była prawdziwa manifestacja! Mężczyźni wzięli krzyż na swoje ramiona. Ludzie szli skupieni, odmawiając modlitwę różańcową. Na miejscu zainstalowaliśmy krzyż, który wierni z osiedla jeszcze długie godziny adorowali, stojąc na mrozie.
Czytający te słowa, nie zdają sobie sprawy z faktu, jak trudno było nam przygotować tę uroczystość od strony technicznej. Należało wykopać odpowiedni dół, w którym umieszczony miał być krzyż. Nie było to łatwe z dwóch powodów. Po pierwsze ziemia była zmarznięta, skuta lodem, a po drugie jak zrobić ów wykop, skoro do wieczora na działce przebywali pracownicy budowlani oraz ich kierownictwo, które także w jednym z baraków miało swoją siedzibę. Nie można się było zdradzić z zamiarów wkopania krzyża, bo z pewnością skutecznie by nam utrudnili. Ks. Proboszcz wpadł na genialny pomysł...
Poleciłem dwom moim pracownikom, ażeby ubrali się tak, jak wszyscy pracujący na budowie osiedla Północ. Nałożyli ochronne hełmy i udali się na miejsce kopania otworu dla krzyża. Nikt z pracujących, ani z dozorujących pracę budowlanych, nie zwrócił na nich najmniejszej uwagi. Uznano ich za swoich. Robili, co do nich należało, prosząc nawet o pomoc w rozgrzaniu pewnym urządzeniem z parą wodną miejsca, w którym należało zrobić wykop. Następnie wykop zabezpieczono, kładąc obok worek z cementem, który miał być drugiego dnia wykorzystany do montażu krzyża.
Przyznam się szczerze, że cały czas z daleka obserwowałem pracę naszych dzielnych budowlańców. Spisali się świetnie. To także dzięki ich wysiłkowi można było w trzecią niedzielę Adwentu przeprowadzić pomyślnie nasz plan.
Krzyż, jako symbol zwycięstwa stanął pośród ogromnych bloków mieszkalnych. Oczywiście, zaraz na drugi dzień byłem wzywany do Urzędu Wojewódzkiego, do dyr. Jerzego Zalewskiego od spraw wyznań, abym wytłumaczył się z przeprowadzonej akcji. Nie mógł, niestety, mi nic zarzucić, gdyż działaliśmy legalnie.
Jeśli chodzi o krzyż, to rzeczywiście zaczął on tam swoją niezwykłą misję. Robotnicy codziennie przed pracą podchodzili do niego i modlili się. Kierownictwo budowy czuło się jakoś nieswojo, ale tolerowało ten stan rzeczy.
Mieliśmy już swój przyczółek na ziemi, którą pewne siły chciały nam odebrać. Można było więc zaplanować, zgodnie z oczekiwaniami ks. biskupa Stefana Bareły, odprawienie pierwszej Mszy św. przy krzyżu. Zbliżała się uroczystość Bożego Narodzenia. Zaplanowaliśmy odprawienie Pasterki, którą w imieniu chorego już wówczas Arcypasterza odprawił pracownik Kurii Diecezjalnej – ks. Marian Duda.
W czwartą niedzielę Adwentu ogłosiłem na wszystkich Mszach św., że wikariat terenowy św. Maksymiliana organizuje Pasterkę przy krzyżu, pod gołym niebem. Zaprosiłem do udziału wiernych wikariatu, prosząc by wzięli ze sobą świece, które oświetlą plac, gdyby spółdzielnia wyłączyła lampy oświetlające pakamery budowlane. Na drugi dzień miałem telefon od dyrektora do spraw wyznań urzędu wojewódzkiego, który udzielił mi ostrych pouczeń, że zapalone świece zagrażają bezpieczeństwu ludzi. Jednak z tej decyzji się nie wycofałem. Stało się tak jak przewidywałem! Spółdzielnia mieszkaniowa „Północ” wyłączyła lampy oświetleniowe na czas Pasterki.
Wiem, jak bardzo ks. biskup ordynariusz Stefan Bareła chciał tę Pasterkę sprawować przy krzyżu. Był już niestety bardzo chory. W liście pasterskim na uroczystość Bożego Narodzenia, skierowanym do całej diecezji, dał wyraz temu pragnieniu, błogosławiąc nową wspólnotę parafialną. Poprosił ks. Mariana Dudę, bardzo mocno zaangażowanego w powstanie tej parafii, aby w jego imieniu tę pierwszą na nowym osiedlu Mszę św. celebrował.
Już od Pasterki, w każdą niedzielę, mimo mrozu, wiatru i śniegu, odprawiałem Mszę św. przy krzyżu. Na prośbę ks. Proboszcza przedsiębiorstwo budowlane usunęło kilkanaście baraków, by wokół krzyża było nieco więcej miejsca, bo ludzie przychodzili na Mszę św. plenerową tłumnie.
Żal mi było Księdza ogromnie. Tak dobrze się Ksiądz spisywał jako wikariusz w parafii św. Wojciecha, co sprawiło, że zżyliśmy się bardzo. Nie mogłem patrzeć jak zmarznięty wraca Ksiądz z wikariatu na plebanię, na niedzielny obiad.
Doceniałem zawsze Księdza życzliwość wobec mojej osoby. Z wielką radością przyjąłem więc propozycję, byśmy wspólnie udali się do Kłobucka, do pewnego przedsiębiorstwa, produkującego metalowe magazyny na materiały budowlane. Powiedział Ksiądz do mnie: „Stasiu, kupię ci taki barak, postawisz go na skraju wikariackiej działki, gdzie jest trochę wolnego miejsca i zaczniesz odprawiać codziennie, w skromnej wprawdzie kaplicy, ale zadaszonej, chroniącej przed śniegiem deszczem i wiatrem. Dam ci robotników i potrzebny sprzęt!”.
Byłem zdziwiony, że tak od razu udało się nam kupić obszerny magazyn, który miał stać się kaplicą, służącą przez kilka lat, nie tylko parafii św. Maksymiliana, ale również parafii św. Jana Kantego. Niestety, przyszła do nas przykra wiadomość, że zaraz na drugi dzień zwolniono z pracy kierownika działu sprzedaży, który odważył się sprzedać parafii tak „niechodliwy” towar.
Było mi bardzo trudno budować dom katechetyczny, gdyż przeszkadzały w tym dziele osoby spod znaku SB. Pamiętam, że gdy kupiłem cegłę na budowę, musiałem się długo tłumaczyć przed inwigilującym mnie „esbekiem”, kto mi tę cegłę sprzedał. Powiedziałem, że pożyczyłem od pracownika cegielni, któremu zresztą przysługiwał deputat ceglany. W następstwie tego wytłumaczenia musiałem co jakiś czas odpowiadać mu na pytanie, czy pożyczoną cegłę już zwróciłem.
Kiedy kończyłem budowę domu katechetycznego potrzebne mi były na wykonanie dachu tzw. płyty korytkowe, które można było nabyć w wytwórni produktów budowlanych w Lisowie. Gdy sprzedawczyni usłyszała, że chcę kupić większą ilość płyt na parafię, wzruszyła ramionami stwierdzając, że jest to niemożliwe. Doradziła jednak, aby parafianie kupili po kilka płyt korytkowych na swoje nazwisko. Tak się stało. Mój organista pan Tomasz Łękawa zorganizował kilkanaście osób z kręgu własnej rodziny, które dotarły swoim transportem do Lisowa i nabyły potrzebne wikariatowi terenowemu płyty.
Pragnę jeszcze dodać, że w podobny sposób kupiłem okna do punktu katechetycznego. Niestety, nocą jakiś nasłany przez wiadome siły człowiek wkradł się do magazynu, w którym znajdowały się okna i wytłukł wszystkie szyby.
Jakże wielkie podobieństwa można dostrzec między trudami tworzenia się tych dwóch pięknych parafii częstochowskich. Ale zwykle tak bywa, że to, co wiele trudu kosztuje, bardziej się docenia, bardziej satysfakcjonuje człowieka niż to, co przychodzi łatwo. Wierni doświadczając pewnych trudności w budowaniu wspólnoty, łatwiej się jednoczą i więcej twórczej energii z siebie wyzwalają.
Trzecią parafią wydzieloną z parafii św. Wojciecha była parafia św. Jana Kantego w Częstochowie.
Parafia ta, podobnie jak parafia św. Maksymiliana, miała na początku strukturę wikariatu terenowego, który powołał do życia w ramach parafii macierzystej, w dniu 10 września 1986 roku ks. biskup ordynariusz dr Stanisław Nowak. Wierni przeżywali wiele trudności związanych z zalegalizowaniem przez władze wojewódzkie w Częstochowie nowej struktury kościelnej. Duszpasterzem wikariatu został ks. Jan Wajs, dotychczasowy wikariusz katedralny, człowiek o wielkich uzdolnieniach organizacyjnych, a przy tym lubiany przez wszystkich i skromny.
Borykał się z wieloma trudnościami. Nie miał przydzielonego placu pod jakąkolwiek budowę. Rozpoczął od gromadzenia wiernych w kaplicy – baraku parafii św. Maksymiliana, gdy ta parafia przeniosła swą kaplicę do piwnic nowego domu katechetycznego. Otrzymał także do dyspozycji parafii św. Jana Kantego, od ks. proboszcza Stanisława Jasionka jedną salę katechetyczną i mieszkanie na plebani. Na jednym placu, w odległości 30 m. odbywały się nabożeństwa tych dwóch wspólnot wiernych. Niekiedy wyglądało to groteskowo, gdy np. w Boże Ciało jedna parafia kończyła, a druga rozpoczynała procesję i musiały się mijać na skrzyżowaniu ulic.
Pamiętam, księże Prałacie, taką sytuację, że w naszych dwóch parafiach rozpoczęły się tego samego dnia rekolekcje wielkopostne. U mnie w parafii miał je głosić ks. wizytator Mirosław Suchosz, a u ks. Jana Wajsa – brat szkolny Tadeusz Ruciński. Rozkład Mszy św. w oby naszych kaplicach był taki, że o pełnej godzinie rozpoczynała się Msza św. w kaplicy św. Maksymiliana, a pół godziny później w kaplicy św. Jana Kantego. Ten szczegół jest bardzo ważny w tym wspomnieniu, ponieważ ks. Mirosław Suchosz przyjechał na rekolekcje chory, miał anginę. Nie mógł w ogóle mówić! Po pierwszej Mszy św. przeprosił mnie i z żalem pojechał do domu. Rekolekcje przejął w mojej parafii brat Tadeusz Ruciński, który biegał na nauki z jednej kaplicy do drugiej. W sumie miał dziennie jakieś piętnaście nauk.
Ze słów Księdza wynika, że ta zbyt bliska koegzystencja, która utrudniała niekiedy normalne życie dwóch organizmów parafialnych, miała także pozytywne strony.
Po przezwyciężeniu trudności ze strony władz administracyjno-politycznych, ks. biskup ordynariusz Stanisław Nowak erygował w dniu 15 maja 1987 roku parafię św. Jana Kantego, wyłączając ją z parafii macierzystej św. Wojciecha. W październiku 1988 roku przeniesiono kaplicę mszalną z terenu parafii św. Maksymiliana na teren własnej parafii.
Czwarta parafia, całkowicie wydzielona z terenu parafii św. Wojciecha, to parafia świętych Benedykta, Jana, Mateusza, Izaaka i Krystyna, Pierwszych Męczenników Polski.
Parafię erygował ks. biskup ordynariusz Stanisław Nowak dnia 5 maja 1990 roku, wyłączając jej teren z północno-zachodniej części parafii św. Wojciecha. W tym samym roku pierwszy proboszcz ks. Andrzej Filipecki wybudował tymczasową kaplicę. Ks. Andrzej był wikariuszem parafii św. Wojciecha, stąd doskonale znał środowisko, do którego posłał go Biskup. Jest to zdolny, pracowity i odpowiedzialny kapłan, wspaniały organizator dzieci i młodzieży. Lubiany i ceniony przez wszystkich wiernych. Na nowej parafii był jakby pod modlitewną opieką wiernych parafii św. Wojciecha, którzy z szacunkiem wspominają swojego kapłana. Jest on do dzisiaj moim serdecznym przyjacielem..
Ksiądz Andrzej bardzo spokojnie i inteligentnie podszedł do organizowania życia parafialnego, głównie katechetycznego i zasadniczego priorytetu, którym jest budowanie obiektów parafialnych. Znając ks. Andrzeja wierzyłem, że swoją pracowitością szybko osiągnie swój cel, bo wiedziałem, jak mocnym jest w swych duszpasterskich charyzmatach.
I wreszcie, piąta parafia: NMP Częstochowskiej...
Parafię powołał do życia ks. arcybiskup Stanisław Nowak, a jej pierwszym proboszczem został ks. Krzysztof Jacniacki, pochodzący z parafii św. Wojciecha. Pamiętam go doskonale jako młodego ministranta, a później zaangażowanego w życie parafii lektora i alumna seminarium duchownego.
Parafia powstała przy dość dużych oporach miejscowej ludności lękającej się kosztów związanych z budową nowej świątyni. Atmosferę niechęci podsycały kręgi niechętne Kościołowi oraz lokalna prasa. Przygotowania do powołania tej placówki rozpoczął oficjalnie w okresie Bożego Narodzenia 1992 roku, wyznaczony do tego przez arcybiskupa Stanisława Nowaka – ks. Henryk Rabenda, wikariusz parafii św. Maksymiliana, a następnie św. Wojciecha. W czasie wizyty kolędowej, na terenie przyszłej parafii, informował mieszkańców o zamiarze i sensie nowej placówki. Podejmował także starania o załatwienie formalności, związanych z lokalizacją kościoła dla tej parafii.
Rzec można, uzupełniając niejako naszą wypowiedź, że w jakim sensie parafia Nawiedzenia NMP, której proboszczem jest ks. prałat Kazimierz Najman, została w części zrodzona z parafii św. Wojciecha. Historia tej parafii to jednak odrębny i dość ciekawy temat, który z pewnością doczeka się swego opracowania.
Parafia kierowana 33 lata przez Księdza Prałata może się poszczycić nie tylko zrodzeniem sześciu nowych parafii, ale także kapłanami, którzy wyszli z jej matczynej opieki. Wiem, że było ich piętnastu!
Tak, jest to z pewnością dowód na to, że parafia jest żywa. Tylko taka parafia rodzi nowe wspólnoty oraz powołania kapłańskie i zakonne. Z wielką przyjemnością wymienię ich nazwiska, gdyż znam je na pamięć: ks. Jan Lubieniecki, ks. Antoni Fuławka, ks. Jerzy Skotnicki, ks. Jan Dyliński, ks. Marek Sikora, ks. Robert Żwirek, ks. Krzysztof Jacniacki, ks. Wojciech Tkacz, ks. Adam Hrabia, o. Janusz Snarski OMI, o. Jacek Łukasiewicz SCJ, o. SCJ, o. Andrzej Noga OMI, o. Franciszek Sławomir Całka OSPPE, ks. Zbigniew Heluszka, ks. Maciej Oset.
Oprócz wielu zajęć stricte duszpasterskich i budowlanych, może się ks. Prałat poszczycić kapelanią środowiska rzemieślniczego Częstochowy. Ich serdeczne oddanie świadczy niewątpliwie o wielkim wkładzie pracy formacyjnej Księdza i potrzebach duchowych, jakie ta grupa zawodowa przejawia.
Cieszę się, że Ksiądz zadał mi to pytanie, gdyż nie mógłbym pominąć w swych rozważaniach tej wspaniałej kategorii ludzi, organizującej się społecznie od wielu wieków w celu umiejętnego i fachowego służenia człowiekowi we wszystkich jego potrzebach. Myślę tu nie tylko o rzemiośle częstochowskim, gdyż dzięki wielorakiej współpracy duszpasterskiej mam kontakty ze środowiskami rzemieślniczymi Śląska, Warszawy i Kielc.
Z rzemiosłem częstochowskim łączy mnie jednak wielka więź przyjaźni, współpracy i serdeczności. Organizujemy uroczyste nabożeństwa patronalne, które uświetnia swym śpiewem rzemieślniczy, męski chór „Pochodnia”. Po tych uroczystościach gromadzimy się w Izbie Rzemieślniczej z Prezesem i całą starszyzną cechową przy herbacie dla omówienia bieżących spraw rzemieślniczych.
Częstochowskie Rzemiosło ma bogatą historię działalności, rozwoju i wielorakich osiągnięć w wychowaniu młodego pokolenia rzemieślników i artystów. Jestem kapelanem tego środowiska od 26 lat. Rzemieślnicy mnie szanują i odnoszą się do mnie z prawdziwą serdecznością. Ja również odwzajemniam im tę postawę z pełną atencją mojego kapłańskiego serca. Życzę im przetrwania tych wszystkich trudności, które pomniejszają radość ich rzemieślniczej pracy.
Zwieńczeniem Księdza pracy proboszczowskiej w parafii św. Wojciech była niewątpliwie uroczystość tysiąclecia męczeńskiej śmierci św. Patrona. Odpust parafialny w 1997 roku przerodził się w ogólnodiecezjalne święto, na które przybyły liczne rzesze czcicieli św. Wojciecha.
Parafia św. Wojciecha była i jest dumna, że ma tak w bogatego w Boże łaski Patrona. Jako proboszcz parafii pragnąłem zawsze szerzyć Jego kult oraz męczeńską historię Jego życia. Parafia darzy św. Wojciecha wielką czcią i nabożeństwem. W kaplicy bocznej, pod Jego wezwaniem, znajduje się piękny tryptyk ołtarzowy, który przedstawia jego życie, łącznie ze śmiercią męczeńską. Kaplica jest jednocześnie grobem św. Wojciecha, ponieważ znajdują się w niej relikwie św. Męczennika. W oknie tej kaplicy znajduje się piękny witraż, ufundowany przez wiernych parafii, przedstawiający misyjną działalność św. Wojciecha..
W każdym roku, w dniu 23 kwietnia, od początku swego istnienia, parafia organizuje uroczysty odpust. Przybywają goście z całego miasta. W uroczystości uczestniczą liczne rzesze wiernych wraz z kapłanami. Nabożeństwu przewodniczy zwykle ks. arcybiskup metropolita dr Stanisław Nowak.
Warto dodać jeszcze kilka zdań odnośnie sprowadzenia relikwii św. Wojciecha z Gniezna. Było to konkretnie w tysięczną rocznicę Zjazdu Gnieźnieńskiego. Sąsiednie parafie przybyły na tę uroczystość procesyjnie. W ogromnie dużej i długiej procesji nie było widać ani początku ani końca. To był prawdziwie religijny i narodowy marsz procesyjny Częstochowy. To był sprawdzający dowód na to, jak bliski jest św. Wojciech polskiej duszy i polskiej historii.
W tej procesji wzięli udział dostojni celebransi: ks. arcybiskup Henryk Muszyński, metropolita gnieźnieński, ks. arcybiskup Stanisław Nowak, metropolita częstochowski i ks. biskup Antoni Długosz. Naczelne władze miasta Częstochowy także zamanifestowały swoją wiarę i dobrą wolę przybywając licznie na obchód jubileuszowy.
Słowo Boże z okazji tej uroczystości wygłosił ks. arcybiskup Henryk Muszyński, podkreślając historyczne znaczenie jedności Kościoła z narodem.
Przeglądając dokumentację działalności duszpasterskiej Księdza Jubilata, nie sposób nie dostrzec, serdecznych podziękowań i listów pochwalnych, pisanych przez przedstawicieli różnych władz i środowisk zawodowych. Wiele z tych listów dokumentuje zasługi Księdza na polu społecznym. Jednakże najważniejsza dla kapłana jest opinia jego Pasterza, którego proboszcz jest zawsze najbliższym współpracownikiem. Dostrzegłem pismo ks. arcybiskupa metropolity dr. Stanisława Nowaka, który w związku z przejściem Księdza Prałata na proboszczowską emeryturę, tak pięknie w swym słowie na temat Jubilata się wyraził. Proszę o przestawienie czytelnikom tego tekstu naszego Arcypasterza! Niech to będzie zarazem słowo kończące naszą długą, serdeczną rozmowę, niejako jej podsumowaniem. Dziękuję za rozmowę!
Bardzo serdecznie dziękuję Księdzu za tę rozmowę, za trud jej zredagowania i przyjacielską obecność. Rzeczywiście, słowo naszego Arcypasterza wydaje się być najlepszym podsumowaniem naszej rozmowy. Ksiądz Arcybiskup, któremu zadedykowałem tę książkę, zawsze darzył mnie swą serdecznością. Dziękując mi za 50 lat pracy duszpasterskiej i 33 lata posługi proboszczowskiej, w swym słowie napisał: „Przy okazji zakończenia posługi proboszczowskiej, pragnę Księdzu Prałatowi w swoim i w imieniu Archidiecezji powiedzieć wielkie: Bóg zapłać!
Jest za co dziękować i o czym pisać, myśląc o pięknym kapłaństwie Księdza Prałata. Wikariaty w parafii św. Stanisława BM w Czeladzi, w Przyrowie, Myszkowie, w parafii św. Józefa w Częstochowie – wszędzie tam udane próby zorganizowania lub ożywienia duszpasterstwa młodzieży: katechezy, rekolekcji, specjalnych Mszy Świętych dla tej grupy parafian. I dzieło życia: parafia św. Wojciecha, tworzona od podstaw przez Księdza Prałata w tamtych mrocznych czasach systemu totalitarnego, budowa imponującego kościoła i domu parafialnego – gdy nic nie można było kupić normalnie, a wszystko trzeba było „załatwiać”. Na ten temat tworzenia parafii i budowania obiektów parafialnych św. Wojciecha pisano już kilkakrotnie i publikowano na różnych miejscach. Nie sposób by w tym piśmie wszystko to powtarzać. Mam świadomość, że Ksiądz Prałat w pełni zasługuje na nazwę „Ojca Tysiąclecia Częstochowskiego”. Mając za sobą błogosławieństwo swego Biskupa i zapał parafian, stworzył Ksiądz Prałat wspólnotę, która zrodziła kolejne córy: parafię Św. Jadwigi, Św. Maksymiliana, Św. Jana Kantego, Św. Pierwszych Męczenników Polski, Najśw. Maryi Panny Częstochowskiej i Nawiedzenia Najśw. Maryi Panny. W każdej z nich jest cząstka serca i wielkoduszność Księdza Prałata. O tym wielkim sercu świadczą również przyjęte pod dach Świętego Wojciecha: Duszpasterstwo Akademickie i siedziba Katolickiej Rozgłośni Radiowej „Fiat”.
Wymienić się również godzi służbę Księdza Prałata w wymiarze dekanalnym i diecezjalnym: jako dziekana dekanatu Św. Wojciecha, dziekana regionu, współtwórcy wielkiego dzieła, jakim było w ostatnich latach wzniesienie wież naszej bazyliki archikatedralnej.
Za wszystko mówię: Bóg zapłać! Również za wielką życzliwość do mego świętej pamięci Poprzednika i mnie osobiście, i za miłość do Kościoła streszczającą się w łacińskim powiedzeniu: „dilexi Ecclesiam” (Stanisław Nowak Arcybiskup Metropolita Częstochowski).
"OJ, CI KSIĘŻA SĄ DO NICZEGO..."
Pewien profesor historii zdobił zwykle swe wykłady takimi uwagami: "Księża są do niczego! Od wieków nienawidzili wiedzy, sztuki, a kochali zawsze wstecznictwo". Raz na wykładzie podszedł do niego student, dobry i zdolny chłopiec, który nie dał się łatwo zbić z tropu.
Panie Profesorze - rzekł, czy byłby pan tak dobry rozwiązać mi kilka wątpliwości, które mną owładnęły od chwili, gdy słucham pańskich wykładów. - Dlaczego nie, drogi przyjacielu! Bardzo chętnie! A o cóż chodzi? - Tylko kilka pytań, panie profesorze!
- Kto zachował nam dzieła starych klasyków? Jakim sposobem nie zginęły one, gdy w czasach średniowiecza barbaryzm zalał cały świat kulturalny?
- Mnisi przepisywali je w swoich klasztorach i tym sposobem zdołali je uratować.
- Mnisi?
- Tak, mnisi, zwłaszcza benedyktyni.
- Ach te klechy! Więc to oni poodpisywali stare kodeksy i w ten sposób dla nas je uratowali! Musiała to być wielka i żmudna praca? No i naturalnie niejeden nabawił się suchot wśród pyłu bibliotecznego?
- Nie inaczej!
- Prawda, to było jeszcze wówczas, gdy głowy panujące nie umiały się nawet podpisać? Dziwne zaiste czasy! I dziwni zaiste ci mnisi, że mieli ochotę przepisywać literę po literze z Liwiusza, Cezara, Cycerona, Wergiliusza, itp.
- A jak te kodeksy wyglądają?
- Starannie pisane, jak malowane, a inicjały - to istne dzieła sztuki! Przemierzłe klechy!
Po chwili znów następne pytanie:
- Czy to prawda, że bez nich nie mielibyśmy także Kolumba ani Vasco da Gamy? Pweien mnich, niejaki Fra Mauro, jak powiadają, narysował w 1450 roku ową sławną mapę świata, jeszcze przed odkryciem Ameryki, którą następnie posługiwał się Kolumb.
- Tak to prawda, ale taką mapę mógłby narysować także ktoś inny.
- To się rozumie! Dlaczego tylko klechom miałyby przychodzić do głowy takie pomysły? Czytałem też, panie profesorze, że zamiast niezgrabnych rzymskich cyfr, pewien papież wprowadził w arytmetyce cyfry arabskie.
- Papież Sylwester II. On też skonstruował pierwszy zegar mechaniczny. Ale przecież byłby to uczynił ktoś inny, gdyby papieże zawsze i wszędzie naprzód by się nie pchali!
- Powiadają także, iż lunetę i teleskop, też jakiś ksiądz wynalazł. Lecz może to nie jest prawdą? Księża lubią sobie przypisywać czyjeś zasługi!
- Nie, to prawda. Franciszkanin Roger Bacon wymyślił te instrumenty. Opracował też teorię szkieł wypukłych.
- Przeklęty Bacon! Kiedy on właściwie żył?
- Umarł około roku 1294.
- Był wcześnie już postępowym, prawda? A jeszcze coś! Wszak to ksiądz pierwszy udowodnił, że słońce stoi, a ziemia się obraca?
- Tak, Mikołaj Kopernik.
- Przepraszam pana profesora. Dlaczego nazywają wiek, w którym wiedza, sztuka i literatura najwięcej kwitły, złotym wiekiem Leona X?
- Bo papaież Leon X był prawdziwym protektorem uczonych, artystów owego czasu.
- Co, papież protektorem cywilizacji?
- Ej. zdaje mi się, mój chłopcze, że sobie ze mnie kpisz?
- Skądże znowu! To wszystko są tylko wątpliwości, nieznośne wątpliwości! Chętnie bym klechom chciał przypiąć łatkę, że są i byli zawsze wstecznikami, lecz te wątpliwości, nie dają mi spokoju. Czy prawda, panie profesorze, że pierwsze bezpłatne szkoły ludowe stworzył niejaki de La Salle? Ksiądz?
- Ksiądz!
- I, że pierwszym, który się zajął głuchoniemymi, był Hiszpan ks. Pedro de Ponce, a po nim ks. de l’Epee? Niech się pan nie gniewa profesorze! Cóż ja temu winien, że klechy w historii nie dają mi spokoju? Czytałem jeszcze i to: nie dość, że mnich Bertold Schwarz wynalazł proch, mnich Guido d’Arezzo – skalę i podstawowe reguły nauki o harmonii, mnich Tegeruss z Bawarii około roku 1000 – malarstwo na szkle, jezuita Cavalieri (1747) – polichromię, jezuita Secchi (1878) – analizę spektralną, opracował pierwszy system klasyfikacji widmowej promieniowania słońca i gwiazd…
- Dosyć, do pioruna! Widzę teraz dobrze, że sobie ze mnie kpisz!
- O właśnie, pierwszy piorunochron nie został wynaleziony przez Franklina, lecz zrobił to już w 1754 roku mnich premonstratensów – Prokop Divisch! O tym wspomina nawet Kȕrschner!
- Milcz gaduło!
- Największym znawcom językowym naszych czasów był kardynał Mezzofanti!
- Ty wsteczniku!
- O, nie! Największym wstecznikiem był najsławniejszy paleograf XIX wieku – kardynał Mur.
- Dość tych głupstw! Wynoś mi się zaraz!
- A w którym kierunku? Może to panu powiedzieć diakon Flavio Gioia. On znacznie ulepszył kompas już w 1300 roku!
- Tyś całkiem oszalał!
- Jeślibym się zapalił, to musiałaby przybyć sikawka, by gasić pożar. Sikawki wprowadzili najpierw cystersi, a paryscy kapucyni byli aż do XVII wieku strażakami ogniowymi w Paryżu!
- Jeśli nie zamilkniesz, to wylecisz!
- Może w przestworza powietrzne? Pierwszy balon wynalazł jeszcze na 60 lat przed Montgolfierem – mnich Bertold Gusman, który w 1720 roku, wobec całego dworu portugalskiego wzbił się w powietrze. Czego pan szuka profesorze, okularów? To także wynalazek księży! Okulary wynalazł w trzynastym stuleciu dominikanin Aleksander Spina! Czy pan się spieszy, że spogląda na zegarek? Zegarek to również wynalazek księży! Pierwszy zegarek mamy od kronikarza kościelnego Kassiodora (505 r.); ulepszył go Gebert, późniejszy Sylwester II. Pierwszy zegar astronomiczny sporządził opat Ryszard Wallimford w 1316 roku. No, ale teraz już idę! Jeszcze tylko słówko, panie profesorze! Pewnie pan wie, że światło gazowe wynaleźli jezuici. Do widzenia, panie profesorze! Co rower także pan ma? Przedmiot ten wynalazł także ksiądz – Pinaton, który już w 1854 roku jeździł na dwukołowcu!
- Przepraszam jeszcze raz! Lecz prawda zostanie prawdą i tylko prawdę powinni głosić badacze historii!
Towarzyszyła mi zawsze nadzieja
Z Dyrektorem Wyższego Instytutu Teologicznego w Częstochowie Ks. dr. hab. Marianem Dudą
rozmawia ks. dr Stanisław Jasionek
Ks. Stanisław Jasionek: Księże Dyrektorze, naszą rozmowę odbywamy z racji 25-lecia pracy naukowo-dydaktycznej. Zanim jednak rozpoczął Ksiądz jako kapłan swą działalność naukową były lata dzieciństwa spędzone w rodzinnym mieście, lata szkoły podstawowej i średniej…
Ks. Marian Duda: Urodziłem się w Będzinie, w Zagłębiu. Wzrastałem i wychowałem się w tym mieście w wielodzietnej rodzinie. Dzieciństwo miałem zasadniczo szczęśliwe, aczkolwiek bardzo skromne. Pracował tylko sam ojciec - piekarz na siedmioro dzieci. Ukształtowany zostałem w dużym stopniu przez moją rodzinę i starożytną parafię rodzinną św. Trójcy; kilkanaście lat byłem w niej ministrantem i lektorem. Góra Będzińska z zamkiem i kościołem parafialnym, z Czarną Przemszą płynącą u jej podnóża, to obraz jaki wyniosłem z mojego dzieciństwa.
Jak rozpoczęła się Księdza droga do kapłaństwa?
W szkole średniej modliłem się dużo o rozeznanie mojego powołania kapłańskiego, gdy doszedłem do wniosku, że to moja droga, podjąłem decyzję o wstąpieniu do seminarium. Rozpoznawałem więc moje powołanie głównie na modlitwie. Do tej pory zachowałem modlitwę o powołanie kapłańskie, ułożoną przeze mnie w wieku 16 lat. Po zdaniu matury w Liceum Ogólnokształcącym, obecnie St. Wyspiańskiego, w roku 1969 złożyłem papiery do Wyższego Częstochowskiego Seminarium Duchownego w Krakowie i tak rozpoczęła się moja droga do kapłaństwa; sześć lat studiów filozoficzno-teologicznych pod Wawelem. Okres formacji duchowej i ludzkiej, który w dużym stopniu mnie ukształtował.
W dniu 18 maja 1975 roku został Ksiądz wyświęcony na kapłana przez biskupa pomocniczego diecezji częstochowskiej Tadeusza Szwagrzyka w swym rodzinnym Będzinie, w ukochanej parafii swego dzieciństwa Świętej Trójcy i …
I odtąd rozpocząłem swoją posługę. Najpierw byłem wikariuszem równocześnie na dwóch parafiach wiejskich w Rudnikach i Żytniowie koło Wielunia, potem wielka, miejska parafia bez kościoła - św. Wojciecha w Częstochowie na Tysiącleciu. Obejmowała ona wówczas teren od Alei Jana Pawła II do Kiedrzyna, liczyła około 40 tys. wiernych. Pracowałem tam z bohaterskim proboszczem - ks. Józefem Słomianem przez trzy lata. Następnie zostałem skierowany na studia doktoranckie na Uniwersytet we Fryburgu Szwajcarskim, a po powrocie w roku 1981 rozpocząłem pracę w Kurii Diecezjalnej na różnych stanowiskach, także jako diecezjalny duszpasterz nauczycieli i wychowawców. W latach 1983-89 byłem diecezjalnym duszpasterzem akademickim, a w 1991 roku przewodniczyłem organizacji VI Światowego Dnia Młodzieży z Ojcem św. Janem Pawłem II. W tym czasie obroniłem doktorat na Papieskiej Akademii Teologicznej. Przewód habilitacyjny odbył się także na tej uczelni w 2006 roku. W latach 1989-1997 byłem dyrektorem Diecezjalnego Domu Rekolekcyjnego w Olszynie k/ Częstochowy. Od 1996 do 2003 roku byłem proboszczem parafii św. Rodziny, a w 1999 roku zorganizowałem nową parafię pw. Narodzenia Pańskiego przy Alei Wolności.
Od 1988 roku wykładał Ksiądz teologię pastoralną w Wyższym Seminarium Duchownym naszej archidiecezji. Przez te lata uczył Ksiądz przyszłych kapłanów odpowiedzialnego głoszenia Ewangelii jako podstawowego, kapłańskiego zadania. Jakie refleksje towarzyszyły Księdzu Profesorowi, gdy przedstawiał klerykom roku VI te jakże istotne zagadnienia pastoralne?
Głoszenie Ewangelii to nasze podstawowe kapłańskie zadanie. To nasz „chleb powszedni”. Ogień, który przyniósł na świat Chrystus przekazywany przez wieki w Kościele dotarł od Chrystusa poprzez Apostołów aż do nas i pozwoliliśmy się mu kiedyś zapalić. O tej posłudze kapłańskiej Instrukcja Kongregacji ds. Duchowieństwa „Kapłan przewodnik i pasterz wspólnoty parafialnej „poucza, że kapłan uobecnia Chrystusa Głowę Kościoła poprzez posługę słowa, będącą uczestnictwem w Jego funkcji prorockiej. „In persona et in nomine Christi”; kapłan jest sługą słowa ewangelizującego, które wszystkich wzywa do nawrócenia i świętości; jest sługą słowa kultycznego, które wysławia wielkość Boga i wyraża dziękczynienie za Jego miłosierdzie; jest sługą słowa sakramentalnego, będącego skutecznym źródłem łaski. W tak wieloraki sposób kapłan mocą Ducha Parakleta przedłuża naukę Boskiego Mistrza we wspólnocie Jego Kościoła”.
Czy wierny świecki może zastąpić kapłana w posłudze Słowa?
Ojciec Święty Jan Paweł II podkreślał z mocą, że kapłan w posłudze Słowa jest nie do zastąpienia, nawet przez najbardziej elokwentnych świeckich mówców. Choć może się zdarzyć, że nie posiadający święceń wierni, obdarzeni są większą niż on elokwencją, nie zmienia to faktu, że on sam jest sakramentalnym przedstawicielem Chrystusa Głowy i Pasterza, a stąd przede wszystkim bierze się skuteczność jego nauczania.
My kapłani, spełniamy na co dzień misję sługi Słowa.
Sługi, czyli tego, który jest poddany Słowu, jest na Jego podsłuchu i według niego kształtuje siebie i powierzoną sobie wspólnotę. Rzućmy więc okiem wstecz, na kapłańską historię niejednego z księży, aby zobaczyć jak wielki musiał być i w nim ten Boży ogień, gdy przyszło mu głosić Ewangelię, w tak trudnych czasach. Wielu kapłanów rozpoczynało przecież i lwią część swojego kapłaństwa przeżyło w epoce komunistycznej. Natrapili ich wiele, ci nasi bracia, którzy działali na obce zlecenie, czy też według swego zwyrodniałego sumienia, podszyci nieraz strachem, niejednokrotnie przesyceni konformistycznymi ideałami.
Wielu kapłanów straciło zdrowie w tej walce o Bożą sprawę, w dziele katechizacji parafialnej, organizującej się z ogromnym trudem przy świątyniach, po wyrzuceniu religii ze szkół. Wielu przeżyło istną drogę krzyżową przy zakładaniu nowych parafii, wznoszeniu świątyń, przez cierpliwe znoszenie wszelkiego rodzaju szykan i poniżeń. Ci, którzy pracowali w pionie diecezjalnym, pomagając swoim pasterzom, musieli wraz z nimi dzielić trud batalii na pisma i trudne rozmowy z lokalnymi „bożkami” totalitaryzmu. Ci zaś, którzy podjęli pracę naukową cierpieli ograniczenia związane z niemożliwością utrzymywania kontaktów ze środowiskami naukowymi Zachodu, ograniczania dostępu do teologicznej literatury światowej, trudności publikowania swojego dorobku naukowego oraz nieuznawania statusu naukowego uczelni kościelnych i cenzusów przez nich przyznawanych.
Jakże wielką cenę trzeba było zapłacić za głoszenie Słowa Bożego i organizowanie miejsc dla jego przekazywania. Dzisiaj ta cena nieraz jest już w zapomnieniu.
Czyż po latach, mimo tego wszystkiego, co kapłani przeżywali w systemie totalitarnym, nie należałoby przyznać, że ich ewangelizowanie wśród łez, przyniosło najpiękniejsze owoce wytrwania w wierze przez naród? Dzisiaj patrząc po latach na ten trud Bożej siejby, odczuwamy najgłębszą radość, także i z tego powodu, że nie tylko mieliśmy jako kapłani możliwość wierzyć w Chrystusa i głosić Jego Ewangelię, ale także łaskę i przywilej cierpieć zelżywości dla Imienia Chrystusowego. Owoce kapłańskiej pracy rodziły się przecież w bólu wyśmiewania, poniżania, szykanowania kapłanów i ich posługi. Sprawdzały się słowa Ewangelii: „Błogosławieni jesteście, gdy ludzie wam urągają i prześladują was, i gdy z mego powodu mówią kłamliwie wszystko złe na was. Cieszcie się i radujcie albowiem wasza nagroda wielka jest w niebie”/Mt 5, 11/.
Działał Ksiądz bardzo odważnie w czasach totalitaryzmu i stanu wojennego. Mogę o tym zaświadczyć jako świadek Księdza życia w tamtych trudnych czasach. Z pewnością był Ksiądz przez odpowiednie służby inwigilowany?
O tym, że byłem inwigilowany i w jakiś sposób dyskryminowany, wiedziałem przecież wtedy, gdy się to dokonywało, bo w pewnych wypadkach szły nawet oficjalne protesty, czy telefony z odpowiednich urzędów do kurii diecezjalnej, które wskazywały na moje niewłaściwe zachowanie, wówczas wobec reżimu panującego. Więc to nie było dla mnie żadną tajemnicą, jak i też miałem pełną świadomość, że wokół mnie na pewno był niejeden tajny współpracownik, który zdawał relacje z mojej działalności. Dlatego nie dziwiłem się nawet, że ani razu nie usiłowano nawiązać ze mną kontaktu i namawiać mnie na jakąś formę współpracy. Może to świadczyć o tym, że moje otoczenie było dosyć naszpikowane tymi tajnymi współpracownikami i mieli doskonałe informacje o tym, co robię.
IPN przyznał Księdzu status pokrzywdzonego przez system komunistyczny. Ma Ksiądz z tego osobistą satysfakcję?
Myślę, że wszyscy kapłani, którzy właściwie spełniali powierzone im przez biskupa zadania, byli przedmiotem szykan ze strony władzy. Uważam, że powinni oni swoje świadectwa publikować, nagłaśniać, ponieważ media epatują się pojedynczymi wypadkami sprzeniewierzenia się duchowieństwa. Zresztą i te przypadki są niekiedy wątpliwe, nie są do końca ewidentne, bo wiadomo, że te materiały zbierane przez służby bezpieczeństwa, nie mogą być traktowane jak Pismo Święte, czy jakieś teksty objawione. Były to przecież materiały sporządzane przez wrogów Kościoła i narodu, a więc wiadomo, że zawsze jakoś tendencyjnie, w jakimś ciemnym świetle, przedstawiające duchowieństwo i jego ludzkie słabości. Natomiast, za mało jest wciąż tych świadectw 90 % kapłanów, którzy zachowali postawę pełną heroizmu, odwagi albo przynajmniej zwykłej ludzkiej uczciwości i lojalności wobec Kościoła i wobec swoich wiernych.
Bo rzeczywiście, zła było o wiele mniej i było czymś marginalnym…
Oczywiście, dobra było więcej, heroizmu było więcej, odwagi było więcej, męczeństwa było więcej, zwłaszcza u kapłanów, którzy byli wtedy bardzo poniżani, poniewierani, traktowani jak ostatnia kategoria osób. Dlatego też, to wszystko należy ludziom przypominać, ponieważ nawet młode generacje kapłanów i obecnych kleryków, nie są w stanie sobie wyobrazić, do jakiego stopnia ten brutalny nacisk, w tamtym okresie, był wywierany na duchowieństwo. Ja tego doświadczyłem w latach siedemdziesiątych, czy osiemdziesiątych. Natomiast przecież księża wcześniejszych pokoleń, których znowu ja nie znałem bezpośrednio, w latach końcowych czterdziestych czy pięćdziesiątych przechodzili prawdziwą gehennę i to wszyscy. Wiemy, że nawet wikary musiał być zatwierdzony przez władze państwowe na swoim stanowisku, nie mówiąc o każdym proboszczu, który bez akceptacji władz państwowych nie mógł objąć swoich funkcji proboszczowskich. My o tym wszystkim już niestety zapominamy. Dziś nam się wydaje jako coś normalnego, że biskup mianuje wikariusza, że biskup mianuje proboszcza. Dawniej to nie było takie ewidentne, na każde stanowisko władze domagały się swojej akceptacji.
Może ciągle za mało jeszcze się mówi o tamtych czasach właśnie w kontekście działalności Kościoła i heroicznej postawy wielu duchownych?
Może nie tyle za mało się mówi, bo publikacji jest dużo i świadkowie jeszcze żyją, ile to w jaki sposób się mówi. Dziennikarze babrają się tylko w tym, co złe i ciemne. Gdzie są dziennikarze, którzy mają ukazywać dobro? To jest ich podstawowy obowiązek: ukazać prawdę, dobro, a potem dopiero jakieś złe czy ciemne strony. Dlatego dziennikarze, jeśli chcą być obiektywni, zarówno ci z mediów publicznych jak i prywatnych, powinni najpierw poznać prawdę o tamtym systemie, zagłębić się w dobro, którego dokonywali biskupi i kapłani polscy, a dopiero potem ewentualnie przedstawiać przypadki sprzeniewierzenia się. Co to za warsztat dziennikarski? Nie jest to popularna opinia. Zdaję sobie sprawę z tego, że gdybym ją wygłosił w jakiś publicznych mediach ogólnopolskich, to byłby szał z tego powodu, ale to wcale nie oznacza, że dyktatowi massmediów trzeba się poddać. To jest dyktat niesprawiedliwy. Dyktat mody, dyktat newsów i dyktat przede wszystkim ukazywania sensacji i zła w większych proporcjach, aniżeli dobra.
Prawda powinna leżeć u podstaw każdego działania, również dziennikarskiego.
I dobro. Prawda i dobro, prawda i miłość. Prawda otwiera katalog wartości, bo jest to wartość fundamentalna, ale katalog wartości zamyka miłość, jest na szczycie. A więc prawdę należy czynić w miłości - to jest zasada, którą sformułował św. Paweł: prawdę czynić w miłości, bo inaczej może zabić. Cóż z tego, że komuś powiemy prawdę i podamy ją tak, że ona ją zdeprymuje, zabije, zniszczy, a nie damy mu możliwości skonsumowania tej prawdy, zmierzenia się z nią. Co innego jest, gdy się prawdy szuka po to, żeby człowiekowi pomóc wyprostować się w życiu, a co innego gdy się szuka prawdy o człowieku, żeby mu jedynie powiedzieć: jesteś zero, jesteś nic, jesteś kapuś, arcykapuś, jak pisano niedawno. To niczemu nie służy, to do niczego nie prowadzi.
Dzisiaj także posługa kapłańska jest nacechowana wieloma trudnościami i cierpieniami…
Młodzi kapłani podejmujący dziś posługę kapłańską jako głosiciele Słowa, zastają obecnie zupełnie nową rzeczywistość, jakże odległą w mentalności, chociaż nieodległą w czasie, od tamtej. Oto mamy wolność w głoszeniu Słowa, w szkole, w środkach przekazu, w miejscach publicznych, właściwie wszędzie, gdzie byśmy chcieli, gdybyśmy tylko chcieli. Oto programy telewizyjne w telewizji publicznej i katolicka telewizja, rozgłośnie radiowe ogólnopolskie i diecezjalne, setki tysięcy katolickiej prasy i książek religijnych. Można by zawołać: człowieku chciej słuchać, chciej czytać, chciej oglądać! Tymczasem niektórzy wierni, tak się zachowują, jakby mówili wręcz: „dziękuję, mnie to nie interesuje”. Głód Słowa Bożego, o którym pisał kiedyś prorok Amos, nie jest zauważalny! Oto nadejdą dni - wyrocznia Pana Boga - gdy ześlę głód na ziemię, nie głód chleba ani pragnienie wody, lecz głód słuchania słów Pańskich” /Am 8:11/. Wydaje się, jakby następował na naszych oczach potężny „odpływ ewangelizacyjny” i to tym większy, im bardziej dysponujemy potężniejszymi i liczniejszymi środkami komunikacji, im podejmujemy bardziej intensywne wysiłki duszpasterskie.
Kościół dostrzega te nowe niebezpieczeństwa, które zresztą w innych krajach już dawno zdemaskował i nazwał po imieniu…
A są nimi niewątpliwie: konsumizm, hedonizm, permisywizm, relatywizm, libertynizm. W reakcji na te wszystkie wymienione zjawiska, Kościół nie chce prowadzić jakiejś bezużytecznej i jałowej walki z ludźmi przesiąkniętymi cynizmem, czy mającymi wręcz złą wolę, czy też uczulenie na punkcie religii i Kościoła. Jedyną i najważniejszą radą, jakiej Kościół udziela kapłanom posłanym nie do innego, tylko właśnie do takiego świata, jest odpowiedź wiary.
Mimo wielu negatywnych zjawisk, utrudniających ewangelizację, wciąż jednak istnieje zapotrzebowanie na posługę kapłańską.
A więc na wszystkie bolączki współczesnego świata potrzebny jest nowy zryw ewangelizacyjny - nowa ewangelizacja, którą proklamował Kościół ustami Ojca św. Jana Pawła II. Skoro tak, to kapłaństwo z konieczności wpisuje się i realizuje w kontekście nowej ewangelizacji. Dyrektorium o posłudze i życiu kapłanów wprost stwierdza, że kapłan jest włączony w szczególny sposób w misję całego Kościoła, jaką jest „nowa ewangelizacja”, ale równocześnie zaznacza, że „powołanie do nowej ewangelizacji jest przede wszystkim powołaniem do nawrócenia.
Nowa ewangelizacja to nie przystosowanie się Kościoła do zmieniającego się świata, lecz odnalezienie przez Kościół nowych możliwości realizowania swojej misji.
Czy nowa ewangelizacja jest więc w swej istocie największym i najbardziej porywającym wyzwaniem, wobec którego staje Kościół od początku swego istnienia?
Należałoby się dokładniej przyjrzeć temu, co oznacza określenie „nowa ewangelizacja”, które pojawia się na co dzień na ustach tylu pasterzy Kościoła oraz świeckich apostołów na całym świecie. Według Jana Pawła II „nowa ewangelizacja” to „głoszenie Ewangelii zawsze nowej i zawsze niosącej nowość, która musi być prowadzona z nową gorliwością, nowymi metodami i z zastosowaniem nowych środków wyrazu. Nie chodzi tutaj bowiem, co z naciskiem podkreślał Papież o powtórną, rzec by można, ponowną ewangelizację, ale właśnie o zupełnie nową ewangelizację, która musi dać odpowiedź spójną, trafną i przekonywującą, zdolną umocnić wiarę katolicką w jej podstawowych prawdach, w jej wymiarze indywidualnym, rodzinnym i społecznym.
A więc, Ewangelia zawsze nowa i zawsze niosąca nowość?
Ta „nowa ewangelizacja, jak podkreśla z całym naciskiem Jan Paweł II, nie polega na głoszeniu nowej ewangelii, której źródłem bylibyśmy my sami, nasza kultura, nasze rozumienie potrzeb człowieka. Nie byłaby to wcale „ewangelia”, ale zwykły ludzki wymysł, pozbawiony zbawczej mocy. Nie polega ona również na usuwaniu z Ewangelii tego wszystkiego, co wydaje się trudne do pogodzenia ze współczesną mentalnością. To nie kultura jest bowiem miarą Ewangelii, ale Jezus Chrystus miarą wszelkiej kultury i każdego ludzkiego dzieła. Nowa ewangelizacja zakłada więc absolutną wierność Ewangelii Jezusa Chrystusa. Zasadnicza zaś treść Ewangelii zawiera się w zwięzłej syntezie, którą bez trudu zdolny jest pojąć i przyjąć każdy człowiek, a którą Kościół jest winien człowiekowi: Bóg Cię kocha, Chrystus przyszedł dla Ciebie, Chrystus dla Ciebie jest „Drogą i Prawdą i Życiem!” /J 14,6/.
Wydaje się, że ludziom chrześcijaństwo często kojarzy się z takim mnóstwem prawd i zasad, iż gubią w tym wszystkim jego istotę.
Oczywiście, że nie można poprzestać na tych podstawowych prawdach, które są jedynie pierwszym głoszeniem Ewangelii, zwłaszcza wobec niewierzących czy neopogan. Niemniej, bez ich przyjęcia wszystko inne jest pozbawione podstaw i prędzej czy później pozbawione tego fundamentu legnie w gruzach. Dlatego w pełni ewangelizować, znaczy głosić konkretną Osobę, którą jest Chrystus, jak uczy papież Paweł VI. Nie jest bowiem możliwa prawdziwa ewangelizacja, jeśli się nie głosi Imienia i nauki, życia i obietnic Królestwa i tajemnicy Jezusa Nazareńskiego - Syna Bożego.
Po tym wstępnym etapie przyjęcia Chrystusa, ewangelizacja prowadzi do pełni życia z Nim na drodze permanentnej katechezy. Jej celem jest wiara integralna i dojrzała, ogarniająca całą osobowość człowieka, odnajdującego w Nim pełny sens swego ziemskiego zaangażowania w perspektywie życia wiecznego.
Powszechnemu lękowi egzystencjalnemu, już nie tylko poszczególnych jednostek, ale całych społeczeństw, można więc realnie przeciwstawić, właśnie poprzez nową ewangelizację, poczucie bycia kochanym.
To doświadczenie bycia kochanym ma z kolei przeprowadzić człowieka do postawy czynnej miłości i otworzyć go przez to na pełny rozwój ludzki i społeczny. „Ta synteza Ewangelii i codziennego życia, jak uczy Jan Paweł II, będzie najwspanialszym i najbardziej przekonywującym świadectwem ludzi świeckich, że nie lęk, ale poszukiwanie Chrystusa i przylgnięcie doń, decydują o stylu życia i wzrastaniu człowieka oraz o nowych sposobach egzystencji, bardziej zgodnych z ludzką godnością”.
Co jest więc ostatecznym celem nowej ewangelizacji?
Ostatecznym celem nowej ewangelizacji jest nie tyle oddziaływanie na poszczególne osoby, ile docelowe kształtowanie dojrzałych wspólnot kościelnych, w których wiara ujawnia się i urzeczywistnia w całym swoim pierwotnym znaczeniu jako przylgnięcie do osoby Chrystusa i do Jego Ewangelii, jako spotkanie i sakramentalna komunia z Chrystusem, jako życie w duchu miłości i służby”. Dzięki nowej ewangelizacji konieczne jest bowiem, budowanie i kształtowanie Kościoła jako wspólnoty wiary, a ściślej - jako wspólnoty wiary wyznawanej przez przyjęcie Słowa Bożego, sprawowanej w sakramentach i przeżywanej w miłości - będącej duszą chrześcijańskiego życia moralnego.
A jakie widzi Ksiądz konkretne zadania „na dziś”?
Za adhortacją apostolską „Christifideles laici” można tu wymienić następujące główne zadania ewangelizacyjne na dziś: krzewić poszanowanie dla godności ludzkiej, otaczać głębokim szacunkiem prawo do życia, chronić wolność religijną, uważać rodzinę za pierwszą płaszczyznę społecznego zaangażowania, krzewić miłość jako duszę i podstawę solidarności, poprzez zaangażowanie polityczne służyć wszystkim i każdemu, traktować człowieka jako ośrodek życia gospodarczo-społecznego, ewangelizować kulturę i kultury człowieka. Są to dziedziny tak ważne, że nieobecność tam chrześcijan, bezczynność lub obojętność wobec nich, rodzi wręcz winę moralną. Jest bowiem nieobecnością nieodzownego dla ludzi światła prawdy i ciepła miłości oraz przebaczenia, jakie niesie Ewangelia.
Zatem, Ewangelia winna być głoszona z nową gorliwością!
Trudności, na jakie dzisiaj napotyka Ewangelia, są wyjątkowe, a kontekst socjokulturowy zupełnie różny od tego, jaki mieliśmy kilkadziesiąt lat temu i wciąż się zmieniający. Dlatego też Ewangelię należałoby dzisiaj głosić zupełnie z nowym zapałem i nową gorliwością. Trzeba jej poświęcić wszystkie swoje siły i umiejętności, zdolności i możliwości. Jan Paweł II a za nim Benedykt XVI uczą, że Kościół musi dziś uczynić wielki krok naprzód na drodze ewangelizacji, wkroczyć w nowy etap historii swojego misyjnego dynamizmu. W świecie, który dzięki pokonaniu odległości staje się coraz mniejszy, wspólnoty kościelne winny utrzymywać między sobą łączność, wzajemnie wspierać swe siły i dzielić się środkami, razem się angażować w jedną, wspólną misję przepowiadania Ewangelii i żyć według jej wskazań.
Co, według Księdza Profesora, jest nieodzownym warunkiem nowej ewangelizacji?
Ogrom wyzwań, jakie niesie ze sobą nowa ewangelizacja jest do podjęcia jedynie na drodze, na której nic nie przeraża, ani nie zniechęca i z której nawet w obliczu groźby utraty wszystkiego, łącznie z własnym życiem, człowiek się nie cofa. Tą drogą może być tylko droga świętości, aż do męczeństwa włącznie. Wyzwaniu nowej ewangelizacji może sprostać jedynie wiarygodność świadectwa, wobec którego wszyscy i wszystko musi zamilknąć, gdyż w przeciwnym razie zdemaskuje swoją złą wolę i szatańską przewrotność.
Promowany jest dzisiaj styl życia, gdzie Bóg jest pomijany, a jeśli nie, to przywoływany jako oprawa uroczystości rodzinnych.
Postępuje „prywatyzowanie” wiary, do tego stopnia, że Kościół staje się zbędnym balastem, a kanon zasad wiary i moralności wypracowywany jest przez katolików tzw. niepraktykujących na swój własny użytek. Przedziwny paradoks! Największym utrapieniem młodego księdza katechety mogą się stać, nie ateiści, ale zajadle atakująca na lekcjach religii naukę Kościoła, młodzież katolicka. Zajmuje się człowiekowi współczesnemu czas, do tego stopnia, żeby nie miał okazji pomyśleć głębiej, a już na pewno poświęcić jego części na spotkanie z Bogiem. Rozdmuchuje się ludzkie potrzeby do granic wytrzymałości, dzięki ogłupiającej, sprytnie skonstruowanej reklamie.
Dzisiaj wobec globalnej mobilizacji zła i dziwnego stygnięcia ludzi w wierze i miłości, nie możemy niejako zwolnić się z pracy, czy odpowiedzialności za dzieło zbawienia świata. Chlubiąc się z dawnych ucisków, związanych z działaniem w nieustannej konfrontacji z bezbożnym komunizmem, przychodzi czas nie tyle na liczenie zasług, bądź też osiadanie na laurach, lecz na odważne podjęcie wyzwań teraźniejszości. Spostrzegamy bowiem, ku wielkiemu nieraz naszemu zdumieniu i zaskoczeniu, że prawdziwa walka z Kościołem na dobre się od nowa zaczęła. Jest ona wypowiedziana przez nowego wroga, który jest uzbrojony, nie tyle w aparat ucisku i przemocy służb bezpieczeństwa, co w piękne i współczesne hasła liberalizmu ideowego i etycznego, czy wprost antyklerykalizmu. Skłonne są w nie uwierzyć milionowe rzesze ludzi, gdyż staje on niby to w obronie ich wolności i praw. Ten niewidzialny przeciwnik, niby wyraża poglądy opinii społecznej, a w rzeczywistości manipuluje nią poprzez ukryte centra i organizacje o światowym zasięgu. Mają one prawo obywatelstwa w środkach społecznego przekazu, które wydają się nadawać jeden zgodny ton, temu jak ma żyć i postępować współczesny człowiek. Każdy, kto myśli inaczej jest przemilczany, jeśli nie ogłoszony jako oszołom i klerykał. W naszej Ojczyźnie doszło do dziwnego zjednoczenia dawnych i nowych wrogów Boga i Kościoła. Nie wiadomo, który wróg Boga był gorszy, czy ten dawny, który Mu zaprzeczał, czy ten nowy, który urządza świat bez Niego i Go skutecznie eliminuje i przemilcza.
Słyszy się często zarzut, nawet od tak zwanych praktykujących katolików, nie mówiąc już o zawodowych antyklerykałach, jakoby Kościół „mieszał się” do polityki. Ks. Prałat współtworzył Unię Laikatu Katolickiego, która w czasie transformacji ustrojowej w 1989 roku i później odegrała w naszym mieście znaczącą rolę. W stanie wojennym pomagał Ksiądz internowanym i represjonowanym. Czy Kościół powinien uczestniczyć w aktualnych przemianach społecznych w Ojczyźnie?
Podejmując ten problem należałoby przede wszystkim zaznaczyć, że zarzut „mieszania się” Kościoła w sprawy świeckie, np. do polityki, można by uznać za słuszny, gdyby Kościół jako taki, chciał kierować polityką jakiegoś państwa i wchodzić w jego kompetencje. Natomiast każde działanie, czy to pasterzy, czy świeckich, które ma za zadanie dawanie czytelnego świadectwa Chrystusowi i Jego Ewangelii w życiu społecznym, jest własną misją Kościoła. Jeśli np. dawanie świadectwa Ewangelii jest odczytywane jako akt polityczny, tak jak bywało z oceną przez Kościół systemu komunistycznego, to świadczy to tylko o tym, iż system ów był nieludzki, iż uderzał on zarówno w człowieka, jak i w Boga w człowieku. Kościół więc nie mógł „nie mieszać się” w sprawy tak pojętej polityki, gdyż inaczej zdradziłby sprawę człowieka, narodu, ale przede wszystkim podciąłby własne korzenie nadprzyrodzonej instytucji, prowadzącej do komunii człowieka z Bogiem. Tak pojęte „mieszanie się” jest dzisiaj chlubą Kościoła. Wiele osób świeckich i duchownych musiało przejść przez ogień doświadczeń, a nawet śmierci, aby stać się „znakiem sprzeciwu” i zarazem murem obronnym przed „czerwonym potopem”.
Podczas jednego z publicznych wykładów powiedział Ksiądz Profesor, że Kościół jest apolityczny. Proszę rozwinąć to stwierdzenie.
Kościół jest całkowicie apolityczny. Nie wiąże się on z żadnym systemem politycznym, będąc znakiem i zabezpieczeniem transcendentnego charakteru osoby ludzkiej oraz uważając człowieka za byt z natury religijny. Kościół domaga się jedynie wolności wyznawania i praktykowania religii, także w sposób publiczny. Ponieważ gromadzi ludzi o różnych poglądach politycznych, dlatego nie może się on opowiadać za jakąś partią czy konkretnym rozwiązaniem politycznym. Z kolei też, żadna partia nie może się podpierać Kościołem ani z nim całkowicie utożsamiać. Apolityczność Kościoła musi być poprawnie rozumiana. Polityka nie jest i nie może być bowiem wartością samą w sobie, lecz zawsze powinna być poddana wartościom wyższym, w tym wypadku religijno-moralnym. W ten sposób apolityczność Kościoła, nie jest brakiem jakiegokolwiek odniesienia do życia politycznego. Kościół uczy bowiem o podstawach moralności, na których wspierać się winien każdy gmach życia społecznego. Przypomina on o moralnym obowiązku brania udziału w życiu politycznym, wnoszenia wkładu w troskę o dobro wspólne, formuje polityków i ich sumienia, zwłaszcza wobec faktu, że teren polityki jest terenem zagrożenia moralnego człowieka /pieniądz, pycha, pożądliwość/.
Kościół nie uważa polityki za dziedzinę absolutnie autonomiczną, dla której warto czy wolno by poświęcić wszystkie inne wartości…
Przed polityką Kościół stawia wyższość wartości religijno-moralnych, przypominając w przeszłości i dzisiaj naczelne zasady Ewangelii Jezusowej: „Cóż bowiem za korzyść odniesie człowiek, choćby cały świat zyskał, a na swej duszy szkodę poniósł? Albo co da człowiek w zamian za swoją duszę?” /Mt 16,26/ oraz „Trzeba bardziej słuchać Boga niż ludzi” /Dz 5,29/.
A więc etyka przed polityką…
Suwerenność religii wobec totalitarnych zapędów każdego systemu politycznego - oto naczelna zasada, która reguluje relację wiary do polityki.
Kościół broni człowieka przed niesprawiedliwym systemem społeczno-politycznym.
Zdarza się przecież, że jakiś system bierze w jasyr naród, czyniąc z niego bezbronnego zakładnika. Wtedy właśnie instytucja Kościoła staje się czasami jedynym obrońcą bezbronnych, których prawa zostały pogwałcone. Wtedy to właśnie najczęściej, Kościół jest oskarżany o prowadzenie polityki. Jak jednak wykazał wybitny teoretyk katolickiej politologii - ks. prof. Józef Majka, zawsze jest to opozycja moralna, a nie polityczna i tylko z tych nadprzyrodzonych i moralnych motywów wolno ją Kościołowi, zgodnie zresztą ze swoją misją, podejmować.
Kościół broni suwerenności sumienia katolików przed inwazją błędnych doktryn moralnych i politycznych.
Głoszenie integralnej moralności indywidualnej i społecznej, należy do istoty posłannictwa Kościoła. Gdy więc państwo uzurpuje sobie prawo do jej gwałcenia, mimo iż wie, że obywatele wyznają określone wartości religijno-moralne, jest po prostu nieuczciwe. Zwłaszcza, gdy rozpoczyna kampanię na rzecz zmiany tych postaw. Czyli inaczej mówiąc, dokonuje jawnej lub ukrytej dywersji pod adresem Kościoła, a zwłaszcza jego wiernych. Ma to miejsce wtedy, gdy państwo nakazuje wiernym Kościoła słuchać innej nauki, aniżeli tej, którą głoszą im pasterze. Zwłaszcza, że przynależność do Kościoła jest całkowicie dobrowolna i każdy w sposób wolny utożsamia się z tą wspólnotą. Manipulowanie katolicką opinią publiczną jest więc jedną z największych niesprawiedliwości, jakiej się często dopuszcza tzw. państwo prawa, państwo demokratyczne.
A apolityczność hierarchii?
Mówienie o apolityczności Kościoła jako takiego, dotyczy także w całej rozciągłości hierarchii Kościoła. Nie należy do pasterzy Kościoła bezpośrednia interwencja w strukturę polityczną i w organizację życia społecznego. Na marginesie trzeba dorzucić, że istnieje w Kodeksie Prawa Kanonicznego zakaz działalności politycznej i związkowej przez duchownych. To zadanie należy do powołania świeckich, działających z ich własnej inicjatywy, razem z innymi współobywatelami. Wierni więc świeccy, czy to zrzeszeni, czy też działając pojedynczo, mają pełne prawo i obowiązek uczestnictwa w życiu politycznym. Mają także prawo do piastowania funkcji politycznych, nie wykluczając najwyższych i to nie jako bezwyznaniowcy, ale jako tacy, którzy reprezentują takie a nie inne poglądy polityczne, inspirowane Ewangelią. Inne ustawienie powyższego problemu zawsze będzie „pachniało” częściową lub całkowitą nietolerancją.
Księże Dyrektorze, z pewnością, miłym zaskoczeniem, a zarazem wielkim wyzwaniem dla naszego Kościoła częstochowskiego, było ogłoszenie przez Papieża decyzji o odbyciu Światowego Spotkania Młodych w Częstochowie, na Jasnej Górze.
Miało to miejsce 8 kwietnia 1990 roku, w Niedzielę Palmową, na Placu św. Piotra. Po Rzymie, po Buenos Aires oraz Santiago de Compostela, to Częstochowa została wybrana przez Papieża na kolejny etap pielgrzymowania młodych przez świat, pod Jego przewodnictwem. Myśleliśmy sobie: „to musiało się kiedyś stać”. Nie sposób bowiem przypuszczać, żeby Ojciec Święty w swej strategii ewangelizacyjnej we współczesnym świecie, pominął Polskę, swój kraj ojczysty, a zwłaszcza znane szeroko w świecie częstochowskie sanktuarium. Wybranie Jasnogórskiego sanktuarium zostało przyjęte przez nas wszystkich z radością, jako szczególnego rodzaju wyróżnienie i kolejny, tym razem wyjątkowy, o skali międzynarodowej, dar Jana Pawła II dla Kościoła w Polsce oraz własnego narodu. Kościół częstochowski zaś odebrał tę apostolską inicjatywę jako wyjątkową łaskę, świadczącą o zaufaniu Papieża do niego, zapraszającą do bezpośredniej współpracy w realizacji posługi Piotra wobec młodych całego świata.
Konkretny czas, w jakim miało się odbyć spotkanie częstochowskie, w kontekście przemian, jakie zachodziły na kontynencie europejskim, zwłaszcza po załamaniu się totalitaryzmu komunistycznego, upadku muru berlińskiego i wyłanianiu się nowych wolnych państw, był czasem opatrznościowym.
To właśnie, według pragnienia Ojca Świętego, na polskiej ziemi, pośrodku Europy i to w konkretnym świętym miejscu, gdzie tyle razy zawierzaliśmy się jako naród za wolność Kościoła w świecie i w ojczyźnie, ze szczególnym spojrzeniem w kierunku naszych granic wschodnich, miało dojść, po raz pierwszy w takim wymiarze, do spotkania młodych ze Wschodu i z Zachodu, rozdzielonych dotychczas przez wrogie sobie bloki militarne i zwalczające się systemy społeczno-polityczne. A mieli się spotkać młodzi w tym samym i jednym Duchu, Duchu Bożym, Duchu Świętym, rozważając hasło zaproponowane im przez Papieża: „Otrzymaliście ducha przybrania za synów” /Rz 8,15/. Ojciec Święty Jan Paweł II z rocznym wyprzedzeniem, 15 sierpnia 1990 roku, ogłosił orędzie na Światowy Dzień Młodzieży, przekazane nam osobiście w Częstochowie 14 sierpnia 1990 roku przez przewodniczącego Papieskiej Rady d/s Świeckich kard. Eduardo Pironio.
Jak więc widać, już w samym fakcie ogłoszenia przez Papieża miejsca spotkania młodzieży świata oraz w określeniu jego historycznego charakteru, kryje się profetyczny gest wielorakiego obdarowania naszego Kościoła partykularnego.
Wybranie Jasnej Góry w Częstochowie na miejsce światowego spotkania młodych, było szczególnym wyróżnieniem naszego Kościoła, w którym Jasna Góra zajmuje miejsce uprzywilejowane. Przyczyniło się to bowiem, ipso facto, do jeszcze większego rozpropagowania kultu Matki Bożej Częstochowskiej oraz obdarowaniem jego bogactwem wielu narodów. Szczególnym darem, jakim ubogacił się nasz Kościół częstochowski w czasie VI Światowego Dnia Młodzieży była żywa obecność Piotra, który nie ograniczył się do pielgrzymki do jednego narodu, lecz spełniał swą uniwersalną misję ewangelizacyjną. To właśnie z obecnością Apostoła Młodych, „skąpanego” w wielobarwnej, międzynarodowej wspólnocie, wiąże się dar orędzia, które przekazał On młodym na Jasnej Górze, 14 sierpnia w czasie Apelu Jasnogórskiego oraz 15 sierpnia w czasie Eucharystii młodych świata. To przesłanie, ważne dla wszystkich młodych całego świata, w szczególny sposób było przecież słyszane i przeżywane przez wszystkich nas, tworzących lokalny Kościół częstochowski. Z pewnością adresatami słów Papieża był cały świat, ale czyż nie w szczególny sposób nasz miejscowy Kościół, jako świadek, głosiciel i strażnik tych wielkich dzieł Bożych, których nie wolno zapomnieć, bo domagają się wierności Słowu, zapośredniczonemu na Jasnej Górze przez Maryję.
Swoje przesłanie, w dniu 14 sierpnia, Jan Paweł II oparł na słowach Apelu Jasnogórskiego: „Jestem, pamiętam, czuwam”.
Młodzież z Europy Wschodniej i Zachodniej, przy udziale młodych z innych kontynentów, śpiewała słowa Apelu Jasnogórskiego w dwóch językach, wyrażających dwie tradycje chrześcijańskiej Europy, w języku łacińskim i starosłowiańskim. Słowa te zostały przez Ojca Świętego wyjątkowo pogłębione przez medytację, przechodzącą w kontemplację.
Pośród wielkiego zgromadzenia młodych, zostały wniesione i uroczyście intronizowane symbole naszej wiary: krzyż, Ewangelia i Paschał oraz Ikona Jasnogórskiej Bogurodzicy.
Miały one ułatwić przeżycie tego, co w danym momencie, dzięki proklamacji Słowa, wspólnej modlitwie, śpiewowi i papieskiemu przesłaniu, mówił Duch Święty do młodych serc. A mówił bardzo prosto, o rzeczach niesamowicie istotnych. Papież przypominał, że Bóg, który określa siebie słowem JESTEM, Jestem Przymierza, Jestem Paschalnej Tajemnicy, Jestem Eucharystii, pozwala istnieć człowiekowi i wypowiadać wobec Niego swoje ludzkie „jestem”. W tym ludzkim „jestem” jest cała prawda istnienia i sumienia. A ponieważ świat chce odsunąć tę świadomość od człowieka, dlatego trzeba pytać, jak pytał Papież młodych: „jeżeli Boga nie ma, czy ty człowieku, naprawdę jesteś?” To rozważanie poprzedziło wniesienie Krzyża, dlatego ostatecznie Papież prosił młodych: „Patrzcie na Krzyż, w którym Boże jestem, znaczy Miłość”.
W kulminacyjnym momencie spotkania na Jasnej Górze, w uroczystość Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny, Papież w czasie Eucharystii, sprawowanej przez tysiące kapłanów z całego świata, wraz z młodymi spoglądał z miłością i wdzięcznością na Maryję w Tajemnicy Wniebowzięcia, w której jaśnieje w pełnym blasku nasze powołanie synów i dziedziców Bożych.
Ojciec Święty, pragnął nie tylko skierować wzrok młodych na Maryję, ale ten wzrok, jak gdyby na Niej zatrzymać. „Maryja bowiem - jak uczył Jan Paweł II - jest znakiem spełnienia obietnic Bożych w wymiarach całego kosmosu. W tym znaku Maryi wracamy do Boga. My wszyscy, zachęcał Papież, mamy tak samo powrócić do Boga, skoro otrzymaliśmy przybrane synostwo w Jednorodzonym Synu Bożym, który stał się dla naszego przybrania Synem Człowieczym, Synem Maryi. Papież przestrzegał, że temu wszechogarniającemu powrotowi ludzi do Boga przeszkadza szatan, ojciec kłamstwa wraz ze swoimi współpracownikami, pragnąc człowieka wyzuć z przybranego synostwa i okraść z obiecanego mu dziedzictwa. Dlatego zachęcał młodych do wytrwania w tym synostwie ma wzór Maryi.
Dar VI Światowego Dnia Młodzieży przejawiał się w szczególny sposób w darze żywych osób młodych dziewcząt i chłopców, wszystkich ras i kultur, a szczególnie w darze tak licznej obecności młodzieży z byłych republik radzieckich, na którą Ojciec Święty tak bardzo liczył.
Dlatego Papież w swym końcowym przemówieniu - 15 sierpnia, tak bardzo tym darem się ucieszył i wskazał nam tym samym na jego wielką wartość. Stwierdził bowiem, że ten szósty z kolei Światowy Dzień Młodzieży posiada swoje szczególne znamię, które odróżnia go od poprzednich; bo po raz pierwszy uczestniczą w nim młodzi ludzie z Europy Wschodniej, których obecność jest niezmiernie ważna. Kościół powszechny, jak zauważył Ojciec Święty, potrzebuje ich świadectwa chrześcijańskiego jako cennego skarbu; świadectwa, za które trzeba było często płacić wielką cenę cierpienia w wyobcowaniu, prześladowaniach, w więzieniu. W Jasnogórskim Sanktuarium mogła młodzież z republik radzieckich dać światu publiczne świadectwo swej przynależności do Chrystusa i swej jedności z Kościołem.
Ks. Dyrektor był Przewodniczącym Komitetu Organizacyjnego VI Światowego Dnia Młodzieży w Częstochowie. Jaką rolę spełniał tenże Komitet?
Czerpiąc inspiracje od Papieskiej Rady d/s Świeckich, Konferencji Episkopatu Polski oraz Pasterza naszej diecezji, Komitet Organizacyjny podjął się opracowania całościowej wizji VI Światowego Dnia Młodzieży, zarówno od strony duchowej, jak i technicznej, organizacyjnej. Wstępną koncepcję przygotowania oraz przebiegu VI Światowego Dnia Młodzieży, przedstawiłem jako Przewodniczący Komitetu, 14 sierpnia 1990 roku, goszczącemu w Częstochowie kard. Eduardo Pironio i uzyskałem jego aprobatę. Prace Komitetu miały szczególnie na celu:
- Możliwie jak najszerszą i najszybszą informację w kraju, o spotkaniu z Papieżem w Częstochowie, aby dotarła ona do świadomości młodzieży polskiej, według zamiaru Papieża, głównego gospodarza tego światowego spotkania /wydawanie materiałów pomocniczych, plakatów, kaset, broszur, pamiątek/;
- Szerokie rozpropagowanie idei VI Światowego Dnia Młodzieży, zwłaszcza w krajach Europy Środkowowschodniej, bowiem szczególnie na uczestnikach z tych krajów Ojcu Świętemu bardzo zależało, a dostęp do nich był utrudniony. Ponadto, ich status materialny mógł uniemożliwić im przybycie do Częstochowy;
- Zaproponowanie duchowego, duszpastersko-katechetycznego programu przygotowania młodzieży, w celu rozpoczęcia przez nią tzw. duchowej pielgrzymki, o którą prosił Papież. Dlatego zostały zaproponowane Parafialne Rady Młodych oraz zaczął wychodzić w Częstochowie w nakładzie kilkudziesięciu tysięcy „List Młodych do Młodych”, a także zeszyty z materiałami duszpasterskimi i katechetycznymi;
- Opracowanie całego programu przebiegu VI Światowego Dnia Młodzieży, pomoc w organizacji Światowego Forum Młodych, wyznaczenie kościołów do katechez dla poszczególnych grup językowych, zorganizowanie kulturalnych imprez towarzyszących ŚDM, opracowanie koncepcji ogólnej i szczegółowej głównych nabożeństw od strony liturgicznej i artystyczno - muzycznej, szczególnie Apelu Jasnogórskiego Młodych oraz Eucharystii Młodych Świata;
- Całkowita troska o logistykę, zakwaterowanie oraz częściowo wyżywienie wszystkich grup zagranicznych i krajowych, współpraca w tym względzie z wszystkimi szkołami i placówkami oświatowymi, zakładami pracy, wojskiem, harcerstwem, organizacjami społecznymi, itp. Przygotowano w sumie nocleg dla 1.610 tys. osób;
- Zorganizowanie przekazu radiowego, na sześciu różnych częstotliwościach radiowych UKF, w celu odbioru z równoczesnym tłumaczeniem treści głównych nabożeństw oraz telewizyjnej transmisji dla uczestników VI ŚDM.
Te i inne prace Komitetu, którego dokumentacja zawiera opasłe tomy, czekające na opracowanie, świadczą o gotowości, chociaż na pewno nie zawsze pełnej i doskonałej, przyjęcia daru VI Światowego Dnia Młodzieży i chęci jego przygotowania, na miarę pragnienia Ojca Świętego.
Jak mi wiadomo, rzesze młodych, które przybyły do Częstochowy pod przewodnictwem swoich pasterzy, zarówno na pieszo jak i różnymi środkami lokomocji, zostały bardzo gościnnie przywitane i przyjęte. Znalazły schronienie, chociaż w skromnych warunkach.
Tym, którzy ze Wschodu, zwłaszcza z Rosji i Białorusi, nie mogli przybyć na swój własny koszt, zapewniliśmy darmowy przyjazd polskimi kolejami. Zostali oni serdecznie i bezinteresownie ugoszczeni w domach częstochowian oraz diecezjan. A była to grupa około 200 tys. osób. Częstochowa rzeczywiście, według pragnienia Ojca Świętego, stała się miejscem spotkania młodzieży Wschodu i Zachodu i to w niespotykanej liczbie i na niespotykanych warunkach. Młodzież np. z byłego Związku Radzieckiego, przyjechała do nas bez paszportów (ewenement nie do wyobrażenia na granicy zachodniej) i to na osobiste polecenie ówczesnego premiera ZSRR Walentina Pawłowa.
Przebieg VI Światowego Dnia Młodzieży obfitował w radość i entuzjazm…
I bez żadnych ekscesów i tragicznych wydarzeń, w tym ogromnym skupisku ponad półtoramilionowej rzeszy młodzieży. Powyższy fakt świadczy wyraźnie o tym, że dar Światowego Dnia Młodzieży został godnie i należycie przyjęty przez jego uczestników. A my, poprzez właściwą organizację, umożliwiliśmy i ułatwiliśmy także przyjęcie tego daru innym.
Darem VI Światowego Dnia Młodzieży jest również funkcjonujące do dziś, jedno z pierwszych w Polsce - katolickie radio.
Jako Przewodniczący Komitetu Organizacyjnego VI ŚDM, zwróciłem się w dniu 5 czerwca 1991 roku do Ministerstwa Łączności z prośbą o przydzielenie częstotliwości na falach ultrakrótkich, zarówno w tzw. paśmie dolnym, jak i górnym, dla potrzeb Światowego Dnia Młodzieży. Minister Łączności inż. Marek Rusin wydał bardzo szybko, bo już w dniu 12 czerwca tegoż roku, decyzję pozytywną, przyznając Komitetowi siedem częstotliwości w paśmie UKF. Dwie z tych częstotliwości: 67.01 i 69.02 zostały przyznane w paśmie dolnym, a pięć w paśmie górnym: 90,6, 91,7, 98,4, 100,6, 103,4. Dwie z nich, a mianowicie: 67,04 i 103,4 zostały przeznaczone dla odbioru języka polskiego. I właśnie na tych częstotliwościach Komitet zdecydował się uruchomić radiostację katolicką VI Światowego Dnia Młodzieży.
Jest ks. Jubilat założycielem tegoż radia. Mało kto dzisiaj wie o tym, że to właśnie Księdzu zawdzięcza ono również swą nazwę „Fiat”.
Opracowałem koncepcję ideową radia oraz przy pomocy moich współpracowników program ramowy i szczegółowy. Zakupiliśmy sprzęt, który stanowił minimalne, aczkolwiek wystarczające wyposażenie, aby radio mogło rozpocząć nadawanie audycji. Nazwę radia „Fiat” zaproponowałem, jako najbardziej odpowiednią dla katolickiego radia w Częstochowie. Stanowi bowiem ono modelową odpowiedź Maryi na Boży plan. Nazwa „Fiat”, miała więc pomagać wiernym-słuchaczom w dawaniu odpowiedzi Bogu na Jego świętą wolę.
Po pokonaniu więc wszystkich przeszkód i załatwieniu wszelkich formalności, zdecydowano się uruchomić radio…
W dniu 10 sierpnia 1991 roku, o godz. 12.00 wraz z kilkoma osobami, w prymitywnych warunkach, klęcząc na ziemi, w pokoju bez umeblowania, odmówiłem modlitwę „Anioł Pański” i w ten sposób rozpoczął się stały, całodzienny program radiowy, na który składały się: modlitwa codzienna, różaniec, Msza św., informacje o Światowym Dniu Młodzieży oraz wiele bardzo ciekawych wywiadów z ludźmi, którzy gościli wówczas w Częstochowie. Od początku radio spotkało się z bardzo pozytywnym, jeśli nie wręcz entuzjastycznym, przyjęciem ze strony młodzieży oraz częstochowian, a także mieszkańców najbliższych okolic. Jego bowiem zasięg wynosił zaledwie 15 km, ze względu na ograniczoną moc nadajników /zaledwie 50 W/.
Po zakończeniu obchodów VI ŚDM radio funkcjonowało nadal…
Tak, przekształcając się powoli w radio diecezjalne. Jednakże w listopadzie 1991 roku, zostało zawieszone niesprawiedliwą decyzją Państwowej Agencji Radiowej, ze względu na rzekome zakłócanie innych radiostacji. Podporządkowaliśmy się tej krzywdzącej decyzji i zawiesiliśmy nadawanie, starając się o załatwienie wszelkich formalności, mających na celu uruchomienie na stałe radia „Fiat”. Nastąpiło to 3 maja 1992 roku, kiedy to już zostało ono formalnie i kanonicznie erygowane przez ks. arcybiskupa metropolitę Stanisława Nowaka i do tej pory służy naszej archidiecezji.
W swej książce „Parafia – kawałek nieba…” napisał Ksiądz Profesor: „Parafia to wspólnota Boga z ludźmi, kawałek nieba na ludzkiej, a czasami na bardzo nieludzkiej ziemi; miejsce, w którym Jezus Chrystus wciąż na nowo wciela się dla swojego ludu. Tu rodzi się On, trudzi, głosi Ewangelię, uzdrawia, podnosi, karmi, umiera, zmartwychwstaje i posyła Swojego Ducha”.
Tak jest w istocie! Parafia to Kościół bliski człowiekowi i jego codziennych spraw, to podstawowa komórka Kościoła powszechnego i partykularnego. Tutaj dokonuje się zakorzenienie Kościoła w najbardziej naturalnym dla człowieka miejscu, a więc w środowisku jego zamieszkania i przeżywania chwil powszednich i uroczystych.
Czyli, parafia jest dla nas niejako wielkim darem Boga i Kościoła?
Oczywiście! Problem jednak jest w tym, że ten dar możemy jednak odrzucić, zdystansować się do niego, czy w końcu wrogo do niego się nastawić. Dlatego też parafia jest nam nie tylko dana, ale zarazem zadana. W niej to nieustannie budujemy i odbudowujemy więzy nadszarpnięte czy też zupełnie zerwane, i to zarówno z Bogiem, jak i z naszymi braćmi i siostrami.
Sobór Watykański II, kreśląc odnowiony obraz Kościoła, wypracował nową wizję parafii, która jest wspólnotą wiary, nadziei i miłości.
I stąd powołaniem parafii, tej podstawowej wspólnoty kościelnej, jest dążenie, by stać się żywą ikoną Trójcy Świętej, Kościołem lokalnym, miejscowym, pochylonym nad człowiekiem w jego codzienności, tam gdzie ludzie mieszkają, gdzie są blisko siebie, gdzie tworzą małe ojczyzny.
Jeżeli parafię rozumiemy jako wspólnotę osób zbudowaną odgórnie przez Ducha Świętego, Słowo Boże, sakramenty, to w wizji pastoralnej opcją podstawową jest budowanie Kościoła pośród nas, niejako oddolnie, przez budowanie autentycznych więzi ludzkich, opartych na podstawowych wartościach: prawdzie, wolności, sprawiedliwości i miłości. Wtedy parafia daje świeckim i duchownym, stosowną przestrzeń działania, w której mogą się ujawnić i realizować różnorodne charyzmaty.
Parafia rodzi się i wzrasta poprzez głoszone Słowo Boże, któremu okazujemy posłuszeństwo. Staje się ona wówczas wspólnotą wiary…
W parafii, karmieni Ciałem Bożego Syna, stajemy się w Nim jednym Ciałem, a dla siebie wzajemnie członkami. Parafia wtedy ukazuje się nam jako wspólnota eucharystyczna. Ta więź z Bogiem i ludźmi trwa w nas i promieniuje na zewnątrz, gdy ożywia nas miłość, która przybiera w parafii formę braterskiej służby wszystkich wobec wszystkich. W parafii pouczeni i nakarmieni Słowem Bożym i Eucharystią mamy siłę żyć tak, jak sobie Jezus tego życzył i dawać świadectwo wobec świata, że człowiek jest przez Boga kochany wiernie, aż do Krzyża, aż do Eucharystii. To świadectwo dajemy zwłaszcza słowem, a jeszcze bardziej życiem, przez konkretną troskę o najuboższych i tworzenie ognisk cywilizacji miłości w naszych rodzinach, sąsiedztwie, miejscach pracy i wypoczynku.
Podstawowa kwestia, jaka jawi się, zamyka się w pytaniu, o jaką rzeczywiście parafię nam chodzi?
Jeśli parafia ma być podmiotem wspólnotowego urzeczywistniania czynnej miłości, to od razu trzeba sobie powiedzieć, iż nie można na nią patrzeć wyłącznie jak na instytucję filantropijną, komórkę administracji kościelnej, punkt świadczący usługi dla ludności, poradnię czy kasę zapomogowo-pożyczkową. Pragniemy z jednej strony odejść od często jeszcze funkcjonującej wizji parafii, pojmowanej tylko jako instytucja. Z drugiej zaś strony, pragniemy odciąć się od zlaicyzowanego spojrzenia na parafię, jako instytucji oddziaływania czysto socjalnego, wręcz filantropijnego, obok innych instytucji dobroczynnych społeczeństwa świeckiego.
Zadał Ksiądz pytanie: O jaką więc parafię w gruncie rzeczy chodzi? Chodzi właśnie o taką parafię, która będzie otwarta na każdego człowieka i która będzie wychodziła naprzeciw każdej jego potrzebie. Jednak, aby dobrze zrozumieć, na czym polega prawdziwa istota i sens parafii, należałoby koniecznie odwołać się do współczesnej, teologicznej wizji parafii, oczywiście, tylko w podstawowych jej rysach.
Jaka zatem jest współczesna, teologiczna wizja parafii? Ks. Profesor jest wyśmienitym znawcą tego zagadnienia, gdyż jak wiem Jego dysertacja habilitacyjna dotyczyła właśnie tego problemu.
Współczesna teologiczno-kanoniczna wizja parafii oparta jest o soborową ideę eklezjologiczną - „communio”. Jest więc ona określana jako wspólnota, podstawowa i niezastąpiona, ukonstytuowana w Kościele partykularnym, a czyniąca w jakiś sposób widzialnym cały Kościół powszechny. Tak jak Kościół określa się ją mianem wspólnoty wiary, nadziei i miłości. Parafia buduje się poprzez Słowo, sakrament i służbę miłości – elementy składające się na jej ewangelizacyjną funkcję. Dlatego też, parafia jest zwana podstawowym ośrodkiem ewangelizacji i katechizacji Kościoła. W przeciwieństwie do pojmowania tradycyjnego, parafia w ujęciu kościelnego nauczania posoborowego, jawi się jest wspólnota personalna – osobowa, a nie tylko terytorialna. Naczelną służbę w budowaniu wspólnoty parafialnej Kościół przypisuje proboszczowi oraz współdziałającym z nim innym duchownym, jak i świeckim, zarówno indywidualnym jak i zorganizowanym.
W szczególny jednak sposób akcentuje się diakonalny wymiar Kościoła, który urzeczywistnia się we wspólnocie parafialnej.
Wymiar ten można streścić w stwierdzeniu – wszystko jest diakonią, służbą. Jak to podkreśla wielu teologów, ten diakonalny wymiar Kościoła, należy od samego początku do istoty jego posłannictwa i nie może być tylko zawężony do zwykłej dobroczynności. W tej perspektywie cała egzystencja chrześcijańska, zarówno w swym wymiarze indywidualnym, jak i wspólnotowym, jawi się jako diakonia, tak wobec wspólnoty Kościoła, jak i całej ludzkości. Egzystencja chrześcijańska jest ze swej natury służbą. W Nowym Testamencie kategoria ucznia i sługi pokrywają się. Przy różnych okazjach Jezus, który jest Sługą, nauczał nas, że właściwy i chrześcijański styl życia jest służbą i jest uczestnictwem w służbie Jezusa–Sługi. To w ramach tego podstawowego uwarunkowania egzystencji chrześcijańskiej sytuują się różnorodne posługi – ministeria. W języku greckim, w Nowym Testamencie oznaczają je terminy diakonia-służba, diakonos – sługa. Są one wykonywaniem tej odpowiedzialności, którą posiada wspólnota, która uczestnicząc w służbie Chrystusa, winna się samobudować.
W takiej perspektywie teologicznej Kościoła i jego diakonii rysuje się obraz parafii, o jaką rzeczywiście nam chodzi. Parafia to wspólnota par excellence diakonalna – wspólnota czynnej służby miłości. To właśnie w takim pojmowaniu parafii, znajduje się klucz do integralnie rozumianej dobroczynności – jako służebnej miłości we wszystkich wymiarach.
Z tak pojętej parafii, w sposób logiczny i niejako naturalny, wypływa cała troska o wszystkich braci w tym samym człowieczeństwie, o wszystkich obywateli świata, o wszystkich stworzonych i odkupionych. Wtedy właśnie troska ta, jawi się nie jako zabieg organizacyjny, filantropijna, wcale nieobowiązkowa działalność, lecz jako wymóg płynący z samego teologicznego jądra parafii, pojmowanej jako wspólnota miłości służebnej. Mówiąc tak o parafii, nie pomijamy innych podstawowych wymiarów i funkcji parafii, jakimi są; głoszenie Ewangelii /martyria/ - i sprawowanie kultu /leiturgia/, lecz akcentujemy to, co należy do istoty Kościoła jako wspólnoty miłości /diakonia/.
Skoro diakonia parafii ma być ostatecznie diakonią wartości, można zapytać w tym momencie, o jakie wartości chodziłoby przede wszystkim?
Diakonia w parafii winna iść w tych czterech kierunkach, jako diakonia: prawdy, wolności, sprawiedliwości, a zwłaszcza diakonia miłości. Jakże pięknie mówił o tym Jan Paweł II, na Polskim Wybrzeżu, stwierdzając, że człowiek współczesnej cywilizacji zagrożony jest chorobą powierzchowności, niebezpieczeństwem spłycenia. Trzeba pracować nad odzyskiwaniem głębi – tej głębi, która właściwa jest ludzkiej istocie. Tej głębi, która wzywa jego umysł i serce, podobne jak morze wzywa. Jest to właśnie głębia prawdy i wolności, sprawiedliwości i miłości, głębia pokoju.
Chociaż cała parafia jest wspólnotą i podmiotem takiej diakonii, to jednak w jej ramach istnieją poszczególne mniejsze wspólnoty diakonii. Gdy spojrzymy, zwłaszcza na model realizacyjny współczesnej parafii, jako wspólnoty wspólnot, to odkryjemy wymiar diakonalny we wszystkich jej mniejszych wspólnotach.
Na pierwszym miejscu i przed wszystkimi innymi wspólnotami, taką podstawową wspólnotą służby w parafii jest rodzina. Rodzina też, tkwiąc w konkretnym środowisku życia, ma najwięcej okazji, by jako pierwsza, widzieć różnorakie potrzeby ludzkie i natychmiast im zaradzać. Następnie wspólnotą diakonalną winno być „jądro parafii”, a więc ekipa duszpasterska kapłanów i świeckich, jako jej ośrodek kierowniczy. Nadto, parafialne rady, duszpasterskie zespoły, grupy, stowarzyszenia, które podejmują, czy to animację kultu, katechezę, czy też działalność społeczno-kulturalną, czy wreszcie ściśle charytatywną. Ekspresją zaś parafii, jako wspólnoty diakonalnej, winien być Parafialny Oddział Caritas, który we współpracy z innymi podmiotami apostolstwa w parafii, winien być „współczującym sercem”, „oczami” widzącymi człowieka w potrzebie, „uszami” nasłuchującymi jego niewypowiedzianego nieraz bólu, „rękami” wyciągniętymi nieustannie w geście pomocy.
A więc opcja na rzecz ubogich…
Są różne rodzaje ubóstwa. Są ludzie ubodzy duchowo, którzy mówią, że są bogaci, a w rzeczywistości reprezentują sobą wielkie ubóstwo wewnętrzne. Pozwolili się oni bowiem okraść z własnego człowieczeństwa i ze swej godności chrześcijańskiej. To kategoria bogatych materialnie, a ubogich przed Bogiem. O tych ludzi, należy się troszczyć, jako o „ubogich”, przez wszelkie środki dialogu, serdecznego kontaktu, a nawet braterskiego napomnienia: Pamiętaj, umrzesz! I z czym staniesz przed Bogiem? Są ubodzy i duchowo i materialnie. Trzeba by było o nich mówić, jako o jakiegoś rodzaju „nędznikach”, ludziach, którzy z własnej winy sami pozbyli się, albo pozwolili się pozbawić podstawowych wartości duchowych i materialnych. Im to, w szczególny sposób, należy się nasza troskliwa miłość, gdyż są podwójnie biedni.
Obok tych kategorii „ubogich” mamy ludzi ubogich materialnie a bogatych duchowo.
Są to ci, którzy niejednokrotnie reprezentują sobą wielkie walory serca i umysłu, lecz bez własnej winy znajdują się w dramatycznie trudnych warunkach materialnych. Nie zawinili oni w niczym własnej biedy, głodu chleba czy miłości. To właśnie pośród nich jest dużo głodnych dzieci i młodzieży, wiele zbolałych, samotnych matek, chorych i opuszczonych osób starszych. W parafii trzeba wychodzić naprzeciw tym wszystkim ludzkim biedom, organizując dla nich pomoc charytatywną.
Powiedział Ksiądz Profesor, że wspólnotą diakonii, należącą niejako do „jądra parafii” jest Parafialna Rada Duszpasterska.
Aby w pełni odkryć istotę posoborowej struktury pastoralnej, jaką jest Parafialna Rada Duszpasterska – trzeba na pierwszym miejscu zwrócić uwagę na poprawne rozumienie terminu „rada”. Według intencji Urzędu Nauczycielskiego Kościoła, zawartej wprost w kodyfikacji prawa Kościoła powszechnego i partykularnego, ów termin nie oznacza tej samej rzeczywistości, co w języku społeczno-politycznym. Niezrozumienie tego faktu prowadzi do bardzo bolesnych pomyłek i związanych z nimi napięć w łonie poszczególnych wspólnot kościelnych. Nie chodzi tu bowiem o świecki organ, w łonie takiego czy innego systemu społeczno-politycznego, o jedną z instytucji towarzyszących demokracji. Nie chodzi tutaj o organ posiadający władzę, wyposażony w określone kompetencje, podejmujący takie czy inne decyzje i je egzekwujący. Tak, jak Kościoła nie da się sprowadzić do ram czysto instytucjonalnych i porównywać go ze społecznościami ziemskimi, tak i rady działające w jego ramach nie utożsamiają się z radami działającymi w społeczności ziemskiej. Kościół bowiem, posiada specyficzny ustrój o charakterze hierarchicznym i wprowadzanie przez niego instytucji rad w niczym nie może tego ustroju podważać. Stąd też rada, rozumiana jest w Kościele, zgodnie z etymologią tego słowa, tzn. ma ona na celu radzić, a nie decydować czy rządzić. Posiada ona zawsze głos doradczy i ma charakter opiniodawczy oraz konsultacyjny. Powyższe atrybuty rady podkreślają z całą mocą wszystkie dokumenty kościelne. Nie oznacza to wcale, że glos Rady jest mało ważny, czy też nie inspirujący. Glos ten winien być brany pod uwagę przez władze kościelne i niejednokrotnie może on bardzo pomóc w podjęciu odpowiedniej decyzji. Lecz nie wiąże on władzy kościelnej. Działa ona bowiem zawsze w sposób nieskrępowany, nawet gdyby miała nie usłuchać głosu rady. I o tym zasadniczym rysie każdej rady kościelnej, także w naszym wypadku Parafialnej Rady Duszpasterskiej, nie wolno nam nigdy zapominać.
Usiłując zrozumieć instytucję Parafialnej Rady Duszpasterskiej, trzeba z konieczności sięgnąć do jej korzeni teologicznych.
To nie moda na demokrację, lub taki czy inny kaprys, albo też jakiś nacisk z zewnątrz podyktował Kościołowi wprowadzenie instytucji rad duszpasterskich. Trzeba zrozumieć to, co dokonało się na Soborze Watykańskim II. Kościół baczniej przyjrzał się sobie samemu i swojej misji we współczesnym świecie. Z tej nowej posoborowej wizji Kościoła oraz jej praktycznej realizacji zrodziła się idea rady duszpasterskiej. Podstawą teologiczną najbardziej zasadniczą dla Parafialnej Rady Duszpasterskiej jest prawda o wspólnej godności wszystkich ochrzczonych, włączonych w kapłaństwo powszechne Chrystusa, tworzących jeden Lud Boży, Mistyczne Ciało Chrystusa, mieszkanie Ducha Świętego oraz wypływająca z tej prawdy odpowiedzialność za wspólny Kościół, według właściwych funkcji każdego z jego członków, urzędów i charyzmatów. Parafialna Rada Duszpasterska stanowi szczególną grupę ludzi, która w łonie parafii wspiera swą radą proboszcza, budując wraz z nim Kościół na danym miejscu i w danym czasie oraz biorąc w ten sposób za niego solidarną odpowiedzialność.
Z samej nazwy Rady wynika, że ma mieć ona charakter duszpasterski.
Ten pastoralny charakter Parafialnej Rady Duszpasterskiej jest konieczny do uwypuklenia z tego względu, że często ogranicza się jej działalność tylko do spraw czysto technicznych czy finansowych, albo też lwią część czasu zajmują Radzie tylko te problemy. Pomyłka ta jest pełna niebezpieczeństw: rozliczania finansowego księży czy też poważnego zubożenia Rady, która staje się zwykłym komitetem społecznym, tracąc na swej duchowości i pastoralności. Na czym więc polega ta duchowość i pastoralność Parafialnej Rady Duszpasterskiej? Papież Jan Paweł II tak to tłumaczy w parafii św. Marka Ewangelisty w Rzymie, w dniu 29 stycznia 1984 roku: „Pastoralność” – duszpasterski charakter każdej rady duszpasterskiej, polega na uczestnictwie nas wszystkich, wszystkich chrześcijan, wszystkich ochrzczonych i każdego chrześcijanina, zgodnie ze swoim własnym doświadczeniem chrześcijańskim, ze swoimi własnymi przekonaniami chrześcijańskimi, w misji Chrystusa Dobrego Pasterza. Jesteśmy z pewnością Jego owczarnią, lecz także jesteśmy w pewien sposób Jego współpracownikami, współpasterzami”. W świetle tych słów, Parafialna Rada Duszpasterska uczestnicząc w misji Chrystusa Dobrego Pasterza winna zajmować się sprawami wyłącznie duszpasterskimi, mającymi na celu uświęcanie człowieka i jego ostateczne zbawienie. Oczywiście, że duszpasterstwo ma również swój wymiar ekonomiczny, finansowy, ale pełni on zawsze rolę służebną w stosunku do wartości zbawienia i wprost nie powinien być przedmiotem obrad Rady Duszpasterskiej. Mówiąc bardziej konkretnie: Parafialna Rada winna zajmować się tym, co związane jest z podstawowymi funkcjami parafii jako takiej, a więc głoszeniem Ewangelii, liturgią i diakonią. Powyższa aktywność ma doprowadzić do uformowania się autentycznej wspólnoty w Chrystusie.
I tutaj niejako natrafiamy w sposób naturalny na konieczność istnienia w Kościele jakiejś formy, wręcz struktury współpracy w dziele ewangelizacji między hierarchią a laikatem.
Taką strukturą współpracy w dziele ewangelizacji jest Akcja Katolicka. Specyfika tej współpracy polega na tym, że cały nacisk w Akcji Katolickiej położony jest na apostolstwo ludzi świeckich. To wierni świeccy tworzą Akcję Katolicką, duchowni są tylko jej asystentami; to świeccy nią kierują i biorą za nią pełną odpowiedzialność. W Akcji Katolickiej wierni świeccy niejako odnajdują swoje obywatelstwo i podmiotowość w Kościele, swoją godność i wynikające z niej powołanie. Odkrywają także tę prawdę, że nie tylko należą do Kościoła, ale są Kościołem oraz biorą za niego i za jego misję odpowiedzialność.
Czy zatem potrzebny jest mandat hierarchii, udzielany wiernym świeckim?
Ten mandat hierarchii udzielany Akcji Katolickiej poprzez widzialną osobę asystenta kościelnego: biskupa czy kapłana, należy poprawnie rozumieć. Nie jest on, bowiem tyle udziałem w posługiwaniu hierarchii, lecz wypełnianiem przez wiernych świeckich właściwego im powołania. Hierarchia tylko porządkuje owo apostolstwo w Kościele i czuwa nad jego poprawną realizacją. Powołanie świeckich do apostolstwa wynika z powołania chrześcijańskiego, a nie jest tylko jakąś delegacją, ze strony hierarchii. Realizacja tego powołania jest realizacją misji prorockiej, kapłańskiej i królewskiej Chrystusa przez ludzi świeckich. Widać, więc wyraźnie z tego, że Akcja Katolicka, pojęta jako współdziałanie w budowaniu Kościoła i podejmowaniu przez niego misji ewangelizacyjnej wobec świata jest wpisana w naturę i strukturę Kościoła. Nie może ona nie istnieć, a brak jej istnienia świadczy o tym, jak poucza Sobór Watykański II, że Kościół tak do końca się jeszcze nie zaszczepił, nie rozwinął i w związku z tym nie wypełnia do końca właściwej mu misji.
„Tak” więc dla Akcji Katolickiej jest, więc, w pewnym sensie „Tak” wypowiedzianym pod adresem Kościoła.
I tak pojętą Akcję Katolicką nazywa Sobór Watykański II prawdziwym urzędem kościelnym, który sprawowany jest zespołowo, w przeciwieństwie do np. urzędu kapłańskiego, czy katechetów, sprawowanych indywidualnie. Do założenia Kościoła i do rozwoju wspólnoty chrześcijańskiej, konieczne są różne urzędy kościelne, powoływane przez Boga spośród wiernych... Zalicza się do nich urząd kapłanów, diakonów, katechistów oraz Akcję Katolicką.
Akcja Katolicka za pierwszą i podstawową przestrzeń swojego istnienia i działania przyjmuje wspólnotę Kościoła.
Kościół, bowiem zanim stanie się wspólnotą ewangelizującą innych, musi być wspólnotą ewangelizującą samego siebie. I to zarówno w wymiarze indywidualnym jak i wspólnotowym. Stąd też, autoewangelizacja poszczególnych członków Kościoła, jak i jego różnorodnych wspólnot, w tym na pierwszym miejscu wspólnoty diecezjalnej i parafialnej - to warunek wiarygodności i owocności Akcji Katolickiej. Dlatego też, chociaż Akcja Katolicka posiada w swojej nazwie termin mówiący o działaniu, akcji, to akcja ta jest specyficznie pojmowana, zgodnie z resztą z całą tradycją Kościoła. Każde, bowiem działanie Kościoła wypływa z wnętrza, z jego zjednoczenia z Chrystusem jako Głową, z życia duchowego i modlitwy. I dlatego na pierwszym miejscu Akcja Katolicka winna stawiać na formację. Formacja powinna wszystko rozpoczynać w Akcji Katolickiej; towarzyszyć działaniu, a więc być formacją permanentną oraz proponować formację innym.
Dużo mówi się dzisiaj w kręgach duszpasterskich, że katecheza szkolna nie sprawia podstawowego skutku, jakim winna być obecność dzieci i młodzieży na niedzielnej Eucharystii. W języku pastoralnym wielu duszpasterzy mówi już o jakimś poważnym „odpływie” młodych od ołtarza, czy nawet swoistego zjawiska „odspawania” dzieci od ołtarza. Niejednokrotnie wobec bardzo wielu wysiłków duszpasterskich i katechetycznych, podejmowanych w tym względzie, i to z miernym wynikiem, pojawia się wśród katechetów pokusa zniechęcenia czy nawet rezygnacji. Poczucie jakiejś niewątpliwej porażki jest szczególnie silne, gdy po wieloletnim i poważnym przygotowaniu do sakramentów świętych, dzieci i młodzież znikają z kościoła zaraz niejako po przyjęciu Pierwszej Komunii św. czy bierzmowania.
Problem ten winien być przedmiotem szczególnego zainteresowania ze strony duszpasterzy i katechetów z wielu powodów i to zarówno czysto teoretycznych, jak i bardzo praktycznych. Powstaje więc pytanie o to, gdzie leży przyczyna takiego stanu rzeczy i jak ją usunąć, czy chociażby zminimalizować? Przyczyny rozdziału między katechezą a Eucharystią w życiu dzieci i młodzieży są niewątpliwie złożone. Na pierwszym miejscu należy stwierdzić, że to od samych dzieci i młodych zależy odpowiedzialność za rozwój wiary i udział w życiu sakramentalnym. Niewątpliwie ogromny wpływ ma w tej materii środowisko rodzinne, które albo sprzyja, albo wręcz hamuje wzrost w wierze. Lecz nie mogą się zwolnić od odpowiedzialności w tym względzie katecheci. Ich funkcja bowiem nie polega tylko na czystym teoretyzowaniu, lecz na dawaniu takiego świadectwa wiary w Chrystusa i takiego jej przekazywania, aby w konsekwencji prowadziła ona katechizowanych do życia sakramentalnego, zwłaszcza Eucharystii. Nawet więc, najbardziej gorliwy katecheta, nie może powiedzieć, że jest bez winy. Któż bowiem może się pochwalić aż tak głęboką wiarą w Słowo Boże i w Eucharystię, iż natchnął, wręcz zafascynował dzieci i młodzież tą rzeczywistością wiary?
Jako wieloletni katecheta młodzieży przekonałem się niejednokrotnie, że bardzo ważną rzeczą na katechezie jest sztuka umiejętnego zainicjowania rozmowy o Bogu.
Tak jak w każdej autentycznej rozmowie między osobami, tak również, a może jeszcze bardziej, w rozmowie o Bogu i to z młodym człowiekiem, musi zaistnieć uprzednio autentyczna relacja osobowa, pełna wzajemnej akceptacji, zaufania i zrozumienia osoby, do której się zwraca. Po prostu relacja między osobą mówiącą o Bogu i słuchającą. Ponadto, cały proces komunikacji między nimi powinien dokonywać się na wspólnej platformie. Winno to być swoistego rodzaju „nadawanie na tych samych częstotliwościach. Słuchający o Bogu winien wyrobić sobie pozytywny obraz człowieka przemawiającego do niego szczerze i bezinteresownie, posiadającego kompetencję i cieszącego się wiarygodnością, a co najważniejsze mówiącego o prawdzie, której sam doświadczył, która stanowi treść jego życia i za którą gotowy jest do wielkich poświęceń, a nawet do oddania życia.
Ważna tu będzie dojrzała postawa wiary człowieka mówiącego o Bogu, a więc osobowość Bogiem promieniująca, która przemawia nie tylko od siebie i tak sobie, ale mówi całą sobą, promieniuje prawdą i chce się nią dzielić.
Szczególnie liczyć się będzie tutaj zapał, gorliwość, siła przekonania, mądrość serca, a nie tylko wiedza, która przeradza się nieraz w mędrkowanie czy moralizowanie. Ważna zwłaszcza w środowiskach o wysokiej kulturze duchowej i intelektualnej będzie kompetencja naukowa, chociaż wydaje się, że nigdy nie będzie ona decydująca w tym względzie. Wreszcie, ważny jest tutaj język przekazu, który będzie służył komunikacji międzyosobowej i jej nie utrudniał. Tak poprawnie po ludzku nawiązany kontakt osobowy, zaledwie tutaj naszkicowany, może dopiero stanowić punkt wyjścia, swoistego rodzaju start do następnego etapu dialogu.
Zwykle, gdy udajemy się na ważną rozmowę, decydującą o naszym losie, albo takąż chcemy z kimś przeprowadzić, obmyślamy starannie cały jej przebieg, zastanawiając się najczęściej, od czego zacząć.
Właśnie ten problem wydaje mi się najistotniejszy w inicjowaniu rozmowy z młodymi o Bogu. Nieraz bowiem, już na początku, kontakt z młodym człowiekiem „nie wypali”. Niejeden katecheta czy duszpasterz przeżywa wewnętrzną mękę, gdy widzi, że to, o czym zaczyna mówić wcale młodzieży nie interesuje, po prostu jej to nie obchodzi. Oni tego nie czują - często mówimy. Może się nawet zdarzyć, że uderzenie w niewłaściwy ton, rodzi u młodych agresję.
Od czego więc zacząć, żeby rozmowa nie tylko „się kleiła”, ale odpowiadała na najbardziej żywotne oczekiwania rozmówcy?
Jestem przekonany, że w każdym człowieku, o każdej porze jest taki „punkt zaczepienia”, o który można „zahaczyć”, aby doszło do głębokiej rozmowy religijnej. Mówiąc inaczej, do każdego człowieka istnieje klucz, chociaż czasami człowiek lubi zmieniać zamki i trzeba wciąż dorabiać nowy klucz do jego wnętrza. Znalezienie tegoż klucza, a nie stosowanie jakiegoś pasującego do wszystkich ludzi „wytrycha” czy, broń Boże, otwieranie człowieka na siłę, to rzeczywisty problem, który przed nami staje, gdy przychodzi nam mówić o Bogu. Ilustrację tego prawa znajdujemy w Ewangelii. Pan Jezus stosuje tak różne metody docierania do człowieka i na różne sposoby szuka do niego dostępu. O co innego pyta Samarytankę, w inny sposób podchodzi do Nikodema, inaczej traktuje Syrofenicjankę, jeszcze inaczej podchodzi do Zacheusza. Na każdego z tych rozmówców miał Pan Jezus przysłowiowy „haczyk” i łowił ich na niego, chwytając każdego z osobna za to „miejsce”, za które byli do uchwycenia.
Pan Jezus, jak powie Ewangelista „nie potrzebował niczyjego świadectwa o człowieku. Sam bowiem wiedział, co w człowieku się kryje” /J, 2,25/, stąd zawsze „trafiał w dziesiątkę”.
My natomiast musimy tę wiedzę o młodym człowieku posiąść w mozolnym dialogu, bacznej obserwacji, a także na kolanach. Jest to jednak przynajmniej w jakimś stopniu możliwe. Mamy przecież w naszych duszpasterstwach młodzieżowych to doświadczenie, gdy z młodymi można było rozmawiać o Bogu bardzo głęboko, ale najpierw trzeba było ich niejako „rozgryźć”. W tym celu najczęściej proponujemy młodym tematy, które by chcieli sami poruszać, albo też pozwalamy im mówić w dialogu osobistym w konfesjonale czy poza nim, co ich boli i co aktualnie przeżywają.
Konkretyzując ten pierwszy postulat umiejętnego inicjowania rozmowy o Bogu przez znalezienie swoistego rodzaju „punktu zaczepienia”, a którym mogą być problemy życiowe młodych, ich realne potrzeby duchowe, podstawowy ból, fundamentalna opcja czy największa fascynacja, trzeba by było sprecyzować podstawowy wymóg pod adresem tych, którzy chcą młodym dzisiaj mówić o Bogu. Winni oni najpierw dogłębnie poznać młodych, wejść maksymalnie w ich świat, taki jaki on jest, bez sądzenia i potępiania, by zobaczyć, co w młodym sercu krzyczy czy wręcz „wyje” za Bogiem, chociaż na pozór tak to nie wygląda, a może nawet jest to zakryte przed oczami samego młodego człowieka.
Jakie więc, mogły by być to punkty zaczepienia?
Wśród konkretnych przykładów takich stanów młodych serc, które mogą posłużyć niejednokrotnie jako „punkt zaczepienia” w rozmowie z młodymi o Bogu, można wymienić np.: przeżywanie przez nich pierwszej miłości i zawodu przez nią spowodowanego, niezawinione cierpienie, sens życia i śmierci, bezdroża moralne młodych, nałogi, tajemnica zła, agresja i zaborczość dzisiejszej cywilizacji wobec wrażliwych młodych serc, poczucie odrzucenia i przegrania życia, itp.
Skoro człowiek jest w swej złożonej i tajemniczej egzystencji ludzkiej ułożony w swoisty znak zapytania, to Bóg stanowi rzeczywiste rozwiązanie wszystkich tkwiących w nim pytań.
Ujawnienie przez młodych i poznanie przez nas ich rzeczywistego duchowego zapotrzebowania, stanowi zasadniczy zwrot w dialogu z młodymi na temat Boga. Na ten problem, na to nurtujące dogłębnie pytanie, na to głębokie zranienie, na ten ból, na ten krzyk, na tę tęsknotę niezaspokojoną, tylko Bóg jest odpowiedzią, Trzeba jednak najpierw to, co w człowieku woła za Bogiem, zlokalizować i młodym uświadomić. Trzeba te żywotne, wspólne, a jednocześnie bardzo indywidualne problemy życiowe odnaleźć w człowieku, trzeba człowieka niejako w tych miejscach bolących przycisnąć, aby zaczął „śpiewać” o tym, co go nurtuje i boli. Gdy od tej strony podejdziemy do człowieka, chcąc z nim rozmawiać o Bogu, to Bóg zaczyna jawić się człowiekowi, nie jako teoria oderwana od życia, wydumana zasada filozoficzna, zimny Absolut, który wprawdzie istnieje, ale po co mi on, gdy ja jestem obojętny Jemu, a On mnie.
Bóg jawi się człowiekowi jako Absolutna Konieczność narzucająca się wręcz siłą faktu, porządkująca człowiecze myślenie i chcenie, kochająca i akceptująca człowieka i pozwalająca się mu również kochać i obdarzyć zaufaniem.
Na takie dogłębne zapotrzebowanie młodego człowieka na Boga odpowiadamy przez autentyczne, wiarygodne głoszenie mu Ewangelii, czyli Dobrej Nowiny, którą trzeba skonkretyzować i zindywidualizować, w zależności od tego, z kim rozmawiamy i jaki temat z nim poruszamy. Młody człowiek w swych poszukiwaniach, egzystencjalnych smutkach, wątpliwościach, moralnych rozdrożach, musi usłyszeć to, co mu jest na prawdę potrzebne: Bóg Cię kocha takim, jakim jesteś, bez żadnych wstępnych warunków, chociaż chciałby, żebyś bardziej przypominał Jego obraz. Pokaleczyłeś siebie i innych przez grzech. A On z miłości nie tylko pozwolił pokaleczyć, ale nawet zabić Swojego Syna za Ciebie! Gdy ty nie potrafiłeś żyć właściwie i zaprzedałeś się złu, On odkupił cię Ciałem i Krwią Swojego Syna i ubogacił Swoim Duchem. Jesteś w wielkiej cenie u Boga, masz wielką wartość. Nie sprzedaj się więc za tanie pieniądze ludziom i światu, bo jesteś obywatelem ojczyzny wiecznej, a nie tylko ciasnych i kurczących się w czasie i przestrzeni ram doczesności. Nie lękaj się dramatu cierpienia i tragedii śmierci, masz przecież perspektywę szczęścia i życia bez końca.
Gdy tak mówimy do człowieka, odpowiadając na jego podstawowe pytania i problemy, dialog nasz niejako osiąga punkt kulminacyjny. Sam Bóg, jakby chce się nami posłużyć i toruje sobie do serca ludzkiego drogę przez swojego Ducha, aby człowiek odkrył prawdziwe oblicze Boga i doświadczył Jego miłości.
A może dzisiaj można już spotkać człowieka, w którym nie ma żadnego „punktu zaczepienia”, całkowicie wypranego z wartości duchowych i moralnych?
Oczywiście, może się zdarzyć taki wypadek człowiekowi na pewnym etapie jego życia, ale nie znaczy to, że musi on w takim stanie przeżyć całą swą egzystencję. Wierzymy bowiem, że w każdym człowieku istnieje, chociażby nieuświadomiony i głęboko zakopany ślad Boga. W każdej też chwili Bóg może przemówić do człowieka i otworzyć go na Jego słowo. Do nas więc należy niestrudzenie i bez zniechęcenia szukać tych miejsc, śladów Boga w człowieku oraz śladów zjednoczenia się Chrystusa z nim, w oparciu o które można by było zbudować, bądź odbudować wszystko.
Nasza mowa o Bogu musi na pewnym etapie zamilknąć czy zostać zawieszona, aby doszedł do głosu młody człowiek, aby nastąpiła niejako reakcja na to, co usłyszał.
Jest w dialogu o Bogu z młodym człowiekiem trudny moment, w którym ma on prawo postawić każde pytanie, chociażby nieraz przerażał nas jego radykalizm. Zaistnienie tego etapu jest niesamowicie konieczne i świadczy o zdrowym duchu, w jakim prowadzony jest dialog. Pytania te nieraz mogą szokować. Na wsłuchanie się w każde pytanie musi być przygotowany, czy to duszpasterz, czy też młody ewangelizator, nie tyle po to, aby udzielać gotowych i pośpiesznych odpowiedzi, bo mogłoby to „zgasić” dialog, ale raczej by dzielić te pytania z młodymi, by ich problemy i wątpliwości uczynić swoimi. Trzeba sobie bowiem jasno powiedzieć, że dialog ludzi na temat Boga nie należy do łatwych. Jest to jeden z najtrudniejszych dialogów, jakie przychodzi nam podejmować. Niemniej jednak, nie boimy się go ponieważ wierzymy, że w tym dialogu obecny jest między nami Jezus, a Duch Święty, wiejąc kędy chce, otwiera serca na prawdę, nawet w najbardziej niespodziewanym dla nas momencie.
Na niektóre z tych pytań, które postawią nasi młodzi rozmówcy, będzie można udzielić od razu odpowiedzi, bo sam Duch Święty podsunie nam nieoczekiwanie odpowiedź najbardziej przekonywującą. Inne trzeba będzie zostawić czasowi, dojrzewaniu młodego człowieka do zrozumienia tajemnicy planów Bożych w życiu świata i poszczególnych ludzi. Wreszcie, wobec niektórych pytań musimy nauczyć się postawy milczenia, nieraz pełnego cierpienia, ale zarazem przepełnionego trudną miłością do Boga, który przecież nie może nigdy pragnąć zła dla człowieka. Taka nasza postawa, cierpliwie słuchająca trudnych pytań młodych i wraz z nimi poszukująca na nie odpowiedzi, doprowadzi ich do odkrycia tego, co w mówieniu o Bogu najważniejsze. A mianowicie do Tajemnicy, której się nie tłumaczy, lecz którą się akceptuje i zakłada w sposobie myślenia o świecie, o życiu i jego sensie.
Jak mówić o Bogu ludziom, aby oni z kolei zapragnęli mówić o Bogu innym?
Ostatecznym sprawdzianem poprawności i autentyczności naszego mówienia o Bogu będzie zawsze wzbudzenie dynamizmu apostolskiego u tych, którym głosimy prawdę Bożą. Gdyby tak nie było, wówczas nasze mówienie o Bogu miałoby w sobie jakieś ukryte defekty, a zarazem nasza posługa wobec młodych nie spełniłaby swego celu. Młodzi więc, którzy od nas usłyszeli prawdę o Bogu, winni odzwierciedlać postawę Apostołów, którzy nie mogli nie mówić tego, co widzieli i co słyszeli /por. Dz 4,20/.
Trudności, na jakie dzisiaj napotyka głoszenie prawdy o Bogu są wyjątkowe, a kontekst socjokulturowy zupełnie różny i wciąż się zmieniający, dlatego też prawdę tę trzeba dzisiaj głosić zupełnie z nowym zapałem, z nową gorliwością. Trzeba jej poświęcić wszystkie swoje siły i umiejętności, zdolności i możliwości. Zmieniający się w zawrotnym tempie współczesny świat, który wkroczył za naszych dni w erę tzw. „cywilizacji sieci” o nieprzewidywalnych wręcz skutkach i perspektywach, jest kształtowany w głównej mierze przez cywilizację obrazu. Stąd zarówno język, jak i sposób głoszenia prawdy o Bogu, potrzebuje wciąż nowych metod, środków i form przekazu oraz ich adaptacji. Dlatego też, w głoszenie prawdy o Bogu trzeba wciągnąć i wieloaspektowo wykorzystać zwłaszcza świat mediów masowych, które na naszych oczach kształtują mentalność i postawy człowieka. Środki te mogą niesamowicie pomóc w przekazie prawdy o Bogu, docierając do rzesz ludzkich, używając adekwatnych, przekonywujących argumentów, podnosząc tę rozmowę o Bogu na odpowiedni poziom, udzielając wielu wyjaśnień i odpowiedzi na nurtujące człowieka odwieczne pytania.
Będąc proboszczem parafii katedralnej św. Rodziny w Częstochowie doprowadził ks. Profesor do zwieńczenia bazyliki katedralnej wieżami. Czym dla Księdza Prałata jest to wielkie dzieło?
Przede wszystkim jest to dzieło Boże. Rzeczywiście, miłość Boża rozlała się w wielu sercach, zarówno projektantów, wykonawców, dobrodziejów, ofiarodawców, jak i tych, którzy pokochali to dzieło i z troską codziennie spoglądali na mury wież archikatedry. Zwłaszcza, że ta architektura zaczynała mówić o tytule naszego kościoła. Na skrzyżowaniu nawy głównej z transeptem była już mała wieża, którą nazywaliśmy „wieżyczką Jezusa". Gdy przyszła myśl Księdza Arcybiskupa Stanisława Nowaka, aby na rok 2000 dokończyć budowę archikatedry, wówczas te dwie wieże, które zaczęliśmy wznosić, zostały nazwane imieniem Maryi i św. Józefa. I właśnie w ten sposób Święta Rodzina, która niejako króluje w naszej archikatedrze, jakby wyszła z wnętrza i ukazała się światu, jako wzór i przykład wszystkich rodzin. Tak więc, niewątpliwie, jest to wielkie dzieło Boże.
Jak przedstawia się historia budowy wież?
Budowa rozpoczęła się w pierwszych miesiącach 1997 roku. Dnia 11 lutego, we wspomnienie Matki Bożej z Lourdes, profesorowie z Wrocławia przywieźli gotowe plany. Zostały one przez abp. Stanisława Nowaka zaakceptowane i natychmiast przystąpiliśmy do ich realizacji. Załatwiliśmy wszystkie sprawy formalne bardzo szybko i tak już 7 kwietnia Arcypasterz zainaugurował dzieło budowy specjalną modlitwą i Eucharystią w archikatedrze. Codziennie, na zakończenie Mszy św., odmawialiśmy modlitwę w intencji szczęśliwego ukończenia budowy wież.
I od tej pory zaczęło się bardzo trudne i mozolne dzieło…
Najpierw trzeba było przygotować podstawy do budowy wież. Następnie wybudowaliśmy 12 metrów muru, grubego na 85 cm. W każdej z tych ścian jest potężne okno o wysokości prawie 8 m. Nad oknami potężny, stalowy ruszt, który jest zabudowany w formie podestu, na którym jeszcze wznieśliśmy mury o wysokości 2,60 cm. I wreszcie ostatni, potężny podest, ważący od 8 do 10 ton każdy, zawierający ciężką konstrukcję stalową, jak i całą masę betonu z ozdobnym gzymsem. Ten podest stanowi podstawę dla hełmów o wysokości 30 m, zwieńczonych 4-metrowymi krzyżami. W ten sposób od kwietnia do końca października, ta część budowlana została zakończona. Przez wrzesień i październik, aż do początku listopada, kończyliśmy okładanie hełmów drewnem i blachą miedzianą. W dniu 29 października uroczyście poświęcone przez Księdza Arcybiskupa dwa krzyże, mogły zostać założone na szczyty hełmów wież tak, aby w tygodniu przed uroczystością Chrystusa Króla zostały one zamontowane i tak też się stało. Montaż hełmów zakończyliśmy w piątek 21 listopada, we wspomnienie ofiarowania Maryi w świątyni.
Budowa była z pewnością trudna i skomplikowana…
Można by mówić o wielu zagrożeniach czy niebezpieczeństwach. Trzeba Panu Bogu dziękować, że nikomu włos z głowy nie spadł. Wszystko odbywało się w należytym porządku i bezpieczeństwie. Nikt nie zachorował, nie skaleczył się, a wiadomo, że prace były wykonywane na wysokości, gdzie wszystko mogło się zdarzyć. Nasza praca i nasze dzieło było od początku przeniknięte modlitwą. To nie było tak, że najpierw będziemy budować, a potem będziemy się modlić.
Towarzyszył wam prawdziwy cud modlitwy?
Tak, dosłownie! Dnia 12 września została podjęta operacja umieszczenia przez duży dźwig ośmiu stalowych okien oraz dwóch rusztów pośrednich „R II”, na nowo wzniesionych murach dwóch wież. Od rana z dużym napięciem czekaliśmy na dźwig z „Mostostalu Kraków”, który trudno było załatwić we wcześniejszym terminie. W końcu jednak udało się, dźwig dojechał i rozlokował się na placu katedralnym. Należało tylko uważać, żeby cała operacja przebiegła prawidłowo i bezpiecznie. Tymczasem, zaistniały nieprzewidziane okoliczności. Oto zerwał się silny wiatr, który uniemożliwiał pracę dźwigu. Przy silnych podmuchach wichru, okna i stalowe elementy rusztów wciągane na wieże, powiewały na wietrze i wydawały się jak lekkie elementy drewniane. Mechanizm automatycznie sterujący dźwigiem, odmawiał w tych warunkach posłuszeństwa. Siłę wiatru mierzono w 18 jednostkach. Wobec bezradności specjalistów i praktyków oraz zagrożenia, że trzeba będzie drogo płacić za postój dźwigu, zadecydowałem natychmiast modlitewny szturm do Naszej Pani Katedralnej. Akurat zbierały się o tej porze najwierniejsze z wiernych - kobiety, które codziennie około 14.00, przychodziły na modlitwę do archikatedry. Przedstawiłem więc im tę trudną sytuację i poprosiłem, żeby nie dać za wygraną, skoro tak długo czekaliśmy na kosztowny dźwig i rozpocząć zmagania modlitewne z wiatrem. Wynieśliśmy obraz Matki Bożej Anielskiej przed katedrę i zaczęliśmy modlitewny szturm. Na efekty nie trzeba było długo czekać. Ku całkowitemu zaskoczeniu kierujących tą operacją inżynierów i pracowników technicznych, wiatr prawie w oka mgnieniu ucichł, a mierzony ponownie, wiał tylko z siłą trzech jednostek. Oczywiście, może ktoś przypisać ten fakt zjawisku atmosferycznemu. Dla nas zaś stało się faktem bezspornym, że 12 września, we wspomnienie Najświętszego Imienia Maryi, to ręka Maryi zatrzymała ten wiatr, aby dzieło dedykowane Jej samej oraz Jej Przeczystemu Oblubieńcowi, mogło się szczęśliwie realizować.
Zdaję sobie sprawę z tego, że nasza rozmowa nie wyczerpała nawet w części bogatego repertuaru Księdza pasterskich i naukowych dokonań. Trzeba nam po prostu zrozumieć, że to Bóg pisze nasze kapłańskie życiorysy, zaś naszą powinnością jest poddać się Jego planom, Jego zbawczej woli.
Zawsze pozostanie dla nas wielką tajemnicą, dlaczego Bóg stawia nas akurat w tym, a nie w innym miejscu i właśnie w tym a nie w innym czasie. Wiara każe nam widzieć w tych zmiennych okolicznościach czasu i miejsca głębszy sens, a nie tylko zbieg okoliczności czy zwykły przypadek. Tu i teraz, a nie tam i kiedy indziej, Bóg objawia nam Swoją miłość i pragnie nas wciągnąć w Swoje miłosierne, zbawcze plany wobec świata i ludzi.
Czas jubileuszu to czas szczególny, w którym staramy się dostrzec znaczące dla nas wydarzenia ze swego życia, ślady, które pozostawiamy po sobie.
Są to swoiste „ślady łaski”, które raz jeszcze mogą uświadomić, jak Bóg dotykał ludzkich serc w konkretnym czasie i na konkretnym miejscu. To bowiem, co dokonuje się w duszy kapłana i w duszach powierzonych jego pieczy wiernych, pozostaje zakryte przed ludzkimi oczyma. Możemy jednak ocalić od zapomnienia i dać świadectwo temu, co jest zewnętrznym wyrazem i przejawem łask, jakich Bóg udziela ludziom przez kapłańską posługę, a których i kapłan doświadcza przez otwartość ludzi na Bożą łaskę i dobroć serca, którą mu okazują. Obyśmy tylko wtedy nie zwątpili w nieustanny dopływ Jego Mocy i uważali, że moc ta nie płynie z nas, lecz od tego, który nas wybrał i prowadzi sam za rękę, tam, gdzie sam chce i tak jak sam zechce. Dlatego chcę potwierdzić, że w mej codziennej kapłańskiej działalności, niekiedy bardzo skomplikowanej i trudnej, zawsze towarzyszyła mi nadzieja!
Księże Dyrektorze, dziękuję za możliwość przeprowadzenia tej rozmowy. Choć była ona wielowątkowa, to jednak pominęła wiele interesujących kwestii z życia i działalności Księdza. Sądzę, że uważne przeczytanie „curriculum vitae” zamieszczone w Księdze Jubileuszowej uświadomi uważnemu Czytelnikowi ogrom prac, jakie podejmował Ks. Dyrektor w czasie swej 38-letniej posługi kapłańskiej i 25-letniej działalności naukowej.
W imieniu środowiska naukowego Wyższego Instytutu Teologicznego w Częstochowie i własnym, życzę wielu sukcesów duszpastersko-naukowych, wspartych Bożą pomocą i wdzięcznością tych, którym poświęcał Ks. Jubilat swoje pracowite, kapłańskie życie. Ad multos annos!
Historia powstania obrazu, Jezu Ufam Tobie |
|
W czerwcu 1930 r. s. Faustyna została przeniesiona do domu zgromadzenia w Płocku, gdzie pracowała kolejno w kuchni, piekarni oraz w sklepie, w którym sprzedawała pieczywo Praca była ciężka. Łatwo było o rozproszenie i utratę ducha zakonnego, szczególnie w sklepie. Mimo to s. Faustyna potrafiła zachować w sobie modlitewne skupienie.
W dniu 22 lutego 1931 r. - I Niedziela Wielkiego Postu - ukazał się jej Jezus. W Dzienniczku tak opisuje to spotkanie:
Wieczorem, kiedy byłam w celi, ujrzałam Jezusa ubranego w białe szaty. Jedna ręką wzniesiona do błogosławieństwa, a druga dotykała szaty na piersiach. Z uchylenia szaty na piersiach wychodziły dwa wielkie promienie, jeden czerwony, a drugi blady. W milczeniu wpatrywałam się w Pana, dusza moja była przejęta bojaźnią, ale i radością wielką. Po chwili powiedział mi Jezus: Wymaluj obraz według rysunku, który widzisz, z podpisem: Jezu, ufam Tobie. Pragnę, aby ten obraz czczono najpierw w kaplicy waszej i na całym świecie.
Obiecuję, że dusza, która czcić będzie ten obraz, nie zginie. Obiecuję także już tu, na ziemi, zwycięstwo nad nieprzyjaciółmi, a szczególnie w godzinę śmierci. Ja sam bronić je będę jako swojej chwały.
W późniejszym czasie Pan Jezus objaśnił s. Faustynie, co przedstawia ten obraz: blady promień oznacza wodę, która usprawiedliwia dusze. Czerwony promień oznacza krew, która jest życiem dusz. Te dwa promienie wyszły z wnętrzności Miłosierdzia mojego wówczas, gdy konające Serce moje zostało włócznia otwarte na krzyżu. Szczęśliwy, kto w ich cieniu żyć będzie, bo nie dosięgnie go sprawiedliwa ręka Boga.
Na innym zaś miejscu w Dzienniczku s. Faustyna zapisała słowa Chrystusa: Gdy na świat przyjdą kary za grzechy, a ojczyzna twoja będzie w ostatecznym poniżeniu, jedynym ratunkiem będzie ufać w Miłosierdzie Boże. Ocalę miasta i domy, w których będzie ten obraz. Obronie również osoby, które będą czciły i ufały memu miłosierdziu.
W kwietniu 1933 r. s. Faustyna składa śluby wieczyste w obecności bpa Stanisława Rosponda w kaplicy zakonnej w Łagiewnikach pod Krakowem. W lipcu tegoż roku wyjeżdża na placówkę do Wilna. Jej spowiednikiem jest wielce światły i świątobliwy kapłan ks. Michał Sopoćko, który polecił artyście Eugeniuszowi Kazimierowskiemu namalować obraz Pana Jezusa według wskazań s. Faustyny. W czerwcu 1934 r. obraz był gotowy, ale obraz siostrze się nie podobał, gdyż Pan Jezus nie był tak piękny jak w czasie widzenia. Ks. Sopoćko umieścił obraz w ciemnym korytarzu klasztoru Sióstr Bernardynek. Jednak s. Faustyna powiedziała mu, że Pan Jezus nie jest zadowolony z tego umiejscowienia obrazu. W roku następnym Kościół obchodził Rok Jubileuszu Odkupienia. W Wielkim Tygodniu - na wyraźne polecenie samego Jezusa - s. Faustyna prosiła ks. Sopoćko, aby obraz został umieszczony na trzy dni w Ostrej Bramie, na czas modlitewnego triduum od 26 do 28 kwietnia 1935 r. Tak się złożyło, że ks. Sopoćko został poproszony o wygłoszenie kazania na zakończenie triduum, w Niedzielę Przewodnią, o której Pan Jezus s. Faustynie objawił: Pragnę, aby pierwsza Niedziela po Wielkanocy była Świętem Miłosierdzia. W tym dniu otwarte są wnętrzności Miłosierdzia mego. Kto przystąpi do Źródła Życia, ten dostąpi zupełnego odpuszczenia win i kar (...) Nie znajdzie ludzkość uspokojenia, dopóki nie wróci się z ufnością do Miłosierdzia mojego. Ks. Sopoćko zgodził się, ale pod warunkiem wywieszenia obrazu Bożego Miłosierdzia do publicznej czci.
Dnia 4 kwietnia 1937 r., za pozwoleniem arcybiskupa wileńskiego Romualda Jałbrzykowskiego, obraz został poświecony i zawieszony w kościele św. Michała w Wilnie - gdzie ks. Sopoćko był rektorem - po lewej stronie wielkiego ołtarza. Stąd kilkakrotnie brano go do urządzania ołtarzy na Boże Ciało.
Na prośbę Zgromadzenia Sióstr Matki Bożej Miłosierdzia artysta Stanisław Batowski ze Lwowa namalował nowy obraz Miłosierdzia Bożego. Został on umieszczony w kaplicy Zgromadzenia w Warszawie, gdzie spłonął w czasie Powstania Warszawskiego. Wówczas Przełożona Generalna zleciła Batowskiemu namalowanie kolejnego obrazu, do domu w Krakowie - Łagiewnikach, gdzie już mocno rozwijał się kult Bożego Miłosierdzia w formach zaleconych przez s. Faustynę. W tym czasie inny obraz namalował prof. Adolf Hyła i ofiarował go przełożonej s. I. Krzyżanowskiej jako wotum za ocalenie w czasie wojny. Powstał problem, który z obrazów wybrać. Sytuację rozstrzygnął kard. Adam Stefan Sapieha - Skoro Hyła namalował obraz jako wotum, niech on zostanie w kaplicy Sióstr. Obraz Batowskiego umieszczono w kościółku Miłosierdzia Bożego w Krakowie przy ul. Smoleńsk.
Do istotnych elementów obrazu należą słowa umieszczone w podpisie: Jezu, ufam Tobie. Mówił o tym Pan Jezus już w czasie pierwszego objawienia w Płocku i potem w Wilnie: Jezus mi przypomniał - pisze s. Faustyna - że te trzy słowa muszą być uwidocznione. Nie chodzi tu o liczbę słów, ale o ich sens, integralnie związany z rysunkiem i treścią obrazu.
Pan Jezus określił jeszcze jeden szczegół rysunku tego obrazu, powiedział mianowicie: Spojrzenie z tego obrazu jest takie, jako spojrzenie z krzyża. Sprawa spojrzenia nie jest więc bez znaczenia, skoro sam Pan Jezus zwraca na to uwagę. Czyli przywiązuje do tego szczegółu jakieś znaczenie. I tutaj spotykamy się z podwójną interpretacja tego życzenia Pana Jezusa: jedni odczytują te słowa realistycznie i mówią, że wzrok ma być skierowany ku dołowi, jak z wysokości krzyża; inni sądzą, że chodzi tu o spojrzenie wyrażające miłosierdzie. W zależności od tej interpretacji powstały jakby dwie szkoły malowania obrazów Jezusa Miłosiernego.
Jakie jest znaczenie tego obrazu?
Tzw. "miejsca teologiczne" wskazał sam Pan Jezus, wiążąc poświęcenie tego obrazu i publiczną jego część z liturgią I Niedzieli po Wielkanocy. Kościół czyta w tym dniu Ewangelię o ukazaniu się zmartwychwstałego Zbawiciela w Wieczerniku, gdzie nastąpiło ustanowienie sakramentu pokuty.
Na tę scenę z Wieczernika nakłada się wydarzenie z Wielkiego Piątku: ukrzyżowanie i przebicie włócznią Bożego Serca. Te dwa promienie - powiedział Pan Jezus - wyszły z wnętrzności miłosierdzia mojego wówczas, kiedy konające Serce moje zostało włócznia otwarte na krzyżu, co potwierdza w Ewangelii św. Jan. Pan Jezus wyjaśnił ponadto, że blady promień oznacza wodę, która usprawiedliwia dusze; czerwony promień oznacza krew, która jest życiem dusz. Św. Tomasz, przywołując Ojców Kościoła, łączy symbolikę wody i krwi z sakramentem chrztu i Eucharystią, co można również odnieść i do pozostałych sakramentów. Ks. Ignacy Różycki pisze: woda i krew (...) oznaczają łaski Ducha Świętego, który został nam dany na skutek Chrystusowej śmierci. To samo głębokie znaczenie posiadają ostatecznie te dwa promienie przedstawione na obrazie Miłosierdzia Bożego.
Obraz Jezusa Miłosiernego często bywa nazywany obrazem Miłosierdzia Bożego, co jest słuszne, ponieważ w męce, śmierci i zmartwychwstaniu Chrystusa najpełniej objawiło się Miłosierdzie Boga w stosunku do człowieka.
Na czym polega kult obrazu?
Obraz zajmuje główna pozycje w całym nabożeństwie do Miłosierdzia Bożego, gdyż stanowi on widzialną syntezę zasadniczych elementów tego nabożeństwa: przypomina istotę kultu - bezgraniczna ufność wobec dobrego Boga i obowiązek miłosiernej miłości wobec bliźnich. O ufności wyraźnie mówi akt, znajdujący się w podpisie obrazu: Jezu, ufam Tobie. Obraz przedstawiający miłosierdzie Boga ma być, z wyraźnej woli Jezusa, znakiem przypominającym podstawowy chrześcijański obowiązek, jakim jest czynna miłość bliźniego. On (obraz) ma przypominać żądania mojego miłosierdzia - mówi Jezus - bo nawet wiara najsilniejsza nic nie pomoże bez uczynków. Czyli cześć obrazu polega na łączeniu ufnej modlitwy z praktyka uczynków miłosierdzia.
Obietnice przywiązane do czci obrazu
Z kultem obrazu miłosierdzia związane są trzy zasadnicze obietnice, które w objawieniach s. Faustynie Chrystus bardzo wyraźnie określił:
Dusza, która czcić będzie ten obraz nie zginie - czyli dał obietnicę wiecznego zbawienia;
Obiecuję także, już tu, na ziemi, zwycięstwo nad nieprzyjaciółmi - chodzi o nieprzyjaciół zbawienia i osiąganie dużych postępów na drodze doskonałości chrześcijańskiej;
Ja sam bronić jej (duszy) będę jako Swej chwały w godzinie śmierci - obietnica łaski dobrej śmierci.
Jednak hojność Chrystusa nie ogranicza się tylko do tych trzech szczególnych łask. Skoro powiedział Podaję ludziom naczynie, z którym maja przychodzić po łaski do źródła Miłosierdzia, to tym samym nie postawił żadnych granic ani zakresowi, ani wielkości tych łask i doczesnych dobrodziejstw, jakich oczekiwać można, czcząc z niezachwiana ufnością obraz Miłosierdzia.
Rozważanie o obrazie Bożego Miłosierdzia zakończmy bardzo praktycznym wskazaniem ks. prof. Różyckiego: Obraz ten jest z wyraźnej woli Jezusa znakiem, który ma przypominać Chrystusowe żądania czynienia miłosierdzia. Ponieważ ta druga rola obrazu bywa, niestety, często zapominana, a sama cześć obrazu, bez uczynków, nie jest nabożeństwem, którego Chrystus sobie życzył, wielbiciele Miłosierdzia powinni dostosować się Chrystusowego żądania, aby żaden dzień nie upłynął im bez jednego chociażby aktu miłosierdzia: czynem, słowem lub modlitwą. Wypływa z tej drugiej roli obrazu wniosek praktyczny, jasny i bardzo ważny dla nas : Jezus oczekuje i żąda, by ufna modlitwa do Miłosierdzia przed tym obrazem połączona była z rachunkiem sumienia: jak spełniam wymagania Chrystusa, by dokonać chociażby jednego uczynku miłosierdzia na dzień.
|